Autor |
Wiadomość |
Gość |
Wysłany: Śro 16:39, 14 Mar 2007 Temat postu: |
|
Michnikowszczyzna wraca - prof.Zybertowicz o buncie antylustracyjnym!!
Gdyby przyjąć, że to czytelnicy weryfikują pracę dziennikarzy, moglibyśmy dojść do przekonania, że możemy zlikwidować także zakaz nawoływania do antysemityzmu - niech ureguluje to wolny rynek
Żurnaliści pod wpływem autohipnozy
Część środowiska dziennikarskiego uległa autohipnozie. Uważa, że "coś trzeba zrobić z tą bolszewicką władzą". Skoro tak, to sprzeciw wobec lustracji zaczyna jawić się jako czyn szlachetny i odważny - uważa socjolog, znawca służb specjalnych
Dlaczego należy lustrować dziennikarzy? Odpowiedź jest prosta. Dlatego, że są czwartą władzą. Dziennikarze zajmują uprzywilejowane miejsce w przestrzeni publicznej. Są tzw. bramkarzami, decydują, jaka informacja dotrze do ludzi, a jaka nie. Nie są biernymi przekaźnikami wiadomości. Selekcjonują je, promują i komentują.
Wolny rynek nie reguluje wszystkiego
Tacy bramkarze winni być uczciwi. Społeczeństwo oczekuje od dziennikarzy pilnowania pozostałych trzech władz konstytucyjnych, nie może zatem być wprowadzane w błąd.
W III RP systematycznie nie dostrzegano niektórych patologii gospodarczych i politycznych. Ze względu na biografie swoje lub swoich wydawców sporo ludzi mediów w ogóle nie podejmowało pewnych tematów. Argumenty przeciwników lustrowania dziennikarzy są zatem nietrafione.
Gdyby przyjąć tłumaczenie, że to czytelnicy weryfikują pracę dziennikarzy, moglibyśmy dojść do przekonania, że możemy zlikwidować także zakaz nawoływania do antysemityzmu - niech ureguluje to wolny rynek, czytelnicy i nabywcy gazet głosujący swoimi złotówkami.
Potrząsanie koalicją
Wśród odmawiających złożenia oświadczeń są zarówno ludzie, którymi powodują wyższe wartości, jak i zwykli gracze polityczni. Ewa Milewicz potrafiła być w swoich tekstach niezależna i odważna. Ale przecież szlachetne pobudki mogą zostać wykorzystane do niecnych celów.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że część środowiska dziennikarskiego wmówiła sobie szlachetność intencji, bo "coś trzeba zrobić z tą bolszewicką władzą Kaczyńskich". Ponieważ panuje klimat, w którym wszystko, co robi PiS, jest złe, ludzie stają się bardziej podatni na autohipnozę. Każdy, kto się takiej władzy sprzeciwia, automatycznie staje się szlachetny, dzielny i odważny.
Charakterystyczne są zwłaszcza wypowiedzi Jacka Żakowskiego. Wizja, że koalicja PiS - Samoobrona - LPR może rządzić pełną kadencję, wprawia go w popłoch. Środowisko, którego częścią jest Żakowski, co pewien czas próbuje potrząsnąć naszym życiem publicznym na tyle mocno, by koalicja się rozpadła. Podobna historia miała miejsce po ujawnieniu taśm Renaty Beger. Teraz testowany jest potencjał mobilizacji wokół lustracyjnego sprzeciwu. Może tym razem uda się wyzwolić impulsy masowego oporu - zastanawiają się antylustratorzy.
Michnikowszczyzna wraca
Inicjatywa dziennikarzy z quasi-moralnych pobudek jest zarazempróbą reaktywacji michnikowszczyzny w jej najprostszych schematach myślowych. Nieskładanie oświadczeń nie ma nic wspólnego z obywatelskim nieposłuszeństwem. Do tego musiałyby bowiem być spełnione co najmniej dwa warunki.
Po pierwsze, dziennikarze musieliby być gotowi do narażenia się i ponoszenia konsekwencji w imię interesów innych ludzi. A "zbuntowani" żurnaliści bronią tylko swego korporacyjnego interesu, więcej - środowiska, które symbolizuje "Gazeta Wyborcza".
Po drugie, nieposłuszeństwo obywatelskie może zaistnieć dopiero wtedy, gdy rzeczywiście łamane są podstawowe normy moralne. A jaką normę łamie podpisanie oświadczenia: "współpracowałem" lub "nie współpracowałem"? To żonglerka ideą nieposłuszeństwa obywatelskiego.
Argumenty ad personam
Niektórzy z łatwością sięgają w niej po argumenty personalne. Dziennikarz "Gazety Wyborczej" Seweryn Blumsztajn w dyskusji ze mną oznajmił: prof. Zybertowicz teraz zabiera głos, choć za komuny siedział cicho.
To już klasyka. Adam Michnik wielokrotnie powtarzał: ja tyle lat siedziałem w więzieniu, to teraz mam rację. Niestety, z ewentualnej prawości moralnej w jednej sytuacji nie wynika automatycznie zdolność do kompetentnej oceny poznawczej w innej.
Ludzie "GW" domagają się, abyśmy tłumaczyli się ze swojej przeszłości, ale kiedy chcą to zrobić demokratycznie wybrane władze, reagują oporem. Odmawiają konstytucyjnym władzom prawa do poznania prawdy.
Andrzej Zybertowicz, not. Michał A. Zieliński
Andrzej Zybertowicz w IPN zajmuje się m.in. związkami między SB a mediami. W stanie wojennym działał w podziemiu w regionie toruńskim. Aresztowany w lecie 1982 roku
http://tomaszlis.wp.pl/f,342,t,88783,forum_viewtopic.html |
|
|
Gość |
Wysłany: Śro 16:04, 14 Mar 2007 Temat postu: |
|
O lustracji ostatni raz (mam nadzieję) kilka uwag!!
1. W sprawie lustracji dziennikarzy jest jedna zasadnicza wątpliwość – co robić z tymi, którzy okażą się agentami, albo z tymi, którzy nie chcą się lustrować. Zapewne Trybunał Konstytucyjny będzie wypowiadał się w tej sprawie. Moim zdaniem jakikolwiek zakaz pisania będzie całkowicie nieskuteczny. Bo jak zdefiniować, kto jest dziennikarzem? Po naszym Salonie widać dobrze, że to jest niemożliwe. Blogować każdy może, a to też dziennikarstwo.
Uważam natomiast, że tak jak to jest np. w Niemczech, każdy wydawca, czy naczelny powinien mieć prawo zwolnienia kogoś z pracy, jeśli dziennikarz okaże się konfidentem. Jeśli są gazety czy stacje radiowe i telewizyjne, które chcą mieć takich ludzi u siebie – ich sprawa. Niech widzowie decydują. Ale właściciel/szef powinien mieć prawo zwolnić kogoś tylko na tej podstawie.
2. W oświadczeniu dziennikarzy – zwolenników lustracji znalazło się zdanie, które przez niektórych (m.in. na blogach Bartka Węglarczyka i przed chwilą Pawła Wrońskiego) zostało odebrane jako sugestia, że przeciwnicy lustracji obawiają się ujawniania własnej przeszłości. Wyjaśniam więc stanowczo: takiej sugestii ze strony mojej – i z tego co wiem - wielu sygnatariusz tego listu – nie ma.
Autorzy listu mieli na uwadze możliwe reakcje odbiorców tego protestu – i rzeczywiście wiele takich reakcji można znaleźć. Jeszcze raz podkreślam – nie zgadzam się z moim kolegami przeciwnikami lustracji, ale nie mam wątpliwości, że kierują się tylko i wyłącznie swoimi poglądami na temat lustracji.
3. Bartkowi Węglarczykowi, który zaczepiał mnie o teksty w „Rzeczpospolitej” – proszę Cię, pytania kieruj do autorów tekstu. A co do „instrukcji naczelnych” GW – to przepraszam, czym jak nie instrukcją są takie zdania z tego kwitu: „Jeśli wydawca wyśle pismo, ale dziennikarz nie odbierze, to nie jest powiadomiony. A więc nie powstaje dla niego obowiązek lustracyjny. To może trwać parę tygodni”.
To normalna instrukcja. I nie dziwi mnie, że moja redakcja to opublikowała. To nie jest prywatna korespondencja. Bardzo ciekawe jest, jak największa gazeta w kraju, która od lat walczy z lustracją zachowuje się w takiej sytuacji. Daje sobie głowę, że każda inna redakcja, także „Wyborczej” zachowała by się podobnie.
4. Kilka słów do Wojciecha Sadurskiego. Zwykle się z Panem nie zgadzam, choć nie zawsze, ale prawie zawsze szanuje Pańskie zdanie. Ale w sprawie lustracji w tekście w Salonie to Pan poszalał. Wyczuwam u Pana ten sam ton ogromnej niechęci do badania przeszłości i wykpiwania ludzi o innych poglądach w każdy możliwy sposób, który znam m.in. z „Wyborczej”. Koncept z recenzentem operowym jest zabawny, ale proszę mi wybaczyć – mało wyrafinowany zarazem. Doprowadzenie poglądu przeciwnika do absurdu jest najprostszym chwytem polemicznym. W taki sposób można ośmieszyć wszystko. Poza tym w jednej kwestii - którą wytknął Panu Paweł Milcarek – trafił Pan kulą w płot - w sprawie wieku zwolenników dziennikarzy wypowiadających się za lustracją. Z najgłębszym smutkiem informuję Pana, że dobijam już czterech dych. Podobnie jak większość moich kolegów, co o tym piszą. Ale czuję się na 30, to prawda!
5.. Kilka osób pytało mnie już, czy zamierzam zarządzić lustrację w Salonie. Technicznie to chyba nie jest możliwe. Kto chce coś oświadczyć w tej sprawie, może to zrobić na swoim blogu. Ponieważ padły i pytania o moją przeszłość, wyjaśniam: składałem już oświadczenie lustracyjne chyba z osiem lat temu, kiedy weszła w życie pierwsza ustawa lustracyjna a ja byłem wtedy naczelnym w PAP. Nie współpracowałem ani z SB ani z żadnymi innymi tajnym służbami PRL i RP
JANKEPOST |
|
|
Gość |
Wysłany: Nie 23:27, 11 Mar 2007 Temat postu: |
|
Skoro nie rozumiesz że uczestnicy naszego forum posiedli umiejętność czytania , jak i stać ich na gazetę , to wniosek jest jeden , zapewne " poczytaj mi mamo". |
|
|
Gość |
Wysłany: Nie 23:05, 11 Mar 2007 Temat postu: |
|
wpis internautki:
Powiem tak ... .
Rzeczywiście - ustrój hołoty dla hołoty. Dla takich ćwierćyntelygentów, którzy rżnęli kogoś lepszego od zwykłego szarego człowieka, któremu wmawiali, że jest to jedyny, słuszny ustrój i jeszcze brali za to pieniądze.
Za te śmierdzące pieniądze hołota spędzała dodatkowo jeszcze wakacje np. na Lazurowym wybrzeżu i śmiała się z normalnych, ciężko pracujących ludzi, że korzystają z wczasów spod znaku FWP.
Jak taka swołocz mogła patrzeć prosto w oczy komuś, kto nie mógł dostać paszportu, aby spotkać się z odnalezionymi ileś lat po wojnie krewnymi?
Jak ta hołota mogła patrzeć prosto w oczy komuś, kto za krytykowanie ustroju przymierał głodem, bo mimo wykształce3nia nie mógł znaleźć odpowiedniej pracy?
Jak taka hołota mogła myśleć, że wszystko to ujdzie jej bezkarnie?
Gdyby hołota tak uniżenie nie podlizywała się zaborcy,być może ten ustrój padłby jeszcze wcześniej, a tak trwał, bo miał popleczników w rodzaju yntelygentów w osobie np. W. Dzieduszyckiegoo, Piwowskiego itp. baranich łbów, którzy oby udławili się tymi czerwonymi srebrnikami.
