|
POLITYKA 2o Twoje zdanie o...
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 12:04, 25 Lip 2008 Temat postu: Meisterstück |
|
|
Sławomir Mrożek
Dwa listy
List pierwszy
Szanowny Panie!
Choć rozdzieliły nas lata, mam nadzieję, że nie staliśmy się sobie obojętni. Liczę na to. A jeżeli z niepokojem otwiera Pan kopertę tego listu, to zapewniam, że nie piszę do Pana w tym sensie, w jakim Pan się tego spodziewa i być może wciąż jeszcze obawia.
Zresztą, gdybym nawet chciał uczynić to, przed czym prawdopodobnie drżał Pan swego czasu - a, jak mi Bóg miły, nie był to strach niewinnego (nie, nie, wtrąciłem to zdanie mimochodem, przekona się Pan, że nie chowam urazy) - wówczas, jeszcze przed otwarciem koperty, a ochłonąwszy z pierwszego lęku, z pierwszego po tylu latach - o ile, mimo wszystko, przez długie lata czuł się Pan bezpieczny - Pan sam powinien zrozumieć, że sprawy uległy przedawnieniu i gdybym zdołał przechować aż do dzisiaj wszystko, co przeżyłem w związku z Pana osobą, to i tak pozostałyby trudności zgromadzenia odpowiednich świadków, powództwa, procesu... Co prawda (o tym nadmieniam, aby jednak zachować w Panu odrobinę niepewności), wszystkie te przeszkody są do przezwyciężenia.
Bardziej byłby Pan zbliżony do prawdy, domyślając się, że zamierzam domagać się od Pana zadośćuczynień raczej osobiście niż odwołując się do zorganizowanej sprawiedliwości.
Rozważmy, czego Pan może oczekiwać. Nie wątpię, że czytając co następuje, nie tylko odtwarza Pan moją myśl, ale i odnajduje swoją. Przypomnijmy pewne zdarzenia z pewnego okresu naszego życia. Wiem, kim Pan był naprawdę i jaki charakter miała Pańska obecność w naszym domu. Wiem nawet do jakich sposobów Pan sięgnął, żeby uwieść moją żonę. Gdybyż uległa jedynie urokowi Pańskiej osobowości! (Chociaż dziwię się, doprawdy, co można zobaczyć w tej Pana głowie, już wtedy łysej. A co się tyczy uzębienia, nie tyle załatanego, ile jeszcze bardziej popsutego za pomocą sztuczek jakiegoś taniego dentysty - to już z całą pewnością moja wyrozumiałość staje przed nim bezradna. Także Pański zwyczaj siorbania przy zupie, którego, mam nadzieję, nie pozbył się Pan do dnia dzisiejszego, poważnie mi utrudnia, nawet przy najlepszej woli, zastosowania określenia "urocze" w stosunku do Pańskiej powierzchowności i manier.) Ale szantaż? Proszę wybaczyć, to środek oddziaływania na kobietę nie należący do repertuaru, którym powinien się posługiwać mężczyzna. Ach, gdybym był wiedział wówczas, na początku, kiedy Pan do nas przybył, zanim jeszcze do tego doszło! Posadziłbym Pana w ogrodzie, w charakterze ogrodowego karła. Wtedy mógłbym zrozumieć, że moja żona uległa jakiemuś odruchowi wyobraźni. A jeszcze gdybym Panu wsadził pióropusz w otwór gębowy, mógłby Pan od biedy przypominać coś romantycznego. Pan mnie rozumie? Łatwiej by mi było znaleźć wytłumaczenie i, co za tym idzie, nosić świadomość, że jestem rogaczem. Ale tak? Boże, jaką genialną imaginację posiadają kobiety, jeżeli umieją przybrać i umaić jakimikolwiek wyobrażeniami cos tak płaskiego i bezbarwnego jak Pan. I jaka samodzielną, jeżeli im potrzeba tylko pustego terenu, byle jakiej deski, by tym swobodniej na niej szkicować swoje fantastyczne twory. Aż dziwić się należy, dlaczego więcej jest poetów niż poetek. A teraz, kiedy Pan wie na pewno, że nic nie uszło mojej uwagi, tym słuszniej Pan się wzdraga przed dalszą lekturą tego listu.