Zawsze czułam, że za tymi wyjazdami na Zachód różnych "sławnych" ludzi, za tymi ich samochodami zachodnich marek w czasie, gdy szaremu obywatelowi wmawiano, że tylko maluch jest dla niego, kryje się coś podejrzanego - dzisiaj wiem dokładnie, dlaczego taki "utalentowany" był Piwowski; jeszcze chwila i dowiem się, kto jeszcze dla własnych korzyści, nie bacząc, co będzie z drugim człowiekiem, na którego donosił, okaże się takim peerelowskim "gieniusiem".
Jestem za lustracją, i to przeprowadzoną szybko i skutecznie - a agenci, którzy tak sprzeniewierzyli się przeciwko własnemu narodowi - won! na Sybir i niech ślad po nich zaginie.
~Księżna Pani, 11.03.2007 19:53
http://wiadomosci.onet.pl/1,15,11,28414653,78250098,3665366,0,forum.html |
|
|
Gość |
Wysłany: Nie 23:04, 11 Mar 2007 Temat postu: |
|
Jak holota mogla wygrac walke z analfabetyzmem , mierny wojaczku -))) |
|
|
Gość |
Wysłany: Sob 23:46, 10 Mar 2007 Temat postu: |
|
Jednak błędnie sądziłem że walkę z analfabetyzmem wygraliśmy. |
|
|
Gość |
Wysłany: Sob 22:51, 10 Mar 2007 Temat postu: |
|
Łamanie dziennikarskich sumień
Paweł Wroński: "Wpis Ewy Milewicz na blogu stawia mnie w trudnej sytuacji. Bardzo cenię Ewę i rozumiem jej postawę. Poczucie solidarności nakazywałoby uczynić tak jak ona (choć Ewa zastrzega, że od nikogo takiej postawy nie wymaga). Jednak w tej sprawie postąpię odwrotnie. (...) Mam jednak problem, niedawno napisałem, że skoro wiele grup zawodowych traktowanych jako zawody zaufania publicznego zostało zmuszonych do złożenia oświadczeń nie rozumiem dlaczego dziennikarze mieliby być z tego wyłączeni. Sam to napisałem kilka miesięcy temu i niestety nie mogę zmienić zdania z powodu postępowania Ewy."
Większość dziennikarzy nie ma powodu wstydzić się swojej przeszłości. Wielu świetnie rozumie dlaczego wykonując zawód zaufania publicznego muszą podlegać o wiele ostrzejszym rygorom. Wielu rozumie także, że szacunek i zaufanie czytelnika są dla dziennikarza najważniejsze, a skoro aż 57% badanych jest za lustracją dziennikarzy to środowisko dziennikarskie nie może tego ignorować. Nie każdego upokarza podpisanie oświadczenia lustracyjnego, a nawet wśród tych, którzy lustracji dziennikarzy nie popierają i podpisywanie oświadczeń odbierają jako upokorzenie będzie sporo takich, którzy mimo to uznają, że powinni podporządkować się obowiązującemu prawu. Są wreszcie i tacy, którzy uznają, że niepodpisanie oświadczenia lustracyjnego to zbyt duże ryzyko i bojąc się przyszłych konsekwencji odmowy, woleliby je podpisać niż strugać buntownika.
Oni wszyscy nie mają dzisiaj lekko.
http://kataryna.blox.pl/resource/kraj_a_52.F.jpg
Rzepa pisze, że kierownictwo Gazety Wyborczej rozesłało do dziennikarzy list z instrukcją jak skutecznie migać się od lustracji. Na początek - nie odbierać listów z redakcji. "Jeśli wydawca wyśle pismo, ale dziennikarz go nie odbierze, nie jest powiadomiony. A więc nie powstaje dla niego obowiązek lustracyjny. To może trwać parę tygodni. Czekamy na decyzję Trybunału". Więcej cennych rad znajdzie się zapewne na antylustracyjnym portalu, który wkrótce uruchomi Gazeta. Można oczywiście kombinować z nieskończoność, dla antylustracyjnych gigantów wersja hard - wymeldowujesz się z domu, nie przychodzisz do redakcji, artykuły wysyłasz mailem z kafejki internetowej, kasę wysyłamy na poste restante przez Western Union. Wszystko można. Choć naiwnie myślałam, że istotą obywatelskiego nieposłuszeństwa jest prowadzenie akcji odmowy z otwartą przyłbicą i ponoszenie wszystkich tego konsekwencji a nie śmieszne zagrywki z nieotwieraniem listonoszowi. Żałosne.
Niech sobie zresztą będzie żałosne, cała ta walka o prawo agentów do wykonywania zawodu dziennikarza jest żałosna. To co jest jednak w niej niepokojące, to to że pod pretekstem obrony dziennikarskich sumień, tak naprawdę te sumienia łamie, wywierając nieznośną presję na dziennikarzy z grup, które wymieniłam wcześniej. Czy dziennikarz Gazety po otrzymaniu tego listu będzie rzeczywiście czuł, że sprawa lustracji to jego osobista decyzja czy raczej dostał czytelny sygnał jakie jest stanowisko redakcji i wskazówkę jak ma się zachować? "Co robimy na razie" - takie sformułowanie w korespondencji od szefa sugeruje raczej propozycję nie do odrzucenia. Oczywiście cytowany na wstępie Wroński może się lustrować do woli i nic mu za to nie zrobią ale czy mniej znani dziennikarze antylustracyjnych mediów mogą mieć pewność, że ich dzisiejszy gest lustracyjny pozostanie bez wpływu na ich pozycję w redakcji? Po lekturze wywiadu z Romanem Graczykiem mogą mieć uzasadnione wątpliwości.
Roman Graczyk: "Zostałem zmuszony do odejścia z Wyborczej po tym, jak ostro skrytykowałem jej sposób pisania o lustracji. (...) Powodem rozstania były moje poglądy lustracyjne. Rzeczywistym, bo formalny wyglądał inaczej.(...) Zostałem zmuszony do odejścia po tym, jak wygłosiłem - zresztą na wewnętrznym forum redakcji - ostrą krytykę sposobu pisania o lustracji w Gazecie. (...) Nie mogłem się pogodzić z narastającą manipulacją faktami. To już nie jest dziennikarstwo, tylko regularna antylustracyjna propaganda. (...) Z pewnością [Gazeta nie informowała, tylko dezinformowała w tekstach o lustracji]. I czyniła tak do ostatnich miesięcy (np. sprawa słynnej instrukcji gen. Kiszczaka, rzekomo nakazującej włączać informacje z innych źródeł do raportów agentów)." (fragmenty wywiadu dla Ozonu)
Świadectwem odwagi i niezależności będzie zatem raczej złożenie na ręce Adama Michnika oświadczenia lustracyjnego niż przyłączenie się do frontu odmowy. Odważnych pewnie nie będzie wielu bo los Graczyka, zwłaszcza w zestawieniu z losem Maleszki, wskazuje, że podskakiwanie w sprawie lustracji jest wysoce niewskazane. Nie dotyczy to oczywiście tylko Gazety, także innych mediów, których redaktorzy naczelni i największe gwiazdy udzielają się w antylustracyjnej kampanii. Oni wszyscy mają łatwo, mogą sobie pozwolić. Ale jeśli wywierają taką ogromną presję na swoich szeregowych dziennikarzy, to każdemu z odmawiających złożenia oświadczenia lustracyjnego powinni wręczać dziesięcioletnią gwarancję zatrudnienia. Dla bezpieczeństwa. Bo o ile nikt nie zwolni Milewicz, Żakowskiego, Lisa czy Olejnik to zwykły dziennikarz odmawiający złożenia oświadczenia lustracyjnego staje się na 10 lat zakładnikiem tego wymuszonego gestu bo pracować może wyłącznie w antylustracyjnych redakcjach. Ma zamkniętą drogę do mediów publicznych i do wielu redakcji gdzie dziennikarza z zakazem publikowania (nawet jeśli ten zakaz będzie tylko na papierze i bez praktycznych sankcji) nie przyjmą. Ale takie drobiazgi pewnie nie zaprzątają głowy bojowników. Za rok przy kolejnej redukcji etatów nikt się nie będzie zastanawiał gdzie znajdzie pracę zwalniany właśnie z powodu cięć budżetowych dziennikarz z "buntem lustracyjnym" w CV i zakazem pracy.
Antylustracyjna szopka odbywa się kosztem zwykłych dziennikarzy, na których formalnie lub nieformalnie wywierana jest ogromna presja aby zachowali się często sprzecznie ze swoim sumieniem (i oczekiwaniami czytelników, w większości popierających lustrację dziennikarzy), na domiar złego to oni poniosą wszystkie koszta tej akcji obrony agentury w mediach (przykro mi ale hamowanie lustracji dziennikarzy to obrona agentury w mediach i już). Takie łamanie sumień jakoś nikomu nie przeszkadza. Naprawdę godzi się wymuszać na uczciwych dziennikarzach łamanie prawa aby kilku maleszków mogło spać spokojnie? Nie wydaje mi się.
Rzepa o korespondencji Gazety
http://kataryna.blox.pl/html |
|
|
Gość |
Wysłany: Sob 22:49, 10 Mar 2007 Temat postu: |
|
"Wyborcza" pomaga uniknąć lustracji!!!!!!!!!!!!!!!!!
Dziennikarze "Gazety" otrzymali w czwartek wieczorem e-mail z sekretariatu redaktorów naczelnych w sprawie lustracji. Nie wiadomo, kto dokładnie jest jego autorem, bo nie jest podpisany. Kierownictwo "GW" zastrzega w nim, że nie chce ingerować w osobiste decyzje dziennikarzy, ale jednocześnie przedstawia jednoznaczne stanowisko redakcji. - Sędzią w lustracji są zawsze ubecy, to oni są autorami IPN-owskich teczek - piszą redaktorzy naczelni "Gazety".
Ich zdaniem nowa ustawa zawiera przepis "sprzeczny zKonstytucją RP oraz licznymi konwencjami międzynarodowymi podpisanymi przez Polskę". Chodzi o nakaz zwolnienia zpracy dziennikarzy, którzy skłamią w oświadczeniu lustracyjnym lub go nie złożą (wmyśl ustawy jest to tożsame z "kłamstwem lustracyjnym" - red.). Problem w tym, że to nieprawda. Pracodawca ma obowiązek zwolnienia pracownika tylko wtedy, gdy zarzut poświadczenia nieprawdy w oświadczeniu potwierdzi prawomocnym wyrokiem sąd.
Byle do orzeczenia Trybunału
Jaka jest recepta szefów "Gazety" na uniknięcie lustracji? Przedstawiają w swoim liście kalendarz lustracyjny i dokładne opisują, co trzeba zrobić, aby nie składać oświadczenia do momentu, kiedy ustawą lustracyjną zajmie się Trybunału Konstytucyjny. Czyli, jak piszą szefowie "GW" - "z końcem kwietnia lub w maju". I dodają: "Wierzymy, że Trybunał nie przepuści tego gniota".
Co mają zrobić pracownicy "Gazety", żeby do tego czasu nie musieć się lustrować? Zgodnie z ustawą dziennikarz po otrzymaniu powiadomienia od pracodawcy (w przypadku pracowników etatowych dziennika to zarząd Agory, w przypadku współpracowników - redaktor naczelny) ma miesiąc na złożenie oświadczenia lustracyjnego. "Jeśli wydawca wyśle pismo, ale dziennikarz go nie odbierze, nie jest powiadomiony. A więc nie powstaje dla niego obowiązek lustracyjny. To może trwać parę tygodni. Czekamy na decyzję Trybunału" - instruuje kierownictwo dziennika.
W liście nie oszczędzono też prezesa IPN Janusza Kurtyki, któremu zdaniem autorów w objęciu urzędu pomogła gra teczką Andrzeja Przewoźnika. To właśnie "dla licznych środowisk objętych -na razie -władzą Kurtyki i teczek" dziennikarze "Gazety" przygotowują portal internetowy z poradami i informacjami na temat lustracji. Strona ruszy w przyszłym tygodniu.
Piotr Pacewicz, zastępca redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej", nie chciał w piątek rozmawiać z "Rz". - Nie będę komentował naszej wewnętrznej korespondencji - stwierdził jedynie.
Naukowcy też nie chcą
Lustracji wzbudza też protesty w innych środowiskach, które obejmie nowa ustawa. Na uczelniach i w instytutach badawczych planowane są spotkania poświęcone lustracji. -Mamy na ten temat wkrótce radę naukową -mówi dyrektor Instytutu Badań Edukacyjnych w Warszawie Stefan Kwiatkowski. Decyzję o złożeniu oświadczenia podejmie po zapoznaniu się z opiniami kolegów. Szef Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich prof. Tadeusz Luty przyznaje, że do rektorów docierają głosy wykładowców, którzy nie zamierzają składać oświadczeń. -Liczyliśmy, że ustawa będzie bardziej przemyślana i precyzyjna. Lustracja spadła na uczelnie w złym momencie i zakłóciła spokój sal wykładowych - mówi. Sami rektorzy się zlustrują, bo chcą podporządkować się prawu. Dla prof. Jerzego Bralczyka złożenie oświadczenia będzie przykrym obowiązkiem. -Solidaryzuję się z tymi, którzy twierdzą, że to godzenie wolność jednostki -mówi. Jeszcze ostrzej wypowiada się Krystyna Starczewska, była działaczka KOR, dziś dyrektor XX Społecznego Gimnazjum w Warszawie: - Nie po to tyle lat działałam w opozycji, żeby wracały stare metody. To mi przypomina podpisywanie lojalki - mówi. Prawdopodobnie oświadczenia nie złoży. Kierownictwo "Gazety Wyborczej" instruuje swoich dziennikarzy, jak uniknąć lustracji do czasu orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego
PIOTR PAŁKA, mku, apanu, agar
http://www.rzeczpospolita.pl/gazeta/wydanie_070310/kraj/kraj_a_5.html |
|
|
Gość |
Wysłany: Sob 21:43, 10 Mar 2007 Temat postu: |
|
MANIPULACJA MEDIALNA – GW od kuchni cz. 4.
Prezentuję kolejny przykład tego, jak niewielkie przeinaczenie oraz świadome przerysowanie opisywanego problemu zapewnia artykułowi obecność w wydaniu ogólnopolskim GW. Tekst potwierdza, czego oczekuje od redakcji lokalnych redakcja warszawska i w jaką problematykę celuje uświadomiony „teren”.
Chodzi o twórczość generalnie antypisowską. Gazeta ma do niej prawo, a nawet obowiązek recenzowania poczynań władzy, ale wolałbym, aby omijała techniki manipulacyjne. Manipulacja medialna to nie kłamstwo. To tylko „swoista” interpretacja prawdy. Przedstawię ją na podstawie tekstu w GW.
W ub. roku na toruńskim UMK powstało Studium z Socjologii Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Słuchaczami mogą być m.in. pracownicy administracji rządowej i samorządowej, zawodowi żołnierze WP, funkcjonariusze tajnych służb, policji, itd. Cel studiów to „dostarczenie nie tylko wiedzy ogólnej, ale przede wszystkim konkretnych informacji praktycznych z zakresu ochrony informacji niejawnych oraz zarządzania kryzysowego połączonych ze zdolnością socjologicznego interpretowania nowych zjawisk”.
Chodzi po prostu o to, że np. z terroryzm, masowe migracje, klęski żywiołowe wymagają ciągłego dokształcania osób, które się tym zajmują. Uczelnia znalazła więc niszę i postanowiła pomóc Państwu doedukować takie kadry i przy okazji zarobić. Ot cała filozofia problemu.
Dla mediów jest to hit średniej jakości. Nawet jeśli wykład inauguracyjny wygłosił minister Wassermann. No ale media, w tym wypadku GW, są pomysłowe.
GW postanowiła z problemu nowego Studium na uczelni w Toruniu zrobić sprawę polityczną i dać do zrozumienia opinii publiczne, że niedobry PiS chce zbudować swoje własne partyjne służby specjalne. A to już jest skandalem.
I taki właśnie tekst pod tytułem „Kuźnia tajnych służb Wassermanna” mamy na stronie http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,53600,3211171.html. Był też w wydaniu ogólnopolskim, co w przypadku spraw lokalnych jest wielkim wydarzeniem. Od tego są strony miejskie.
Tekst, choć nie zawiera błędów rzeczowych, jest nieprawdziwy w dwóch swoich głównych tezach.
1) Nikt na UMK nie buduje tajnych służb IV RP – chodzi jedynie o dokształcenie obecnych mundurowych.
2) PiS nie ma nic wspólnego z naukową jednostką. Gdyby to ktoś z PO, PSL, SLD był na stanowisku Wassermanna, to on by głosił wykład.
Począwszy jednak od szokującego tytułu „Kuźnia tajnych służb Wassermanna”, (który bądźmy uczciwi nigdy nie zależy od autora tekstu, a zawsze od redaktora), aż do samego końca artykułu odnosimy wrażenie, że jest inaczej. Że oto minister tworzy na publicznej uczelni nowe, pisowskie służby specjalne.
Pomagać ma mu wyraźnie upartyjniony - taka jest sugestia - szef Studium prof. Andrzej Zybertowicz. Czytamy o nim m.in. „znany jest również z sympatii do PiS. Podczas wyborów prezydenckich był członkiem lokalnego komitetu honorowego Lecha Kaczyńskiego. Na uczelni ma opinię zaciętego lustratora".
Dla "elity", to wystarczający powód, by uznać, że profesor porzucił rolę naukowca i stał się pisowskim klakierem.
Zapytajmy jednak – „Jaki związek ma udział profesora w komitecie honorowym Lecha Kaczyńskiego z szefowaniem omawianemu Studium?” Żaden. To po co się o tym pisze? Ano po to, żeby było, że to PiS macza swe palce w przedsięwzięciu.
Jest to też chęć wywołania skojarzenia „Zybertowicz - Sługus PiS”. Mariaż „uczelnia – PiS” nasuwa się samoistnie. Dla przykładu: decyzji prof. Balcerowicza związanych z jego pracą w NBP, Gazeta Wyborcza nie poprzedzała informacją, że jest to były szef Unii Wolności.
Oczywiście Andrzej Zybertowicz był w tym komitecie, ale co ma piernik do wiatraka?
Idźmy jednak dalej. Czytamy: - „Słuchali go (Wassermanna - przyp. DW) wojewoda Józef Ramlau, poseł Antoni Mężydło (obaj PiS), wiceszef ABW mjr Marek Wachnik i starannie wybranych 32 studentów”.
Znowu to samo. Na sali byli również przedstawiciele innych partii i w ogóle mnóstwo młodych studentów. Jaki jest związek pomiędzy obecnością polityków, konkretnie tych z PiS, z faktem, że powstaje jednostka naukowa? Obiektywnie żaden! Ale jeśli się chce powiedzieć, że jest to jednostka pod kuratelą Kaczyńskich, to takiego faktu nie można przeoczyć.
Czytajmy tekst w GW dalej. Mamy passus: - „Dzień po wykładzie Wassermann zapowiedział, że do wywiadu i kontrwywiadu, które powstaną w miejsce skompromitowanych WSI, wejdą cywile, m.in. analitycy i informatycy. Nowe kadry mają pochodzić ze studium Zybertowicza”.
Mamy tu sprytne połączenie tego, co powiedział Wassermann, i tego co jest dopowiedzeniem autora tekstu. Wypowiedź Wassermanna kończy się na słowie „informatycy”. Reszta to opinia autora tekstu. Sprawia jednak wrażenie łącznej wypowiedzi ministra.
Gdyby tak powiedział Wassermann, to nie miałaby sensu kolejna partia tekstu – „Czy UMK stanie się szkołą asów specsłużb? – (pada pytanie redakcyjne) - Nie przesadzajmy. Nie przyjmujemy ludzi z ulicy - mówi płk Nowek (szef Agencji Wywiadu) - Najlepsze służby na Zachodzie same wybierają sobie ludzi. Tak będzie też u nas. Ukończenie studium może być pewnym plusem, ale nie musi. Żeby zostać oficerem wywiadu, trzeba skończyć szkołę w Kiejkutach, a kontrwywiadu w Emowie. Innej drogi nie ma”.
No więc po co, jest cały tekst o tym, że powstaje na UMK „kuźnia kadr” w sytuacji, gdy jedna wypowiedź szefa Agencji Wywiadu rozwiewa wszelkie spekulacje?
Trochę o pracy w GW wiem, więc jest to sprytniutkie i znane zagranie. Definicja sytuacji i wymowa tekstu jest taka, że PiS buduje w Toruniu „kuźnię kadr”. To już zostało czytelnikom wmówione!
Nowek temu zaprzecza. Jego prawo. Gazeta, żeby było obiektywnie, daje mu głos, pozwala wyrazić opinię, zająć stanowisko. Wszystko jest OK. My swoje, on swoje. Komu wierzycie czytelnicy?
Zresztą, żeby ostatnie słowo nie należało do Nowka i nie osłabiało artykułu mamy zakończenie pod przyjętą tezę. Anonimowo jest cytowany jeden ze słuchaczy, których w swojej kuźni pieczołowicie wykuwa Wassermann. - „Interesuje mnie użycie wojska w sytuacjach nadzwyczajnych, np. podczas klęsk żywiołowych, zagrożeń terrorystycznych - mówi porucznik. A praca w tajnych służbach? - Nigdy nie wiadomo, jak się życie potoczy - odpowiada z uśmiechem".
Tyle analizy. Żeby nie było, że zwariowałem, to na oficjalnej stronie Studium czytamy w odniesieniu do tekstu o kuźni Wassermanna: - „Uwaga: Prezentowany w poniższym tekście obraz Studium jest dość przerysowany i nie oddaje w pełni rzeczywistego charakteru studiów na Socjologii Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Właściwy cel Studium, jego charakter i formuła zostały przedstawione na tej stronie internetowej” ( http://www.bezpieczenstwo.umk.pl/”).
Oczywiście możliwe jest, że pomyli się dziennikarz, bo nie chciało mu się czegoś sprawdzić, coś źle zrozumiał, nie dosłyszał, przeinterpretował, albo jest za głupi i nie rozumie, co mu mądrzejsi mówią i zawsze pisze po swojemu. Mi też się to wszystko zdarzało, więc się nie wymądrzam nad ludzkimi błędami.
Problem jest jednak w tym, że, jak widać, w tym konkretnym przypadku i w ilu jeszcze innych??? być może WARTO się było „pomylić”. Nie twierdzę, że ktoś kogoś zachęca do "pomyłek". Nie ma w GW centrum, które nakazuje "mylenie się". Za pomyłki są kary.
Jest jednak ogólna atmosfera, która może pomóc w takim zachowaniu. Powiem jasniej - w kościele nie ma ogłoszeń i poleceń, żeby klękać i czynić znak krzyża. A jednak większość tam przebywających to robi. Bo sama dobrze wie, że tak należy.
Tekst o tym, że gdzieś w Toruniu na uczelni, ktoś chce dokształcać za pieniądze żołnierzy i policjantów oraz uczyć ich wedle uniwersyteckich kanonów zarządzania kryzysowego, ochrony informacji niejawnych, szacowania ryzyka, kierowania instytucjami w stanach wyjątkowych, historii tajnych służb, czy socjologii zjawisk zakulisowych, nikogo by nie interesował!
Znaczy kogoś by interesowało, ale pewnie nie warszawskich redaktorów GW, którzy świata poza walką z „kaczyzmem” od dawna nie widzą. Dlatego trzeba dać im tekst o nieco innej optyce.
W tym przypadku można go było zbudowac jedynie za pomocą skojarzeń, dopowiedzeń, łączenia nie pasujących do siebie faktów, dopisania swoich opinii i interpretacji do prawdziwych wydarzeń.