Bo gdybyż chodziło tylko o uwiedzenie! Wtedy zatrzymalibyśmy się w kręgu pojęć tak złożonych, mielibyśmy do czynienia ze sprawą tak delikatną, kruchą, tajemniczą i - w pewnym sensie - metafizyczną, że oskarżenie jasne, druzgocące, w kategoriach prawnych nie byłoby możliwe. (Czyżby Pan sam pomyślał wtedy o pióropuszu? Nie wierzę. To przekracza Pańskie możliwości.) Jakiekolwiek byłyby moje osobiste doznania, kontur wydarzeń pozostałby zatarty. Zupełnie jednak inaczej, o wiele prościej, przedstawiłaby się sądowi kradzież pewnej ilości gotówki (sumy nie wymieniam, choć mógłbym to uczynić bez narażenia się na zarzut drobiazgowości; sama wysokość tej sumy uwolniłaby mnie od takiego zarzutu), jakiej Pan się dopuścił pod moim dachem. Chociaż, niestety, zaistniała pewna okoliczność, która klasyfikuje Pański czyn o tyle wyżej, że nie można go nazwać kradzieżą. Mianowicie dokonał Pan przywłaszczenia sobie gotówki dopiero po uprzednim pobiciu mnie, co sprawia, że był to raczej rabunek niż kradzież. I jeżeli mimo wszystko waham się z przyznaniem Pańskiemu postępkowi szlachetnej rangi rabunku, to tylko dlatego, że napaści dokonał Pan znienacka pozbawiając mnie tym samym możliwości obrony. Było to raczej wymuszenie.
Rozumiejąc jednak motywy, które kierowały Panem zarówno w wypadku uwiedzenia (bo jeżeli nawet takie bydlę jak Pan nie pozostało wrażliwe na wdzięk mojej żony, to znaczy, że o ileż wyżej od Pana stojące na szczeblu rozwoju minerały są w niej bez wątpienia do szaleństwa zakochane), jak i w wypadku przywłaszczenia gotówki (z przeniknięciem Pańskich pobudek w tym względzie nie mam żadnych trudności), to co się tyczy następnego czynu, którym wkroczył Pan w moje życie - Bóg mi świadkiem, choć usiłuję być bezstronny, nie umiem naleźć żadnego wytłumaczenia. Co Pana skłoniło, jaka bezmyślność, żeby zasypiając w pokoju gościnnym, który oddaliśmy Panu do dyspozycji, nie zgasić przed zaśnięciem papierosa? Czy oszczędzałem Panu popielniczek? Czy nie mógł się Pan powstrzymać od palenia w łóżku, chociażby ze względu na zdrowie? Jakie lenistwo, jaka karygodna gnuśność, żeby nie zgasić papierosa jak należy, ale upuścić go na łatwopalny dywanik! O, nie, nie na prześcieradło oczywiście. Wtedy zaistniałaby szansa, że spłonąłby Pan najpierw, a potem dopiero cały dom. Kto wie, czy wówczas, rozważywszy wszystkie "za" i "przeciw", sam bym Pana nie namawiał do umilenia sobie chwili przed nocą ostatnim papierosikiem? Stało się inaczej. Pan zdążył się odziać i wyjść przez okno, a mój dom rodzinny obrócił się w zgliszcza. A swoją drogą - jaka zdolność zasypiania od razu, godna pozazdroszczenia, jakie nerwy, lub po prostu ich brak. Naturalnie, to nie Pan wtedy cierpiał na bezsenność. Pan nie miał do tego powodów.
Czy więc niesłusznie zakładam, że niepokój, z jakim Pan sięgnął po ten list, byłby usprawiedliwiony? A teraz, kiedy już dowiedział się Pan z ulgą, że nie mam zamiaru ścigać Pana sądownie, poddaje się Pan z kolei nowej fali lęku, bo nie wie Pan jeszcze, jakiego żądam zadośćuczynienia. Nie będę skarżył, ale nie skarżąc – mam Pana w ręku. Z góry Pan wie, że trzeba przyjąć moje warunki.
Przyznaję, jestem nieco zakłopotany. Zanim przystąpię do rzeczy, chciałbym Pana przygotować, uprzedzić Pańskie zdziwienie, złagodzić je, jeżeli nie mogę zapobiec mu całkowicie. To przykre doprawdy, jak dalece jestem skrępowany obawą, co mnie o mnie pomyślą inni. Tak dalece, że nawet wobec Pana – podkreślam: wobec Pana – zależy mi, aby Pan powziął o moich intencjach mniemanie chociażby zbliżone do tego, jakie ja sam chciałbym mieć o nich.