Wykreowanie omawianego problemu wpisuje się w nurt „kaczyzmowej” ofensywy na państwo, jest więc wart do „postawienia” na stronie. To jest przykład, jak ładnie i zgodnie z przyjęta linią, można ustawić w zasadzie każdy tekst. Nie popełniając przy okazji, co ważne, żadnego kłamstwa w odniesieniu do faktów.
Formalnie w stosunku do tekstu na http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,53600,3211171.html nie można napisać nawet sprostowania, bo prostuje się fakty, a nie opinie. Można napisać polemikę. Na zasadzie wymiany opinii. Tylko po co? Zawsze redakcja może powiedzieć, że przecież już w tekście Nowek zaprzeczył. A poza tym to nasze zdanie, mamy do niego prawo.
PS:
Czy i mnie zdarzyło się takie „twórcze ubogacenie”. Zdarzyło mi się, co mówię szczerze i ze smutkiem. Jeden raz. Pracowałem w GW dwa lata, więc bez grzechu nie jestem.
Mogła by być GW dobrą gazetą, gdyby tylko zechciała widzieć świat takim jakim on naprawdę jest, a nie takim jakim jej się wydaje, że jest. No, ale skoro od 17 lat nie potrafi tego zrobić, to marna chyba nadzieja, że wkrótce uda jej się porzucić rolę „jedynego depozytariusza prawdy i racji”.
PS 2
Panowie np. Obserwator i Sarmata: Termin „manipulacja medialna (dziennikarska)” jest kategorią naukową, stosowaną przez medioznawców, opisaną i używaną w literaturze socjologicznej i politologicznej. Tak więc nie posługuję się wyrażeniem obraźliwym, naruszającym czyjeś dobre imię. Używam określenia za pomocą, którego współczesna humanistyka opisuje mass media.
http://wojcicki.salon24.pl/5768,index.html |
|
|
Gość |
Wysłany: Sob 19:45, 10 Mar 2007 Temat postu: |
|
Jan Maria Jackowski
Dekomunizacja po polsku
Niedawno w Telewizji Polskiej, w cyklu "Errata do biografii", został wyemitowany wstrząsający film o Andrzeju Szczypiorskim (1924-2000). Ten pisarz osiągnął sukces jako partyjny intelektualista w czasach PRL, a po jej upadku jako uznany opozycjonista był szczególnie lansowany przez środowisko "Gazety Wyborczej", któremu służył w roli dyżurnego pogromcy "ciemnogrodu". Z filmu Grzegorza Brauna telewidzowie dowiedzieli się o dotąd prawie nieznanym obliczu nieżyjącego już literata, kreowanego na "wielkiego pisarza-moralistę" przez różowy salon, który ciągle ma ogromne wpływy i chce nadal utrzymać w Polsce "rząd dusz". Z dokumentów zgromadzonych w IPN dobitnie wynika, że Andrzej Szczypiorski swoją karierę zawdzięczał bezpiece, z którą przez lata współpracował i składał donosy nawet na własnego ojca. Puentę dopisało życie: w późniejszym okresie to syn pisarza, Adam, kontynuując rodzinną tradycję, też współpracował z SB i donosił na własnego ojca - donosiciela...
Jest to ponura i bolesna historia ilustrująca meandry i istotę demonicznego zła komunistycznego reżimu. Dla osób znających książkę Michała Grockiego "Konfidenci są wśród nas" z 1992 roku, film telewizyjny zapewne nie był zaskoczeniem. W tej publikacji jej autor pisał o "słynnym pisarzu", "głosicielu prawd moralnych", zarzucając mu współpracę z Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego, a następnie SB, malwersacje finansowe na placówce dyplomatycznej w Danii. Tyle że dostęp do tej wiedzy był reglamentowany, bo książka była przemilczana i rozeszła się w niewielkim nakładzie. Co charakterystyczne, czujni redaktorzy "Gazety Wyborczej", którzy zazwyczaj z tak ogromną uwagą śledzą, co się w Polsce ukazuje, udawali, że fakty ujawnione przez Grockiego nie istnieją i do końca kreowali Szczypiorskiego na "wybitny autorytet moralny".
Takich ciemnych stron w życiorysach wielu osób do niedawna albo nadal aktywnych w życiu publicznym jest sporo. Chodzi nie tylko o jawną czy niejawną pracę lub współpracę z peerelowskim aparatem represji, ale także o uwiarygodnienie reżimu komunistycznego i nadawanie PRL pozoru normalnego państwa oraz zakłamywanie rzeczywistości. Ten rodzaj kolaboracji, który eufeministycznie bywa określany mianem "ukąszenia Heglem" czy "uwikłaniem w PRL", dotyczył przedstawicieli aparatu partyjnego i administracyjnego, władz oświatowych, ludzi gospodarki, sędziów, prokuratorów, przedstawicieli koncesjonowanych środowisk społecznych i wcale licznych ludzi nauki, kultury i sztuki, ludzi mediów i wielu innych środowisk społecznych oraz zawodowych.
Laboratorium kolaboracji
W przypadku środowisk opiniotwórczych - które dla propagandowego autoryzowania władzy komunistycznej miały szczególne znaczenie - swoiste laboratorium kolaboracji zainstalowano we Lwowie. Działalność organizowanej z perfidną premedytacją przez Sowietów V kolumny miała miejsce w mieście, które odegrało szczególną rolę w naszych dziejach (słynąc jako Leopolis semper fidelis) niemal natychmiast po zajęciu go przez Armię Czerwoną we wrześniu 1939 roku na mocy zdradzieckiego paktu Ribbentrop - Mołotow. Jesienią 1939 roku została sprowadzona do Lwowa grupa polskich komunistów. W ogromnej większości ludzie ci włączyli się aktywnie do polityki sowieckiego okupanta, podjęli pracę w aparacie przemocy i propagandy, stali się nadzorcami życia polskiego w okupowanym mieście. Dla niektórych późniejszych luminarzy peerelowskiej kultury i nauki współpraca z tajnymi sowieckimi służbami oraz kolaboracja z sowieckim okupantem były gwarantem ich sukcesów i nagrodą za wierność. Tak naprawdę oznaczały zdradę na rzecz nieprzyjaciela, który nie wyzwolił naszego kraju, ale go podbił, a następnie przez dziesiątki lat okupował.
Kolaboracją z Sowietami zajmowali się zresztą nie tylko komuniści. "Zgodnie z linią polityczną - pisał w swoich wspomnieniach 'Jestem z lwowskiego etapu' Kazimierz Żygulski - zainicjowaną w latach trzydziestych przez Stalina szczególna rola przypadła związkom twórczym łączącym ludzi kultury, przede wszystkim Związkowi Literatów. To właśnie pisarze polscy, którzy zdecydowali się na polityczną współpracę z okupantem, mieli do odegrania szczególną rolę. Jako 'inżynierowie dusz ludzkich' mieli pozyskać Polaków, przede wszystkim bardzo liczną we Lwowie inteligencję, do współpracy z nowym systemem. W sumie w ciągu dwudziestu dwu miesięcy radzieckiej okupacji Lwowa po raz pierwszy na ziemiach polskich wprowadzono zbiór reguł postępowania, który później, zwłaszcza w sferze kultury, nazwany został stalinizmem. W 1944 roku przenieśli go - w zmienionych historycznie okolicznościach - do Lublina i Warszawy ci sami ludzie, którzy na moich oczach tworzyli ten system w okupowanym Lwowie w latach 1939-1941".
W ten sposób Lwów - w którym okupanci sowieccy (1939-1941 i po 1944 r.) na przemian z niemieckimi (1941-1944) podsycali antagonizmy polsko-ukraińskie - stał się poligonem doświadczalnym totalitarnej władzy, która posługiwała się szantażem, a promowała uległość, służalczość, donosicielstwo, lansowanie "słusznej ideologicznie" miernoty. Stosowała zasadę kija i marchewki: piewców narzuconego siłą systemu sowicie wynagradzała, a krytyków surowo karała więzieniem, zsyłkami i śmiercią. Jerzy Putrament pisał o tamtym okresie swojego życia we Lwowie: "Ambicją moją jest zasłużyć w całej pełni na zaszczytny tytuł pisarza radzieckiego". To pragnienie "zasłużenia" było rzeczywiście olbrzymie, skoro nie zostało ostudzone nawet przez wywózkę całej rodziny pisarza w głąb ZSRS. Stanisław Jerzy Lec nie protestował przeciwko delegacji mającej wręczyć Stalinowi petycję z postulatem włączenia połowy Polski do ZSRS. Na łamach "Czerwonego Sztandaru" w grudniu 1939 roku uznał Józefa Wissarionowicza Stalina za ojczyznę "co to od Kamczatki po szynach pędzi aż po San, którą jak mleka pełny dzban podają dzieciom czułe matki".
O tym, jak obcy i narzucony siłą sowieckich bagnetów system miał wyglądać w praktyce, mogli się przekonać Polacy nazajutrz po tym, jak 3 stycznia 1944 roku oddziały I Frontu Ukraińskiego Armii Czerwonej przekroczyły koło Sarn granicę polsko-sowiecką z 1939 roku. Władze sowieckie z właściwą sobie butą nie poinformowały o tym fakcie legalnie działającego rządu RP w Londynie. Zaczęły wprowadzać własne porządki i prawa. Po kilku miesiącach powołały własną satelicką administrację pod nazwą Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Polska wkroczyła w kolejny, bardzo trudny etap swych burzliwych dziejów, który był konsekwencją zawieranych w latach 1943-1945 teherańsko-jałtańsko-poczdamskich układów między wielkimi mocarstwami. Następowała bezwzględna sowietyzacja Polski. Więzienia i obozy pracy były wypełniane akowskimi bohaterami niedawnej walki o wolność i ludźmi, których arbitralnie uznano za "wrogów klasowych". Polityczne mordy, tortury, wszechobecna bezpieka były stałymi elementami zmasowanego terroru. W dzień i w nocy każdy mógł spodziewać się śmierci, aresztowania, osądzenia za "zdradę", "spisek", ukrywanie pochodzenia, praktykowanie wiary, posiadanie majątku, niewłaściwe poglądy, rodzinę za granicą. Tak wygląda realizacja ponurego hasła: "Dajcie człowieka, a paragraf się znajdzie". Posługując się terrorem, huraganową indoktrynacją i propagandą, partia komunistyczna ujednolica wszelkie przejawy życia do "jedynie słusznych" sowieckich wzorców. Polska w okresie stalinowskim przypominała sowiecką republikę i nie bez przesady nazywana była "17. republiką", a narodowa spuścizna i tradycja mogące zagrozić rewolucji komunistycznej były bezwzględnie tępione.
Przez cały okres swego istnienia Polska Ludowa była całkowicie kontrolowana przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, która choć mieniła się "przewodnią siłą narodu" i działała w imieniu "ludu pracującego miast i wsi", wcale nie działała w interesie i na rzecz ludzi pracy. Kastowy i hierarchiczny system PRL oparty był na głębokiej dyskryminacji ekonomicznej, politycznej, społecznej ludzi bezpartyjnych, którzy byli "obywatelami II kategorii". Byli "równi" i "równiejsi", a czerwona legitymacja PZPR dawała liczne profity i przepustkę do lepszego materialnie życia. I niektóre przywileje, na przykład specjalne emerytury, przetrwały okres transformacji. Co charakterystyczne - bo faktycznie były różne podokresy PRL (stalinizm, gomułkowszczyzna, gierkizm, epoka Jaruzelskiego) - cechy immanentnie związane z totalitarnym reżimem były stałe, zmieniała się natomiast forma kontroli i represji z "bardzo twardej" w stronę "bardziej miękkiej", choć prześladowania dekady stanu wojennego w wielu przypadkach przypominały okres stalinowski.
Przez cały czas trwania PRL było ono satelickim państewkiem ZSRS całkowicie podporządkowanym "imperium zła". Znamienne, że to uzależnienie od Moskwy formalnie do peerelowskiej konstytucji zostało wprowadzone już w czasach nieźle wspominanego przez wielu Polaków "socjalizmu z ludzką twarzą" Gierka, a nie za stalinowca Bieruta. 10 lutego 1976 roku Sejm PRL przegłosował, że Polska jest państwem socjalistycznym (w miejsce dotychczasowego określenia - państwo demokracji ludowej), a PZPR - przewodnią siłą społeczeństwa w budowie socjalizmu, PRL zaś w swej polityce umacnia przyjaźń i współpracę ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich i innymi państwami socjalistycznymi.
Dekomunizacja a lustracja
Świadoma kolaboracja, niekiedy mylnie określana mianem "kompromisu" czy poszukiwaniem "mniejszego zła", była udziałem wielu, którzy w czasach PRL pełnili rolę "inżynierów dusz", a następnie stawali się "autorytetami moralnymi". Dla środowisk, które pozycję swoich luminarzy budują na "zmowie milczenia" i "grubej kresce", ujawnianie ukrywanej przez lata prawdy jest "przejawem działalności szwadronów lustracyjnych", "szargania pamięci ludzi zasłużonych" czy "niszczenia wizerunku III RP". Tymczasem przywracanie normalności postępuje z oporem i jak dotąd - mimo wielu wysiłków zwolenników ujawniania prawdy o przeszłości - obiektywnie należy stwierdzić, że ciągle jesteśmy na początku tego procesu, a to za przyczyną dominującej dotąd w naszym życiu publicznym michnikowszczyzny, czyli ideologii realnego postkomunizmu. Należy zwrócić uwagę, że upadek komunizmu miał miejsce w wyniku świadomych decyzji i działań służb specjalnych, stanowiących główny instrument totalitarnej władzy. Dlatego w sposób naturalny ludzie dawnej elity władzy, związani ze służbami, wzięli udział w budowie nowego ustroju i odcisnęli swoje piętno na funkcjonowaniu III RP. Okrągły Stół, czyli akt założycielski III RP, w swojej filozofii sankcjonował powszechną amnezję, "grubą kreskę" i ochronę interesów postkomunistów.
Doświadczenia po 1989 roku wskazują, że jakość struktur wolnego państwa jest w istotny sposób uzależniona od sposobu rozliczenia się z totalitarną przeszłością. Tymczasem rok 1989 nie stał się cezurą, która dogłębnie oceniała i zamykała miniony okres. Nie nastąpiło zadośćuczynienie za wyrządzone krzywdy, nie dokonała się elementarna sprawiedliwość. Sprzeciw Polaków przeciwko totalitarnej władzy był bezprecedensowy na skalę całego bloku komunistycznego. Nasz kraj miał zatem szczególny tytuł, by być dla innych krajów "demokracji ludowej" liderem działań rozliczających komunistyczne dziedzictwo. Jednak tak się nie stało, a zaniechania, świadkami których jesteśmy w Polsce, są nie tylko przyczyną zjawisk patologicznych w życiu politycznym, społecznym i gospodarczym Rzeczypospolitej, ale powodują także zamęt ideowy, chaos aksjologiczny. I dziś nie dla każdego jest już jasne, kto jest katem, a kto ofiarą.
Dekomunizacja bywa często mylona z lustracją. Choć obie sprawy dotyczą pozostałości po komunistycznej przeszłości i jej konsekwencji dla teraźniejszości oraz są ze sobą nierozłącznie związane, to oznaczają co innego. Lustracja jest definiowana jako zbadanie przeszłości osób zajmujących funkcje publiczne oraz określone stanowiska w sferze politycznej, gospodarczej i społecznej celem ustalenia, czy były one funkcjonariuszami lub tajnymi współpracownikami komunistycznych służb specjalnych.
W konsekwencji fakt ten podaje się do wiadomości publicznej lub nie, w zależności od tego, czy dana osoba wycofa się z życia publicznego lub poda do dymisji. Zakaz sprawowania określonych funkcji przez byłych pracowników i współpracowników służb specjalnych nie dotyczy parlamentarzystów, ale ich mandat może być wygaszony, jeśli zataili prawdę w swoim oświadczeniu lustracyjnym, a tak zwane kłamstwo lustracyjne niezawisły sąd potwierdzi prawomocnym wyrokiem.
Dekomunizacja to zakaz sprawowania określonych funkcji publicznych i zajmowania określonych stanowisk w sferze politycznej, gospodarczej i społecznej przez funkcjonariuszy ustroju komunistycznego, a ściślej mówiąc, przez przedstawicieli nomenklatury partyjnej. Dekomunizacja to systemowe zerwanie z komunistyczną przeszłością. Oznacza rozliczenie polityczne, historyczne i prawne okresu PRL oraz ustawowy zakaz sprawowania funkcji publicznych przez wysokich funkcjonariuszy partii komunistycznej i jej aparatu przymusu. Dekomunizacja ma jednak także głębszą warstwę, dotyczy bowiem oceny moralnej przeszłości i rzetelnej oceny, czym była PRL i w jaki sposób jej aparat sprawował swe totalitarne rządy. Jednak wszelkie projekty ustaw oraz próby działania w tym kierunku wywołują ogromne spory i dyskusje.
Przeciwnicy dekomunizacji zarzucają ahistoryczne i aspołeczne myślenie, bo "takie były czasy" i trzeba było coś robić. Twierdzą, że dekomunizacja - to stosowanie odpowiedzialności zbiorowej, łamanie praw człowieka oraz rażąca sprzeczność z duchem europejskiej cywilizacji. Uznanie Służby Bezpieczeństwa za organizację przestępczą nie ma nic wspólnego z przypisywaniem komukolwiek kolektywnej winy. Funkcjonariuszem aparatu przymusu i represji zostawało się nie z powodu przymusu, pochodzenia społecznego czy koloru oczu, ale na mocy własnej, indywidualnej i świadomej decyzji. Każdy człowiek ponosi odpowiedzialność za swoje czyny, dlaczego esbecy mieliby być uprzywilejowani i uwolnieni od tej odpowiedzialności? Przeciwnicy dekomunizacji często podważają fakt, że PRL była krajem kadłubowej, koncesjonowanej państwowości. Twierdzą - wbrew faktom - że PRL nie była atrapą, tworem wasalnym całkowicie uzależnionym od ZSRS.
Tymczasem jest zupełnie odwrotnie. Wystarczy odrobina wiedzy historycznej, by zdać sobie sprawę, że PRL spełniała oczywiście niektóre funkcje państwa, ale atrybuty niezależności i suwerenności były pozorne i fasadowe. Były redaktor naczelny "Trybuny" Wiesław Dębski, broniąc tezy o samodzielności PRL, napisał przekornie na łamach "Rzeczpospolitej": "To nie była republika radziecka, lecz państwo-członek ONZ, w którym funkcjonowały ambasady obcych państw". Formalnie tak, ale co z tego? Przypomnijmy, że w PRL nie było wolności religijnej, wolności słowa i zgromadzeń, przestrzegania praw człowieka, władzy pochodzącej z demokratycznych wyborów, własnej polityki zagranicznej, armii podległej autonomicznym ośrodkom krajowym i wielu innych atrybutów niepodległego państwa. To, że Służba Bezpieczeństwa oprócz rozpracowywania oraz prześladowania opozycji i Kościoła zwalczała też przestępczość zorganizowaną, a PKP nie tylko miały być ważnym elementem logistycznym inwazji na Europę Zachodnią, ale woziły też ludzi i towary, nie oznacza, że było to normalne państwo. Ocena peerelowskiej rzeczywistości nie polega na odrzuceniu wszystkiego, co się wówczas działo, ale chodzi o odcedzenie dobra od zła i nieobarczanie wolnej Rzeczypospolitej dziedzictwem, które nadal obciąża Polskę.
Model niemiecki i czeski
Nierozliczenie tej przeszłości to milcząca zgoda na to, że sprawiedliwość i prawda, które stanowią fundament naszej cywilizacji, stają się pustymi sloganami. Dlatego przykład denazyfikacji Niemiec po II wojnie światowej, a w czasach nam bliższych dekomunizacja dokonana w Niemczech, mogą stanowić przykład postępowania w sytuacji odchodzenia od totalitarnego systemu, który nie tylko zniewalał, ale także zabijał i niszczył. Co więcej, ostatnio nawet nad Renem, na co zwracał uwagę Robert Krasowski na łamach "Rzeczpospolitej", ubolewa się, że Republika Federalna wyraźniej nie potępiła Stasi jako organizacji zbrodniczej, tym bardziej że dawni funkcjonariusze enerdowskich służb bezpieczeństwa ostatnio odzyskali animusz, organizują spotkania, publikują książki i zakładają stowarzyszenia o ładnie brzmiących nazwach, oczywiście powołując się na prawa obywatelskie, prawa człowieka i zasady praworządnego państwa. Wywołuje to oburzenie opinii publicznej, coraz bardziej zaniepokojonej, że zaciera się pamięć o tym, czym w istocie był komunistyczny reżim.
To wszystko się dzieje pomimo tego, konkluduje Krasowski, że w Niemczech środkami prawnymi i politycznymi dokonano dekomunizacji i lustracji w stopniu, o jakim w Polsce nawet nie myślano. Po 1990 roku nie było tam miejsca dla byłych sekretarzy partii i byłych oficerów służb bezpieczeństwa wśród elit politycznych. Już w traktacie zjednoczeniowym przewidziano możliwość zwolnienia oficerów i współpracowników Ministerstwa Bezpieczeństwa oraz funkcjonariuszy partyjnych z administracji państwowej. Sprawdzeniu poddano całą służbę cywilną, łącznie z uniwersytetami i szkolnictwem. I mimo że po piętnastu latach proces ten wydawał się prawie zakończony, w grudniu ubiegłego roku okres obowiązywania prawa umożliwiającego dostęp do akt oraz wyznaczającego zasady sprawdzania urzędników i pracowników przedłużono o dalsze pięć lat. Funkcjonariuszom SED i służby wysokiego szczebla odebrano przywileje emerytalne. Oczywiście nikt w Europie nie pisał wówczas, że chodzi o maccartyzm i polowanie na czarownice. Wręcz przeciwnie - takie działania uznano za oczywiste.
U innego naszego sąsiada - w Czechach - ustawa została przyjęta 4 października 1991 roku. Uchwalona początkowo na okres pięciu lat została następnie przedłużona na następne pięć lat. Objęła zarówno funkcjonariuszy i współpracowników tajnych służb, jak i przedstawicieli komunistycznej nomenklatury, a więc wprowadziła dekomunizację. Osoby, które w okresie od 25 lutego 1948 roku do 17 listopada 1989 roku były: sekretarzami partii komunistycznej od poziomu komitetu powiatowego lub jemu równego wzwyż, członkami biur tych komitetów, członkami Komitetu Centralnego lub biura kierującego pracą partyjną na terytorium Czech (z pewnymi wyjątkami), nie mogą zajmować funkcji pochodzących z wyboru, mianowania lub z ustawy w organach kierowniczych państwa, armii (funkcje odpowiadające stopniowi pułkownika, generała i attaché wojskowego), w policji, w służbach specjalnych, w kancelariach: prezydenta, parlamentu, rady ministrów, Sądu Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego, w Prezydium Akademii Nauk, w radiu, telewizji i agencji telegraficznej, funkcji kierowniczych w przedsiębiorstwach i organizacjach państwowych (chodzi m.in. o funkcje akademickie pochodzące z wyboru i zatwierdzane przez senat uczelni), spółkach akcyjnych, w których głównym akcjonariuszem jest państwo, w centralach handlu zagranicznego, na kolei państwowej, w państwowych funduszach i organizacjach finansowych, w Banku Narodowym.
Żadna z tych osób nie może być także sędzią, ławnikiem, prokuratorem, śledczym w prokuraturze, notariuszem i arbitrem państwowym lub kandydatem na te stanowiska. Obywatel ubiegający się o daną funkcję lub urząd składa deklarację, którą sprawdza specjalna komisja MSW. Musi ona zdecydować w ciągu 60 dni, czy obywatel należał do jednej z kategorii objętych ograniczeniami. Jeśli okaże się, że tak, ale był represjonowany i został zrehabilitowany zgodnie z ustawą numer 119 z 1990 roku o rehabilitacji sądowej, wówczas nie podlega ograniczeniom. Paragraf ten jest odpowiedzią na zarzuty, jakoby dekomunizacja oznaczała, że ludzie zasłużeni dla walki z komunizmem, którzy poprzednio sami go budowali, musieli zostać automatycznie wykluczeni z życia politycznego.