Czy Pan pamięta, jakie zachody słońca były wtedy, jakie zmierzchy? (Niech Pan nie wymaga, żebym zapytał jeszcze: jakie noc?) Wtedy, przed laty. Powie Pan: „A co, teraz ich nie ma?” I będzie Pan miał rację. Bo z przyrodniczego punktu widzenia dzisiejsze zachody słońca nie różnią się od dawnych. A w ogóle, czy zachód słońca ma jakieś znaczenie, jeżeli jest się wolnym od konwencji zdawkowego sentymentalizmu i odpustowej estetyki? (O to ja pytam, nie Pan.) A obaj jesteśmy od niej wolni, ja, pochlebiam sobie, ponieważ stoję powyżej, Pan, ponieważ Pan stoi niżej nawet tak niskiej formy kulturowej. Więc dlaczego wspominam tamte zachody słońca? Przyczyna była w nas. (Błagam, niech Pan mi nie odmawia tego „w nas”, choćby to było kłamstwo, choćby Pan sam nie widział różnicy między godziną ósmą po południu w lecie, wtedy, dawno temu – i dzisiaj. Dlaczego zależy mi na tym, jeszcze się Pan przekona.) Widocznie było w nas wtedy więcej życia, niż zdołaliśmy pomieścić, było go tyle, że wystarczyło na obdzielenie nim nawet tak rozległego, a tak bezwzględnie pustego w istocie swej zjawiska, jakim jest ten wieczorny astronomiczny proces.
Teraz Pan zapyta, co to właściwie znaczy: „więcej życia”. Niech Pan nie oczekuje wyczerpującej odpowiedzi. Ale mogę Pana zapewnić, że było tego życia wtedy bardzo dużo. W jakiż to sposób człowiek może się przekonać, że jest, że istnieje? Zna Pan zapewne popularny środek na odzyskanie poczucia rzeczywistości w sytuacjach, kiedy to poczucie się traci. Po prostu człowiek szczypie się w rękę albo w policzek. Albo w jakieś inne czułe, łatwo dostępne miejsce. Boli? Właśnie o to chodzi, żeby bolało. Właśnie przez ból nawet prosta kucharka, nocą, przerażona promenadą domniemanego ducha w korytarzu, intensyfikuje swoje poczucie istnienia. A co dopiero jednostki o rozwiniętej świadomości, którym proporcjonalnie trudniej bronić się przed atakującą nieprawdą, niedosłownością, nieważkością bytu.
Panie, jak ja wtedy cierpiałem przez Pana! To było wspaniałe! Zapewne potem moja żona zdradziła mnie jeszcze kilkakrotnie. Ale jej późniejsi partnerzy byli ludźmi, u których nawet ja nie mogłem nie dopatrzeć się jakichś zalet, czy to fizycznych, czy to umysłowych. A Pan był takim cudownym, całkowitym zerem i przez to, właśnie jak to zero, które samo nic nie znacząc w rachunkach – tak wiele znaczy, Pan tyle znaczył w matematyce moich przeżyć. Był Pan nagą strasznością, dzięki Panu zderzyłem się z czymś niezrozumiałym, a jednak istniejącym, z czymś, co powinno nie być, a jednak było. Proszę Pana, czy to właśnie nie jest definicja życia?
Bo, proszę Pana, wspominałem o szantażu. Pan dobrze wie, podobnie jak i jak, że to nieprawda. Nie było żadnego szantażu z Pana strony. Wymyśliłem sobie ten szantaż, ponieważ zabrakło mi odwagi, żeby przyjąć rzecz za taką dokładnie, jaką ona była. Nawet teraz, po latach, nawet jeszcze przed kwadransem, chciałem się pocieszyć, oszukać siebie. Wiem przecież, że Pan jej nie szantażował. Patrzyła na Pana z zachwytem, kiedy Pan siorbał zupę, a ja... Nawet teraz, kiedy o tym piszę... Otóż nie. Kłamię. Najpierw kłamałem, żeby mniej cierpieć. A dzisiaj jest to podwójne kłamstwo, bo kiedy przestałem kłamać, przed chwilą, okazało się, że w ogóle już nic mnie nie boli. Ale do tego, właśnie do tego nie chcę się przyznać, jako do ostatecznej klęski. Jak to, czyżby z tego wszystkiego nic nie pozostało, po prostu nic? I kłamiąc jeszcze przed kwadransem, za pomocą owego pierwszego, służebnego kłamstwa o szantażu, kłamstwa, że w ogóle cos czuję, ukrywałem przed sobą prawdę, że dzisiaj to wszystko nic mnie już nie obchodzi.
Bo, proszę Pana, mało już życia jest we mnie. Mniej niż mnie samego. Nie wystarcza go nawet na wypełnienie mojej osoby, a cóż dopiero mówić o ożywieniu całych połaci nieba. Trochę jeszcze życia kołacze się we mnie, lata tu i tam jak zeschnięta fasolka w pustym worku. Dobrze, kiedy o tym zapominam w codziennych okolicznościach, ale trudno mi dzisiaj stanąć twarzą w twarz na przykład z owym nieszczęsnym zachodem słońca, który dawniej służył jako... – Pan pozwoli, że użyję francuskiego słowa – tak wdzięczny recipient mojej obfitości. Trochę jak podstarzały cyrkowy atleta, który unika widoku efektownych ciężarów, ponieważ niegdyś z łatwością i wśród oklasków podnosił je na arenie, a teraz unieść ich nie ma siły.
Widzi Pan teraz, że mam prawo pisać „my” i „nas”, kiedy wspominam przeszłość, choćby Pan wtedy tak samo jak i teraz (w co zresztą nie wątpię) patrzył na świat, to znaczy jak baran na łąkę. W jakiś sposób istniał Pan przeze mnie, jak i ja przez Pana, i to jeszcze jeden powód na jedność wszechświata. Rozumie Pan, dlaczego się obawiam, żeby mi Pan tego prawa nie zaprzeczył. Zrozumie Pan jeszcze lepiej, kiedy Pan się dowie, czego żądam od Pana, o co bardzo proszę...
Przyjacielu, wróć! Jeżeli w twojej duszy zostały jakieś resztki wyrzutów sumienia, wskażę Ci drogę, na której możesz im zadośćuczynić. Jeżeli nie wzruszy Cię moja prośba, jeżeli nie znęcą korzyści, to niechaj przynajmniej poczucie, że jesteś mi coś winien, skłoni Cię do powrotu. Moja teraźniejszość jest już tak wątła, że nie potrafi nawet zamienić się w przeszłość. Może dzięki Tobie znowu będę miał czym zagospodarować nie tylko siebie, ale i ten kawałek wieczornego nieba. Bo na wielkie radości, które mogłyby mnie wskrzesić, podobnie jak cierpienia, już nie ma co liczyć. Nie dlatego, że ich nie szukałem. Nie dlatego nawet, że ich nie znalazłem. Ale dlatego, że one nie były, nie są i nigdy nie będą naprawdę wielkie. Czy wobec tego możliwe są jeszcze wielkie zmartwienia? Mimo wszystko sądzę, że na nich można najbardziej polegać, chociaż i co do tego gryzie mnie czasami zwątpienie. Wyznaję Ci to w szczerości, której jednak nie chcę zanadto do siebie przypuszczać. Zresztą jesteś takim bydlakiem, że mam nadzieję, że okażesz się silniejszy od czasu i Twoje łajdactwo zatryumfuje nad mijaniem.
Więc wracaj. Powspominamy dawne dzieje. Żona zawsze kwitnąca, dom, chwała Bogu, odbudowany, a cygarko też się znajdzie.
List drugi
Wielmożny Panie!
W pierwszych słowach mojego listu donoszę, że ja już jestem niepalący. Moja żona mi nie pozwala, a i płuca mam zajęte. Co się tyczy przyjazdu, to mnie zwolnienia z biura nie dadzą, bo urlop już wybrałem, chyba że na chorobowy, ale doktor mnie nie uzna, bo tak w ogólności to jestem zdrowy, czego i Państwu życzę, a żona by mnie tez samego nie puściła, co najwyżej by my wpadli oboje na jakie święta, ale to też na krótko.
Za to ja bym prosił, żeby mnie Pan załatwił przeniesienie do jakiejś innej pracy, bo ja jestem w ciężkiej sytuacji i domek mam na spłaty, to jakby Pan miał dla mnie jaką posadę, bardzo by mnie zależało.
Jak Pan nie mógł by posady, to może jakieś stare pajacyki dla dziecka albo jakieś palto dla mnie, co Pan już nie nosi, Państwo mają dzieci? Bo ja mam parkę, dzieci to jest pociecha, chłopak cały wdał się we mnie.