Tymczasem w Polsce ideolodzy realnego postkomunizmu uprawiają sofistykę i semantyczną ekwilibrystykę. Szachują opinię publiczną, twierdząc, że każdy, kto w czasach PRL pił wodę z kranu, kolaborował z systemem, a dekomunizacja oznacza "odwet" i "polowanie na czarownice" oraz na przykład konieczność rozbiórki Centralnej Magistrali Kolejowej łączącej Warszawę ze Śląskiem, którą wybudowano w czasach gierkowskich. Zazwyczaj zwolennicy tej szkoły myślenia lubią podkreślać osiągnięcia PRL, pomijając przy tym milczeniem fakt zwiększającego się wówczas zacofania cywilizacyjnego i technologicznego w stosunku do Europy Zachodniej. Bazują na "poczuciu bezpieczeństwa" i "sentymencie za państwem opiekuńczym", z tak zwaną bezpłatną służbą zdrowia, wczasami, pełnym zatrudnieniem i zasadą: "Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy". Przywołują nostalgię za epoką gomułkowskiej "małej stabilizacji" oraz gierkowskim modelem dobrobytu z M3, maluchem i kolorowym telewizorem oraz pomarańczami i od czasu do czasu Coca Colą, negując lub mistyfikując faktyczny obraz tego, czym była Polska Rzeczpospolita Ludowa.
Z dziejów dekomunizacji w III RP
W roku 1992 w programie Szczepana Żaryna emitowanym w Telewizji Polskiej "Dekomunizacja po polsku" senator Ryszard Bender określił Jerzego Urbana mianem "Goebbelsa stanu wojennego". Znany z cynizmu i prowokacyjnych działań rzecznik rządu z czasów Jaruzelskiego poczuł się owym porównaniem obrażony i złożył pozew sądowy. Zaczął się jeden z najdłuższych seriali sądowych w III RP. Różne instancje badały po kilka razy sprawę przez trzynaście lat i wydawały wyroki korzystne raz dla jednej, raz dla drugiej strony. Wreszcie w 2005 roku, po czterech podejściach, Sąd Najwyższy wydał ostateczne postanowienie utrzymujące wyrok Sądu Apelacyjnego w Lublinie z października 2004 roku. Wtedy to stwierdzono, że Bender miał prawo porównywać Urbana do Goebbelsa w zakresie stylu uprawianej propagandy.
Cała ta sprawa obrazowo oddaje problem dekomunizacji w Polsce i stan państwa. Po osiemnastu latach od Okrągłego Stołu nadal w naszym kraju nie doszło do rozliczenia się z przeszłością, choć takie próby były podejmowane, a dekomunizacja i lustracja znalazły się w programach wyborczych kilku partii, które na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat rządziły w Polsce. I nadal nie wiadomo, kto zniewalał Polskę, kto zdradził, kto odpowiada za wymordowanie tysięcy patriotów, za uwięzienie dziesiątek tysięcy, za terror, za deptanie praw człowieka, spustoszenia cywilizacyjne, rujnowanie gospodarki, za beznadziejną, upokarzającą egzystencję kilku pokoleń Polaków, za polityczne zabójstwa, za cenzurowanie polskiej kultury, za prześladowanie Kościoła, za upodlenie Narodu, za życie w kłamstwie.
Przyczyn jest wiele. Lecz jedna zasadnicza - stanowcze działania ponadpartyjnego lobby antylustracyjnego wzmocnionego kontraktem Okrągłego Stołu i współpracą "oświeconych elit" z kręgu "liberałów partyjnych" (byłej PZPR) i tak zwanej lewicy solidarnościowej (nierzadko też byłej PZPR, a następnie ROAD, UD, UW), zwolenników "grubej kreski". Poza tym część przywództwa "Solidarności", tzw. ugodowa, zdecydowała się na usankcjonowanie bezkarności komunistów, uwłaszczenie nomenklatury i zagwarantowanie jej uprzywilejowanej pozycji w życiu politycznym i gospodarczym. W ten sposób powstające inicjatywy legislacyjne były neutralizowane i został utracony najlepszy okres do przeprowadzenia tego procesu zaraz po 1989 roku.
Poza tym w mediach (w których cały czas wpływy zachowali ludzie bezpośrednio lub rodzinnie związani z obozem komunistycznym, nierzadko o rodowodzie stalinowskim) programowo dezawuowano i ośmieszano ideę dekomunizacji. Symptomatyczna była działalność publicystyczna Lesława Maleszki, przez lata wpływowego redaktora i autora tekstów na łamach "Gazety Wyborczej", znanego przeciwnika lustracji i dekomunizacji. Okazał się on wyjątkowo gorliwym donosicielem SB sugerującym bezpiece przyjęcie ostrzejszej polityki względem działaczy opozycji. I choć po skandalu związanym z jego zdemaskowaniem w listopadzie 2001 roku został wycofany z pierwszej linii, to nadal pracuje w "GW". Nośne było hasło "wybierzmy przyszłość" (A. Kwaśniewski), mówiono o konieczności narodowego pojednania i przebaczenia (ale jednostronnego, bo odpowiedzialni za PRL wcale nie uważali się za winnych czegokolwiek), o tym, że "wszyscy są współwinni za PRL" (teza A. Michnika i A. Szczypiorskiego). Zachwycano się polskim modelem "bezkrwawej rewolucji" i faktem, że odpowiedzialni za zbrodnie komunistyczne gen. W. Jaruzelski i gen. Cz. Kiszczak zainicjowali tak zwane pokojowe przemiany 1989 roku. Nierzadko lansowano jako czołowych dekomunizatorów osoby, które uprawiały operetkowy antykomunizm i swoimi publicznymi wypowiedziami i wystąpieniami kompromitowały ideę dekomunizacji. Wpajano przekonanie, że dekomunizacja oznacza chęć odwetu i jest synonimem nieudacznictwa; jest elementem walki politycznej i lepiej "zajmijmy się gospodarką i realnymi problemami".
Mimo tej gigantycznej kampanii antydekomunizacyjnej i antylustracyjnej pojawiały się konkretne inicjatywy legislacyjne. Warto wspomnieć o kilku z nich. Pierwsza, historyczna debata dekomunizacyjna odbyła się podczas I kadencji Sejmu RP 31 stycznia 1992 roku nad projektem ustawy o restytucji niepodległości, jaki złożył Klub Parlamentarny Konfederacji Polski Niepodległej. Rozdziały 5 i 6 zajmowały się kwestią dekomunizacji. Projekt został odrzucony, co znamienne, również głosami przedstawicieli partii nawiązującej do tradycji narodowej i chrześcijańskiej, mającej w swoim programie dekomunizację. W Senacie II kadencji, 28 lipca 1992 roku, a więc tuż po obaleniu rządu Jana Olszewskiego, trwały prace nad projektem ustawy przygotowanym przez grupę senatorów (w tym sen. Piotra Ł. Andrzejewskiego) o warunkach wstępnych zajmowania niektórych stanowisk w Rzeczypospolitej Polskiej. W uzasadnieniu projektu podkreślano, że chodzi o poczucie sprawiedliwości i troskę o bezpieczny rozwój demokracji w Polsce. Jego intencją było, aby nie dopuścić do stanowisk kierowniczych w państwie ludzi, którzy kreowali struktury państwa totalitarnego.
W myśl proponowanych rozwiązań ludzie z nomenklaturową przeszłością tracili jedynie okresowo prawo do sprawowania najważniejszych urzędów. Za to, że w przeszłości współuczestniczyli w kreowaniu antydemokratycznego modelu państwa, mieli ponieść jedynie odpowiedzialność polityczną. Po dramatycznej całodniowej debacie projekt został przyjęty przez Senat minimalną większością, przy 41 głosach za, 38 głosach przeciwnych i 2 głosach wstrzymujących się. Następnie trafił do Sejmu, ale tam nie zakończono nad nim prac legislacyjnych, gdyż parlament został rozwiązany, a wybory we wrześniu 1993 roku wygrali postkomuniści, którzy przejęli rządy w Polsce.
Po raz kolejny Sejm zajmował się ustawą dekomunizacyjną przygotowaną przez posłów AWS 22 października 1999 roku. W tym projekcie proponowano, aby peerelowscy działacze wysokiego szczebla nie mogli przez 10 lat zajmować wysokich stanowisk w państwie. Notable ci zostali w ustawie wymienieni, chodziło głównie o sekretarzy partii wszystkich szczebli, szefów administracji PRL, poczynając od wojewodów, prezesów NIK, Sądu Najwyższego, a także esbeków, kadrę dowódczą wojska. Zakaz sprawowania kierowniczych stanowisk przez 5 lat miał dotyczyć: etatowych pracowników politycznych PZPR, rektorów wyższych uczelni partyjnych, naczelnych redaktorów kilku partyjnych czasopism, szefów telewizji, radia i agencji informacyjnych. Sankcje nie obejmowałyby kandydowania do parlamentu czy ubiegania się o urząd prezydenta. Tak naprawdę chodziło więc nie tyle o karanie, co publiczne potwierdzenie, ważne zwłaszcza dla ludzi młodych, że system komunistyczny jest odpowiedzialny za niszczenie Narodu i całkowite podporządkowanie państwa i gospodarki interesom Moskwy. Projekt ustawy został odrzucony głosami nie tylko SLD oraz PSL, co było oczywiste, ale posłów Unii Wolności i Aleksandra Halla, członka Klubu Parlamentarnego AWS ze Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, uważanego za forpocztę unijną. Nie wzięło ponadto udziału w głosowaniu lub wstrzymało się od głosu ponad 20 posłów AWS, z ówczesnym premierem i marszałkiem na czele. To głosowanie już wówczas wywołało komentarze o dryfowaniu AWS, które, jak wiadomo, skończyło się klęską wyborczą tej formacji w wyborach parlamentarnych 2001 roku.
W Sejmie IV kadencji (2001-
-2005), w czasach rządów Leszka Millera i Marka Belki oczywiste było, że ustawa dekomunizacyjna nie ma szans. Liga Polskich Rodzin złożyła jednak jako demonstrację projekt ustawy dekomunizacyjnej, który nie został w Sejmie poddany nawet pierwszemu czytaniu. Dekomunizacja - według założeń LPR - to pozbawienie prawa pełnienia funkcji publicznych przez osoby, które od 21 lipca 1944 roku do 1 lipca 1989 roku, "w czasie komunistycznej dyktatury", "sprzeniewierzyły się interesom Narodu Polskiego".
W projekcie chodziło m.in. o osoby zajmujące stanowiska w Polskiej Partii Robotniczej i Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, w aparacie partyjnym, szkołach partyjnych oraz redakcjach i wydawnictwach partyjnych. 10 lat dekomunizacji objęłoby m.in. pierwszego sekretarza i członków Komitetu Centralnego, członków i zastępców Biura Politycznego, pierwszych sekretarzy komitetów wojewódzkich, powiatowych, miejsko-gminnych, miejskich i dzielnicowych, członków komisji rewizyjnych. 5 lat dekomunizacji dotyczyłoby rektorów i wykładowców Wyższej Szkoły Nauk Społecznych, Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu oraz Akademii Nauk Społecznych, jak również redaktorów naczelnych m.in. "Głosu Ludu" czy "Trybuny Ludu".
Dziesięcioletniej dekomunizacji - zgodnie z propozycją LPR - podlegaliby też przewodniczący, jego zastępcy oraz członkowie Rady Państwa, prezesi oraz wiceprezesi Rady Ministrów, ministrowie, wojewodowie, prezesi i wiceprezesi NIK, prokuratorzy generalni, zastępcy, prezesi Sądu Najwyższego. Zakaz piastowania funkcji publicznych na 10 lat objąłby też tych, którzy pracowali, służyli lub tajnie współpracowali z organami bezpieczeństwa; osoby, które zajmowały wysokie stanowiska w Ludowym Wojsku Polskim; na 5 lat - redaktorów naczelnych oraz członków zarządów w Polskim Radiu, polskiej telewizji oraz Polskiej Agencji Prasowej. W projekcie proponowano 12-osobową komisję, powoływaną zgodnie z propozycją Ligi przez rzecznika interesu publicznego, która w razie wątpliwości ustalałaby, czy osoba zajmowała dane stanowisko, oraz prowadziłaby archiwum.
Lustracja i deubekizacja w IV RP
Po wyborach parlamentarnych i prezydenckich 2005 roku zaistniała nowa sytuacja. Dekomunizacja - co było niewątpliwie wzmocnione przez reakcję na pełne afer 4-letnie rządy SLD - była jednym z głównych motywów kampanii. Kilka partii politycznych obiecywało wyborcom przeprowadzenie dekomunizacji i przecięcie patologicznych układów na styku polityki, mediów, gospodarki, służb specjalnych zakorzenionych jeszcze w peerelowskiej rzeczywistości. Obiecywano obywatelom między innymi ustawowe pozbawienie byłych funkcjonariuszy bezpieki i byłych członków aparatu PZPR przywilejów, rozliczenie afer i grabieży mienia publicznego, wnioski do Trybunału Stanu wobec winnych z najwyższego kręgu władzy.
Jesienią 2005 roku doszło do sytuacji, że po raz pierwszy od 1989 roku formacje antykomunistyczne uzyskały większość w Sejmie, a prezydentem został polityk, który w przeszłości opowiadał się za ustawą dekomunizacyjną i przez ostatnie kilkanaście lat niezmiennie akcentował swój antykomunizm. Wiele osób miało nadzieję, że po latach sporów, zaniechań, wykrętów i matactw wejdą wreszcie w życie regulacje prawne mające przeciwdziałać zamazywaniu prawdy o PRL i zacieraniu różnic między osobami pokrzywdzonymi a tymi, które były prześladowcami w czasach totalitarnego systemu.
Mijały miesiące, ale realizacja tych postulatów nie następowała. Co prawda już w listopadzie 2005 roku Liga Polskich Rodzin złożyła do marszałka Sejmu projekt ustawy o dekomunizacji życia publicznego bazujący na projekcie z poprzedniej kadencji, jednak do tej pory nie został on skierowany nawet do pierwszego czytania. Dochodziły sygnały, że w PiS nad projektem ustawy dekomunizacyjnej pracuje sen. Piotr Ł. Andrzejewski, współautor kilku projektów ustaw na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat i weteran rozliczenia okresu PRL oraz oczyszczenia życia publicznego z osób skompromitowanych aktywnym wspieraniem totalitarnego systemu. Jego oparta na projekcie Senatu z 1992 roku ustawa zakłada pozbawienie byłych aparatczyków PZPR i funkcjonariuszy struktur represji możliwości pełnienia stanowisk publicznych w administracji państwowej nawet przez 10 lat. Jednak kierownictwo PiS sceptycznie podchodziło do pomysłu dekomunizacji, choć taka idea nadal może liczyć na szerokie poparcie szeregowych członków tego klubu. Pojawiały się argumenty, że ustawa może postawić w niezręcznej sytuacji niektórych członków rządu Jarosława Kaczyńskiego z ramienia PiS, którzy w przeszłości pełnili funkcje w aparacie partyjnym i państwowym PRL i zapewne zostaliby objęci ustawą dekomunizacyjną, gdyby weszła ona w życie.
W październiku 2006 roku, po wielotygodniowych przepychankach w Sejmie, dzięki determinacji grupy młodych posłów z PiS, LPR i PO została uchwalona nowa ustawa lustracyjna. Wzbudziła ona ogromne emocje, gdyż bardzo szeroko otwierała dostęp do archiwów IPN. Wprowadzała powszechne prawo ("każdy ma prawo") ubiegania się o wydanie urzędowego potwierdzenia w przedmiocie istnienia w archiwach IPN dokumentów organów bezpieczeństwa państwa dotyczących własnej osoby oraz obowiązek przedłożenia takiego potwierdzenia przy ubieganiu się o pełnienie funkcji publicznych.
Treść tego potwierdzenia miała być uwzględniana przy ocenie kwalifikacji wymaganych w przypadku zajmowania funkcji publicznych. Każdy obywatel uzyskał prawo dostępu do informacji zawartych w informatycznej bazie zaświadczeń rejestru, a powszechny dostęp miał być zapewniony poprzez internet z wyjątkiem danych adresowych i numeru PESEL. Ustawa lawinowo poszerzyła krąg osób objętych lustracją z ok. 25 tys. do ok. 400 tys. Według październikowej regulacji, badane dotąd przez rzecznika interesu publicznego i Sąd Lustracyjny oświadczenia osób publicznych miały być zastąpione zaświadczeniami IPN o zawartości archiwów tajnych służb PRL, które dana osoba mogłaby zaskarżać w procedurze cywilnej. Ustawa nakładała też obowiązek opublikowania osobowych źródeł informacji (OZI) peerelowskich służb specjalnych.
Ustawa wywołała burzliwą dyskusję. W debacie publicznej podnoszono między innymi argument, że w świetle ustawy z października 2006 roku bardzo ważny członek rządu Jarosława Kaczyńskiego - wicepremier Zyta Gilowska, byłaby uznana za osobowe źródło informacji SB. Zwrócił na to uwagę w bezprecedensowym uzasadnieniu Sąd Lustracyjny, który, co prawda, oczyścił Zytę Gilowską z zarzutu rzecznika interesu publicznego, że skłamała w swoim oświadczeniu lustracyjnym, ale stwierdził też, co zastanawiające, iż nie ma jednoznacznych dowodów, z których by wynikało, czy była, czy nie, tajnym współpracownikiem SB. Fala krytyki, którą wywołała ustawa - zarówno w kręgach przeciwników lustracji, jak i osób deklarujących się jako jej zwolennicy, ale zarzucających lustracji nieprecyzyjność definicji i procedur oraz likwidację instytucji weryfikowanego przez rzecznika interesu publicznego i sąd oświadczenia lustracyjnego - skłoniła prezydenta Lecha Kaczyńskiego do zaproponowania nowelizacji ustawy lustracyjnej. Miała ona być tak szybko przeprowadzona przez parlament, aby ustawa październikowa (mająca obowiązywać od 1 marca 2007 r.) nie mogła wejść w życie.
W projekcie prezydenckim, określonym mianem "kompromisowego", przywrócono oświadczenia lustracyjne, ale nastąpiło odejście od zasady jawności archiwów IPN. Dostępność teczek została ograniczona jedynie do wąskiego kręgu osób sprawujących najwyższe funkcje publiczne, co w ocenie przedstawiciela IPN "jest jedynie namiastką jawności potrzebnej w tym zakresie". Funkcje publiczne podległe lustracji ustawa dzieli na dwie grupy. W pierwszej grupie, której teczki są jawne dla wszystkich, są: prezydent, parlamentarzyści, osoby pełniące najważniejsze funkcje w państwie, wójtowie, burmistrzowie, prezydenci miast, prezesi sądów, szefowie prokuratur, szefowie mediów. W drugiej kategorii osób - które mogą zastrzec powszechny dostęp do ich teczek - są pracownicy samorządów, IPN, sędziowie, prokuratorzy, adwokaci, radcy prawni, notariusze, naukowcy, szefowie państwowych spółek, dyrektorzy szkół, szefowie związków sportowych oraz dziennikarze. Możliwość korzystania z archiwów IPN została ograniczona do dziennikarzy i historyków. Pojawia się zatem możliwość reglamentowania wiedzy o przeszłości osób sprawujących funkcje publiczne i manipulowania informacjami o zasobie archiwalnym Instytutu Pamięci Narodowej. Ustawa wchodzi w życie 15 marca 2007 roku.
Nadal jednak Sejm nie zajmuje się ustawą dekomunizacyjną. Dopiero dramatyczna i bolesna dla ludzi dobrej woli nagonka na ks. abp. Stanisława Wielgusa skłoniła kierownictwo Prawa i Sprawiedliwości do zapowiedzenia ustawy, którą media określiły jako deubekizacyjną. Wśród polityków pojawiła się refleksja, że lustracja ujawnia ofiary tamtego systemu, ale nie wskazuje tych, którzy go tworzyli. Tym samym zostałby wytrącony przeciwnikom lustracji ich koronny argument, że poniżane i prześladowane są w gruncie rzeczy ofiary totalitarnego reżimu, podczas gdy ich oprawcy mają się świetnie, co miesiąc inkasując wielotysięczne emerytury. Funkcjonariusze aparatu terroru cieszą się wysokimi świadczeniami nie tylko za aktywne zwalczanie wszelkiej opozycji. Zabójcy ks. Jerzego Popiełuszki mają prawo do resortowych emerytur tak jak funkcjonariusze, którzy całe życie zawodowe przepracowali i nie siedzieli w więzieniu, co dobrze ilustruje stan patologii w tym zakresie. Jest to bodaj jedyny przypadek w cywilizowanym świecie, by na wysokość świadczenia emerytalnego wpływał pozytywnie fakt skazania za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem.
Ustawa deubekizacyjna miałaby uznać UB i SB za organizacje przestępcze, a ich byli funkcjonariusze zostaliby pozbawieni niesłusznie zdobytych przywilejów. Esbecy ponosiliby także odpowiedzialność karną za zatajanie informacji o swojej służbie - w tym także o tajnych funkcjonariuszach - a ponadto podlegaliby karze za ukrywanie dokumentów SB. Jak wiadomo, podczas obecnie toczących się procesów lustracyjnych esbecy spokojnie kłamią, uniemożliwiając ujawnienie swoich dawnych agentów. Istotne jest jednak, że w ślad za trafną analizą pewnego problemu - bo niesprawiedliwie wysokie emerytury dla esbeków są problemem - nie poszła taka propozycja jego rozwiązania, która w przyszłości nie ostałaby się w sądach. Warto też przypomnieć, że próby odebrania przywilejów emerytalnych byłym funkcjonariuszom podjęto już w 1992 i 1998 roku. Jednak obie ustawy, choć przyjęte przez parlament, zostały zawetowane przez ówczesnych prezydentów.
Jeśli się mówi "a", to trzeba powiedzieć "b". Lustracja bez dekomunizacji czy deubekizacji jest ułomna i niesprawiedliwa. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że sekwencja czasowa - zapowiedzenie projektu zaraz po rezygnacji ks. abp. Stanisława Wielgusa z urzędu metropolity warszawskiego - miało zatrzeć kłopotliwe dla rządzących wrażenie, że czynniki polityczne i państwowe ingerowały w autonomiczne sprawy Kościoła. Premier Jarosław Kaczyński zręcznie i przewrotnie neutralizował ten problem, odwracając kota ogonem. Powiedział w Radiu Maryja, że tzw. ustawa antyubecka prawdopodobnie nie miałaby szans, gdyby nie sprawa ks. abp. Stanisława Wielgusa. "Niestety, gdyby nie tego rodzaju wydarzenia, to prawdopodobnie taka ustawa nie miałaby szans. Dzisiaj wydaje mi się, że poza znanymi przeciwnikami jakiegokolwiek rozliczenia z przeszłością, jak SLD czy może też posłowie innych partii, wszyscy inni nie będą mogli się temu przeciwstawić i tym razem ta sprawa zostanie załatwiona" - mówił Jarosław Kaczyński. Pierwotnie PiS zapowiadało ustawę na połowę lutego, obecnie jest mowa o terminie marcowym.