Albo parę groszy. Za to, co Pan pisze, to ja Pana bardzo przepraszam i mogę wszystko odwołać, niech Pan do sądu nie zapodaje, a jakby Pan zapodał, to mój szwagier jest w policji.
Po co takie rzeczy wypisywać? To wstyd przed Bogiem, Pan jest taki wykształcony, to sam Pan wie, że młodość minęła. To nie ten sam wiek, Panie, nie ten sam wiek. Grzeszyć nie trzeba.
Jeszcze raz dopraszam się łaski, łączę ukłony dla małżonki Pańskiej.
Na tym urywa się korespondencja.
Ostatnio zmieniony przez Gość dnia Pią 12:12, 25 Lip 2008, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pon 12:21, 28 Lip 2008 Temat postu: |
|
|
Sławomir Mrożek
Ona
Bywa, że nieszczęścia chodzą nie tylko po ludziach. Dla przykładu opowiem jedną historię o strzelbie.
Mój przyjaciel, podróżnik, zmarły w niewyjaśnionych okolicznościach, zapisał mi w testamencie swoja strzelbę. Piękna sztuka.
Co dziwniejsze, zwierzynie również się spodobała.
Zabrałem ją na pierwsze polowanie i od razu widzę rzecz ciekawą: każda bestia po prostu się do nas garnie. Czy to będzie wilk, dzik, czy jeleń, każdemu zależy, żeby podejść pod lufę. Coraz to któryś wypada z lasu zdyszany i staje w kolejce. A niektóre nawet się przepychają. Powstał z tego ścisk i zamieszanie. Zewsząd wali zwierz, na ogół płochliwy i nieużyty, co zazwyczaj ani sam nie przystąpi, ani przystąpić do siebie nie daje. Ale widać piękna strzelba każdego przekona i łagodzi obyczaje.
Widzę, że spieszyć się nie ma co, staje więc pod dębem, zapalam papierosa i czekam, aż się ustawią według jakiegoś porządku. Wreszcie pogodziły się między sobą. Ustaliły, że jeden odyniec pierwszy będzie miał przyjemność. Owszem, szable u niego jak u huzara, oko małe i złe, i ochotę ma największą. Daję mu przeto znak, że się zgadzam. Odwodzę kurki i biorę go na cel. Odyniec aż świński ogon zadarł z radości i szarżuje. Naciskam spust. Ale zamiast wystrzału słyszę, jak strzelba robi:
- P... p... p...
Nie miałem czasu się nad tym zastanowić, bo ledwo zdążyłem uskoczyć za drzewo. Dzik przeleciał obok mnie i zniknął w lesie, łamiąc gałęzie. A ona wciąż tylko:
- P... p... p...
Dzik miał taki rozpęd, że chociaż hamował, nie mógł się zatrzymać, aż dopiero pod wieczór, przed wsią. Mówili mi potem chłopi, co to widzieli.
A ona powtarza:
- P... p... p...
Jasne, że coś tu było nie w porządku.
Zwierzyna postała, postała i rozeszła się, utyskując, a niektóre podśmiechiwały się nawet.
A ona nic, tylko:
- P... p... p...
Usiadłem w dąbrowie. To gładziłem ją w nadziei, że się uspokoi, to biłem pięścią z żalu i ze złości. Wreszcie położyłem ją na mchu, sam wyciągnąłem się obok, czapkę nacisnąłem na oczy. I już ani nie biję, ani nie uspokajam. Rozmyślam tylko. Leży jak długa i aż nią trzęsie od tego jej:
- P... p... p...
A niech ją trzęsie.
I dopiero jak nie wypali:
- P... p... p... Pif-paf!
Zerwałem się na nogi. Tymczasem musiałem się zdrzemnąć, bo słońce już zachodziło. Znaczy się przez całe popołudnie tak się męczyła.
Teraz zrozumiałem: mam strzelbę-jąkałę.
Słyszałem o różnych strzelbach. Podobno była taka, której nie można było używać przy dzieciach, bo strzelała sprośnie. Inna znowu – sztucer, zdaje się – smaliła z cudzoziemska. Zawsze jednak były to bronie, które robiły, co do nich należy. Ale jąkała? To się zdarzyło po raz pierwszy i akurat mnie. Wstyd i kłopot.