Problem uwolnienia Polski od balastu komunizmu i zniesienia wszelkich przywilejów osób odpowiedzialnych za przestępstwa i represje aparatu państwa totalitarnego - od 18 lat nie został w Polsce rozwiązany. Dekomunizacja - choć ma bardzo wielu zwolenników wśród polityków i znaczące poparcie społeczne - była często instrumentalizowana i wykorzystywana do bieżącej gry politycznej. I to przez obie strony sporu: zarówno przez środowiska wywodzące się z obozu postkomunistycznego, jak również przez niektóre środowiska polityczne i ludzi wywodzących się z dawnego obozu solidarnościowego. Dla tych pierwszych była wygodnym argumentem propagandowym o "oszołomstwie" prawicy, która zajmuje się "tematami zastępczymi". Dla drugich - nośnym społecznie w pewnych okresach hasłem i postulatem, który miał służyć uwiarygodnianiu i przynosił wymierne korzyści wyborcze. Jeżeli w najbliższym czasie taka ustawa nie zostanie uchwalona (a jest to w tej chwili test wiarygodności dla koalicji rządzącej), to raczej są już niewielkie szanse, by została przyjęta w przyszłości.
Znamienne jest, że projekt ustawy dekomunizacyjnej senatora PiS Piotra Ł. Andrzejewskiego zamiast jednoznacznego poparcia doczekał się nawet w kręgach PiS kąśliwych uwag i głosów wyrażających wątpliwości, "czy dekomunizacja jest potrzebna". Problem dekomunizacji jest w pewnym sensie podobny do problemu nowelizacji art 38. Konstytucji i ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci: marszałek Marek Jurek jest za, ale niektórzy ze ścisłego kierownictwa partii proponują rozwiązanie, które de facto może osłabić nawet dotychczasową normę w tym zakresie. Czasami jest się za, a nawet przeciw... Zapewne większe są szanse na przyjęcie ustawy deubekizacyjnej, ale to jest jedynie fragment niezakończonej historii i dotyczy wyłącznie odebrania przywilejów emerytalnych funkcjonariuszom SB. Wielu bezsilnych polityków PiS przyznaje, że deubekizacja bez dekomunizacji jest działaniem czysto propagandowym, które nie rozwiązuje problemu dziedzictwa totalitarnego systemu. Oby więc nie było tak, że chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zwykle. |
|
|
Gość |
Wysłany: Pon 21:53, 23 Paź 2006 Temat postu: |
|
JAK W III RP "ZABIJANO" DEMOKRACJE !!
http://tomaszlis.wp.pl/f,317,t,53662,forum_viewtopic.html
Szambo III RP odslania sie coraz bardziej to co ujawnilo dzis Radio RMF FM potwierdza sie rowniez
w artykule "Tygodnika Solidarnosc" !
-------------------------------------------------------------------------------
podaje za :
tomaszlis.wp.pl/f,317,t,53701,forum_viewtopic.html
kim jest stróż czystości ideologicznej III RP...........??
polonica.net/forumPolonica/viewtopic.php?t=44 |
|
|
Gość |
Wysłany: Pią 8:32, 20 Paź 2006 Temat postu: |
|
No to domyślam się dzięki linkom, kim jest nasz gość! Z drugiej strony jestem nieruchliwy, a takie podsuwanie linków i forów mi odpowiada.
Wracając do Apokaliptycznego cienia Wałęsy, stwierdzam, że nic nowego nie wnosi. Zawiera żale i wielką stronniczość A.W. Bo gdyby był realizowany "jej scenariusz", nie wiem czy nie byłoby "stanu Wu., a byłaby wojna domowa, którą wygraliby jacyś "skrajni". Skrajni rewolucjoniści czy skrajni komuniści i jak wiadomo, musiałaby nastąpić "dyktatura zwycięzców". A dalej - powracanie do normalności, czyli coś na kształt kiepskiego naszego 16-stolecia! To jest mój pogląd na tą sprawę.
Sam Wałęsa, który być może, a raczej na pewno też własnymi ambicjami nie tyle szedł na skróty, ale wybierał drogą dla wszyskich Polaków. Nie rozmiem A.W., że za polaków uważa tylko tych co są za nią. Wszak to jest ułamek nawet jej prawej strony. To co ona proponuje to nie jest nawet po "kościelnemu". Nie rozumiem jak można Polskę przewrócić do góry nogami w rok czy pięc lat! Przecież jak wyglądały pierwsze lata przekształceń, gdzie uzurpatorzy pchali sie do władzy, zagarniali i kradli majątek Polski, to co było wspólne lub bezpańskie (jak kto woli).
To, że Zachód ją wychwala wynika z tego, że woleliby jeszcze większy rozgardiasz w Polsce, bo wtedy więcej by zajęli, Polska więcej byłaby ich niż teraz jest i... lamentują, że nie było jej scenariusza.
Ten płacz i lamenty A.W. i redaktór Z.R. wspólnie opracowali rozmowę, wygładzili ją, ale ciągle z niej wynika, że A.W. żałuje, że ona nie jest na "piedestale L.W., a on się nie użala. Że ciągle jest taki sam, czyli szuka kompromisów.
Byłem i jestem za rozmawianiem wszystkich ze wszystkimi właśnie tak jak robili ci wymienieni w rozmowie jako "źli". Proszę niech każdy zrobi sobie rachunek ile jest tych polaków-radykałów z lewej i prawej strony i ile po środku i na pewno dojdzie do wniosku, że nie ma miejsca na ciągłą walkę dobra ze złem bez względu co za jedno i drugie uważamy, a należy żyć jak inne narody, jak inne kraje, które skorzystały z naszych doświadczeń, a przede wszstykim musimy wziąć się za robotę i myślenie głową, a nie muskułami. Ile będziemy mieli racji "liwidując" własnych oportunistów? |
|
|
Gość |
Wysłany: Czw 22:08, 19 Paź 2006 Temat postu: |
|
http://tomaszlis.wp.pl/f,316,t,52903,forum_viewtopic.html
O zawale i dokumentach!!!
w Rzepie fragment rozmowy P.Semki z LW . Niby nic nowego, ale jednak.
fragment
"P.S. Panie Prezydencie:"Będą się Kaczyńscy trzymać władzy, chyba że w jakis sposób los Nam pomoże.O czym Pan mówił?
L.W. Zawał serca.
P.S. Dowiedzielismy sie od pana Wachowskiego, że ma powstać paria zdrowego rozsądku. To jest taka metafora czy to jest jakas Pana inicjatywa?
L.W. To nie była moja inicjatywa, ale paru ludzi, którzy podobnie widza sprawy , podobnie sa przerażeni tym, ci sie w karaju dzieje, no, próbuja cos robić.
P.S. Ale kto to jest? Niech Pan wymieni, bo bardzo byłbym ciekaw kto.
L.W. Prosze pana i pan chce ich wystawić, żeby sie nimi zajęli Kaczyńscy i inni?
P.S. Pan przeydent wielokrotnie mówił, ze kupił dokumenty na swój temat od ubeka, który miał je zniszczyć bodajże w paierni w Swieciu. Czy pan prezydent ma te dokumenty, czy pan prezydent je zgłosił do IPN?
L.W. Otóż, jak sie okazuje, to 75 grubych tomów zniszczono w Swieciu, a jak sie okazuje, to były w paru miejscach na różnych spotkaniach. Tak było w Satgardzie.
P.S. Ale pan mówił, że pan kupil je i ma w hotelu i może pokazać, mówił pan dziennikarzowi.
L.W. Oczywiście, tylko ja tak nie robie, bo wiem, że zaraz zrobiono by rewizje i by wypadło.
P.S. Ale tego nie wolno trzymac w domu.
L.W. Ja nie mam w domu.
P.S. A gdzie je pan ma?
L.W. Ja temu człowiekowi powiedziałem zostaw, ja ci zapłace.
P.S. I Pan prezydent zapłacił?
L.W. Tak jest, zapłaciłem.
P.S. I co z tymi dokumentami pan prezydent zrobił?
L.W. Kazałem przekazać, ale to jest jego własnośc, więc ja nie mogę mu nic rozkazać
to tylko fragment, próbka.
Bez tłumacza trudno zrozumiec, ale wyziera z tego jedno - strach i nienawiść. Pytanie - dlaczego?
ciekawy fragm. wywiadu.
Wałęsa plącze się w zeznaniach kręcąc z niedomówieniami, ten pomysł z atakiem serca oby jemu samemu się nie przydarzył bo chyba ma już takie problemy zdrowotne.., im lepiej poznaję tego człowieka tym większym szacunkiem darzę panią Walentynowicz, w wywiadzie sprzed kilku lat mówiła to co teraz sam odkrywam, wtedy wydawało się to wprost nieprawdopodobne. Co do żadnej z tych osób się nie pomyliła. Szacunek.
http://www.polonica.net/Apokaliptyczny_cien_Walesy.htm |
|
|
Gość |
Wysłany: Pią 11:20, 13 Paź 2006 Temat postu: |
|
A może by tak wreszcie zacząć myśleć samodzielnie i spojrzeć na polskie sprawy oczami Polaka i powiedzieć sobie prawdę o ktorej wiedzą praktyczne wszyscy , nawet dzieci w przedszkolu ale my dorosłe polskie społeczeństwo jesteśmy tak zastraszeni , że nam to nie może przejść nam przez gardło. O tą prawdę chodzi !
A może by tak uczyć sie od sąsiadów od bliższych i dalszych naszych przyjaciól i sojuszników , czym jest kraj ojczysty , czym jest żyjąca tam społeczeństwo , jakie w nim mają funkcjonować prawa i dla kogo służyć , czym mają być mniejszości narodowe , a najlepiej jakby ich wcale nie było , czym ma być interes kraju i jego obywateli a czym interes finansiery światowej i wszelkiej obcej naleciałości.
Kaczyńscy mają swoją wizję Polski i to wcale nie najgorszą .Dążą do realizacji swoich celów z oporami ale i z kielkim uporem , tym większą konsekwencją im bardziej im się w tym przeszkadza , są twardzi i nie zrażają się chwilowymi niepowodzeniami , są godnym przeciwnikiem dla wszystkich kłamców opozycyjnych i szkodników Polski.Kaczyńscy odnoszą sukcesy tak w kraju jak i na arenie międzynarodowej.Jeśli wziąść pod uwagę to co zrobili przez okres ostatnich miesięcy dla Polski , w takich trudnych warunkach gdy opozycja wraz z czwartą władzą szaleje aby im dołożyć.To cud że w sądażach mają jeszcze tak duże poparcie.
Kaczyńscy uczynili Dla Poslski w ciągi 10 miesięcy tyle co inni nie potrafili zdziałać w okresie 16 lat minionych lat.Kaczyńscy nie są materialistami to nie materiał na kanciarzy , oszustów , lichwiarzy , łapówarzy i złodziei.
A może by tak Panie Ekorze zacząć mysleć kategoriami własnymi opartymi na realiach dnia dzisiejszego a nie czekać ciągle na rozkazy.
Dziennikarz nie żyje z tego co napisze bo by nie wyżył on i jego rodzina , dziennikarz żyje z tego jak napisze i czy to spodoba się jego mocodawcom , wówczs żyje jak panisko w krainie porcelany.
Ekorze nawet Ciebie nie stać na własną refleksję.Znając Twoją profesję
wcale się temu nie dziwię.Chciałbyś myśleć samodzielnie , ale prze całe życie byłeś programowany , na to nie ma lekarstwa , to musi zostawiać piętno na psychice człowieka z tego się nie wyrasta , to w człowieku tkwi do końca.Nic na to nie poradzisz.Przykro mi niezmiernie z tego powodu.
Z powazaniem Janusz.
Wybacz zawsze pisałe to co myślę.Krytyki własnej osoby też się nie boję.Jestem ciągle na etapie wiary w polskie przemiany. |
|
|
Gość |
Wysłany: Pią 8:54, 13 Paź 2006 Temat postu: |
|
A może by tak Gościu własne przemyślenia? Kolportaż wynurzeń dziennikarzy
uważam za niezbyt udany , zawsze ma to określony podtekst. Dziennikarz z tego żyje co napisze, najlepiej o zabarwieniu sensacyjnym . A my chyba niekoniecznie, stać nas na własną refleksję, to bardziej ciekawe. |
|
|