Bo co z nią miałem zrobić? Pozbywać się jej nie wypadało. Zawsze to przecież dar mego przyjaciela. Zostawić ją w spokoju, nie używać... Tak, mogłem jej nie używać,. Ale żał mi się zrobiło kaleki. Czy to jej wina, że upośledzona?
Wszystko to jednak wykręty. Co tu ukrywać – przywiązałem się jakoś do niej.
Zaniosłem ją do rusznikarza. Obejrzał ją dokładnie. Długo ją badał. Wreszcie powiedział:
- Panie, tak pięknej strzelby dawno nie widziałem. Nic jej nie jest.
Opowiedziałem o jąkaniu.
- Możliwe, że jest za nerwowa. Tego rodzaju strzelby są delikatne, właśnie dlatego, że najwyższej jakości. Skąd ją pan ma?
Opowiedziałem skąd ją mam
- To znaczy, przywieziona z egzotycznych krajów? Kto wie co ją tam spotkało... Możliwe, że w przeszłości doznała jakiegoś wstrząsu podczas polowania. Są rzeczy, które zostawiają ślad.
- Czy to jest uleczalne?
- Na razie spokój i oględne traktowanie. Polowania wykluczone, dopóki nie przyjdzie do siebie. Potem można zacząć ostrożnie od zwierzyny domowej i zależnie od wyników przejść stopniowo do drobnej zwierzyny polnej: muszki, wołki zbożowe... Zabierać ją czasem do lasu i obserwować reakcje. Przy dobrym samopoczuciu spróbować palnąć do jakiegoś grzybka. Ale już z muchomorami uważać, ponieważ jest to grzyb złośliwy. Przy pierwszych objawach zaburzenia przerwać stanowczo. Właściwą zwierzynę odradzam na długo. Przyjść znowu do mnie po pewnym czasie.
I pogładził moją strzelbę pieszczotliwie, a nawet – wydało mi się – zbyt pieszczotliwie. Nie spodobał mi się ten gest.
- ...A gdyby pan nie mógł sobie dać z nią rady...
- To co? – zapytałem szorstko.
- ...To ewentualnie ja mógłbym ją wziąć – powiedział, obojętnie patrząc w sufit. Nazbyt, jak na mój gust, obojętnie.
Podziękowałem mu chłodno i obiecałem stosować się do jego zaleceń.
Żeby zapewnić strzelbie maksymalny spokój, umieściłem ją w oranżerii. Nie dolatują tam żadne hałasy, nikt tam nie przychodzi oprócz ogrodnika. Ale ten, rozmiłowany w roślinach, bronią palną się nie interesuje. Cieplarnia, położona w głębi ogrodu, przytulna jest i zaciszna. Strzelba odpoczywała na stoliku, w futerale, wśród kwiatów i cytrusów. Dobrze jej tam było. Żadnych zwierząt, wyłącznie rośliny. Mogła przyjść do siebie.
Odwiedzałem ją często. Otwierałem futerał i siadałem naprzeciw. W równomiernie rozproszonym, łagodnym świetle oranżerii pięknie i mocno rysowały się jej oksydowane lufy, o tonacji głębokiej i ciemnej, lecz czystej jak górskie jezioro. Wkrótce zabroniłem nawet ogrodnikowi wstępu do cieplarni i sam zająłem się doglądaniem kwiatów. Nie chciałem, żeby ją niepokoił ktoś obcy. Sądzę, że zrodziło się we mnie ciepłe uczucie, jakie się żywi wobec istoty bezbronnej i zdanej wyłącznie na naszą opiekę.
Pewnego razu odwiedził mnie rusznikarz. Długo kręcił zanim zapytał, jak się czuje strzelba. Odpowiedziałem uprzejmie, że poprawia się z dnia na dzień, jednak do oranżerii go nie wpuściłem. Zmienił temat, ale dobrze widziałem po lataniu oczu i drżeniu rąk, że nic innego go nie zajmuje.
U strzelby przesiadywałem przeważnie w dzień, ale zaszła pewna okoliczność, która kazała mi zwiększyć czujność. Mianowicie ogrodnik powiadomił mnie, że nocą ktoś niszczy jego grządki. Obejrzałem ślady. Tak, najwidoczniej ktoś chodził koło oranżerii. Podejrzewałem rusznikarza.
Ustawiłem w oranżerii łóżko polowe i zostawałem tam na noc. Niezapomniane wieczory! Przy pełni księżyca lśniła jeszcze delikatniej niż za dnia, w poświacie przesianej przez szklany dach, w odurzającym zapachu orchidei. Spędzałem przed nią długie godziny aż do świtu. Potem dopiero kładłem się spać.
Pewnego razu sen mnie zmorzył. W oranżerii było duszno. Obudził mnie trzask i brzęk tafli szklanych i powiew rześkiego powietrz. Kierował mną tylko odruch, mną, wyrwanym ze snu. Chwyciłem, zmierzyłem, wypaliłem.
Tak, wypaliłem. Bo czy to wyzdrowiała już, czy też zrobiła to dla mnie – ten ostatni morderczy wysiłek... Rozległ się wystrzał przejmująco piękny, najpiękniejszy, jaki słyszałem w życiu. Przede mną leżał znajomy odyniec, trafiony w serce. Z utrwalonym w oczach na zawsze wyrazem zachwytu.
Ale ten incydent kosztował ją zbyt wiele. Nigdy już potem nie przyszła do siebie. Przestała się nawet jąkać, zamilkła na zawsze. Cóż dałbym za to, żeby usłyszeć choćby to jej: - P... p... p...
I po dziś dzień żyję w rozpaczy, że ten jej jeden jedyny, ostatni wystrzał, niepowtarzalną okazję, zgodę, łaskawość – odstąpiłem głupiemu zwierzowi.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Wto 22:41, 05 Sie 2008 Temat postu: |
|
|
Telewizja - okno na świat
"Dziewoński mówi Mrożka"
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Śro 23:53, 06 Sie 2008 Temat postu: |
|
|
Sławomir Mrożek
Wesołe miasteczko
- A oto – rzekł dyrektor szpitala – zespół chorych, który nazywamy „wesołym miasteczkiem”.
Wskazał na czterech pacjentów pod ścianą. Trzej stali, jeden siedział na niskim zydelku. Byli nieruchomi, nie poruszali się, kiedy ich zobaczyłem, ani odkąd ich zobaczyłem, ich nieruchomość rosła w miarę, jak ich widziałem nieruchomych. Dyrektor zapewnił mnie, że nie ruszali się także przedtem.
- Nie ruszają się nigdy, to jest ich symptom. Ale poza tym są łagodni i nieszkodliwi. Może pan z nimi porozmawiać, a ja tymczasem zaglądnę do oddziału furiatów.
Dyrektor oddalił się, a ja przystąpiłem do pierwszego z brzegu nieruchomego.
- Co słychać... – zagadnąłem niepewnie, ponieważ nie wiem, jak się nawiązuje rozmowę z wariatem.
- Następna runda za dwie minuty. Dzieci i wojskowi płacą połowę.
- Jasne – udałem, że wiem, o co chodzi, bo chociaż dyrektor przedstawił mi ich jako nieszkodliwych, wolałem nie drażnić chorego. I przypomniawszy sobie, że dyrektor nazwał tę grupę „wesołym miasteczkiem”, zapytałem, starając się, aby pytanie wypadło swobodnie:
- Pan jest kręgielnia, co?
Spojrzał na mnie z pogardą, jak na kogoś, kto nie umie odróżnić A od E.
- Ja jestem karuzela. Kręgielnię zabrali do elektroszoku.
- Oczywiście, oczywiście – zgodziłem się skwapliwie. – Niestety, nie mogę skorzystać z karuzeli. Mam słaby błędnik i zakręciłoby mi się w głowie... Ja tylko tak sobie, zwiedzam...
- Proszę bardzo.
Podczas naszej rozmowy nie poruszył się ani odrobinę, a jego twarz nie miała żadnej mimiki. Jak bym rozmawiał z posągiem. Również jego koledzy nie drgnęli i nie wiadomo było nawet, czy świadomi byli mojej obecności. Nabrałem odwagi.
- Pan wybaczy ciekawość, ale – jeżeli pan jest karuzela, to dlaczego pan się nie kręci?
Jego pogarda była teraz bezbrzeżna.
- Pan wie, co to jest właściwa natura rzeczy. Ruch jest zjawiskiem pozornym. Ja jestem istotą rzeczy, a nie tym, co przypadkowe i złudne. Istotą karuzeli jest oś, dookoła której obraca się cała reszta. Jako oś nie mogę się przecież kręcić.
- Rzeczywiście. To znaczy, że im mniej się pan kręci, tym bardziej jest pan karuzelą.
- To chyba zrozumiałe.
- Bardzo panu dziękuję. Teraz rozumiem: pan jest samą istotą karuzeli, bez dodatków.
- Tak jest. Wsiada pan?
- Nie, nie, niestety mój błędnik... jak już wspomniałem... Ale jestem panu wdzięczny za wyjaśnienie, dziękuję bardzo.
Zerknąłem ku pozostałym elementom „wesołego miasteczka”. Dwaj stali obok siebie w tej samej pozycji, nieruchomi jak słupy. Trzeci siedział opodal, również nieruchomy. Teraz z nimi z kolei chciałem porozmawiać, ale żeby znowu nie popełnić gafy, zwróciłem się do karuzeli po informację.
- Ci dwaj... Oni są beczka śmiechu, co?
- Oni? Przecież oni są strzelnica, nie widzi pan?
- Tak, tak, strzelnica. No to na razie, do zobaczenia...
Podszedłem do dwóch. Po rozmowie z karuzelą grupa „wesołe miasteczko” nie była już dla mnie całkowitą zagadką. Czułem się nieco pewniejszy siebie.
- Który z panów jest „Cel”, a który „Pal”?
- To wszystko jedno – odrzekli jednocześnie.
- Panowie chcą przez to powiedzieć, że nie ma różnicy między strzałą a tarczą, między pociskiem a celem? Ja, naturalnie, jestem tego samego zdania, ale gdyby panowie chcieli mi to bliżej wyjaśnić...
- Tu nie ma czego wyjaśniać – rzekł jeden, który był albo strzałą, albo tarczą. – załóżmy, że ja jestem strzała, a kolega jest tarcza...
- Ty jesteś tarcza, ja jestem strzała – przerwał mu kolega.
- Niech będzie. Załóżmy, że ja jestem tarcza, a kolega strzała. No i co z tego?
Konkluzja założenia była tak nieoczekiwana, że przez chwilę nie umiałem się do niej ustosunkować. Po chwili ustosunkowałem się jednak, czyniąc następującą uwagę:
- Wtedy jest oczywiście zrozumiałe, że pan tarcza pozostaje bez ruchu. Jednak pan strzała...
- Ha, ha! – przerwał mi tarcza. – Pan sugeruje, że kolega strzała powinien leciec jak wariat. Ty, powiedz mu... – zwrócił się do kolegi.
- Strzała leci, ale tylko dla pana. – powiedział kolega. – Ja sam dla siebie nigdzie nie lecę, bo strzała sama dla siebie jest i jest.
- To znaczy nigdy nie zmienia położenia względem samej siebie – wyjaśnił mi tarcza, widać bardziej wykształcony.
- Właśnie. Pan wybaczy, ale dla pańskiej przyjemności nigdzie leciał nie będę.
- To znaczy, kolega nie będzie stwarzał pozorów, które i tak w niczym nie zmienią zasady jego bytu – dokończył inteligent. – Jasne?
- Tak, teraz to całkiem jasne, że też nigdy o tym nie pomyślałem...
- Powinien pan częściej nas odwiedzać – rzekł na to inteligent tonem życzliwego napomnienia. – Chce pan sobie strzelić?
- Nie, może kiedy indziej, dzisiaj już późno...
- Dobrze, może być kiedy indziej. My tu zawsze jesteśmy.
Rzeczywiście, ich nieruchomość sprawiała wrażenie wieczności.
Oddaliłem się w stronę ostatniego, który nieruchomo siedział na krzesełku. Stanąłem przed nim i już bez żadnych wstępów, ponieważ byłem już całkowicie pewny siebie, to znaczy przekonany, że uchwyciłem zasadę rządzącą zespołem „wesołe miasteczko”, wygłosiłem przemowę.
- Kimkolwiek albo czymkolwiek pan jest, ma pan rację siedząc tak bez ruchu. Czy to pan jest lustrem w gabinecie krzywych luster, czy to wagonikiem „szalonej kolejki”, huśtawką, czy kołem loterii fantowej – zawsze w istocie pańskiego bytu jest pan poza wszelkim ruchem i funkcją. Więc zamiast oddawać się grze pozorów, oddaje się pan bezpośrednio naturze istnienia, której zewnętrznym wyrazem jest nieruchomość. Dlatego pan sobie tutaj tak siedzi i siedzi, prawda?
On zaś odpowiedział zdziwiony:
- A co mam robić? Przecież ja czekam, żeby mnie stąd wypuścili.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|