Administrator Forum |
Wysłany: Sob 11:41, 04 Mar 2006 Temat postu: Legion żydowski jako ostatnia wielka idea Mickiewicza? |
|
Paweł Goźliński: Na początku lat 90. mieliśmy powtórnie zrzucić „płaszcz Konrada”, stać się wolni od narzuconych przez romantyzm narodowych powinności. Ale pisała Pani też w tamtych latach, że ów kres będzie wspaniałym początkiem nowej epoki polskiej kultury. W Pani ostatniej książce znalazłem jednak przypisek, że były to „utopijne rojenia”.
Maria Janion: Rzeczywiście, pomyliłam się. Zresztą niemal wszyscy ulegliśmy złudzeniu, że kiełkujące w krótkiej epoce „solidarności” i w stanie wojennym społeczeństwo obywatelskie przemówi w demokratycznej Polsce pełnym głosem. Zemściło się na nas myślenie kategoriami 1918 roku.
Dlaczego?
- Bo myśleliśmy, że powtórzy się tamta euforia, że cały naród okaże niesłychaną twórczą inicjatywę w formowaniu na nowo życia społecznego. Że rozkwitnie życie literackie, wybuchać będą kolejne kulturalne inicjatywy, że będzie można robić rzeczy, które do tej pory były niemożliwe. Ot, „marzenie o Polsce”.
Jeszcze w czasach PRL-u jeden z moich doktorantów gruntownie badał czasopisma literackie 20-lecia. Wracał z czytelni Biblioteki Narodowej zupełnie pijany. „Tyle rozmaitych literackich gazet, taka różnorodność stanowisk i debat! Jak to było możliwe?” Wtedy mu mówiłam, że podobnie będzie w wolnej Polsce. Tak to sobie wyobrażałam.
A trzeba było raczej myśleć, że przyszłość jest nieprzewidywalna, że wszystko może się zdarzyć i należy się raczej przygotować do katastrofy niż triumfu.
Czy katastrofa to nie za duże słowo?
- Jeśli patrzeć na życie duchowe współczesnych Polaków, to nie jest za duże słowo. Myślę o humanistyce, edukacji, dostępie do wykształcenia, psychologicznych konsekwencjach bezrobocia, dewastacji zdrowia i krajobrazu.
Możemy jednak zaobserwować wzrost zainteresowania 20-leciem, wręcz fascynację, mitologizację, którą schłodził Czesław Miłosz swoją „Wyprawą w dwudziestolecie”.
- Mnie się wydawało, że demokracja po 1989 roku nawróci do dawnej idei Rzeczypospolitej - tak jak rozumieli ją Kościuszko, Lelewel, Mickiewicz. Tak jak na nowo odczytał ją Giedroyc. To idea Polski rozumianej jako Rzeczpospolita - jak mówił Mickiewicz- wielu ras i wielu religii. Lelewel uważał, że dawniej „w obywatelstwie polskim nie zważano na różnicę religii, a równie niechrześcijanie, jako i chrześcijanie obywatelami byli.” Aż do powstania styczniowego restytucja tak rozumianej Rzeczypospolitej była zasadniczym programem polskiej walki niepodległościowej. Potem ta idea się odradzała. A teraz jest powrót - najkrócej mówiąc- do endeckiego rozumienia państwa narodowego. Przede wszystkim antysemickiego. Ludwik Oberlaender w „Miesięczniku Żydowskim” z 1932 r. przedstawił „Ewolucję poglądów Narodowej Demokracji w sprawie żydowskiej”. Historiozofia Dmowskiego oparta na legendzie o odwiecznym spisku żydowskim przeciwko Polsce wytworzyła „psychozę społeczną o niesłychanym nasileniu nienawiści”. W dwudziestoleciu międzywojennym podtrzymywano tę psychozę, zabijając pośród Żydów, jak twierdzi Oberlaender, „poczucie solidarności z narodem polskim” i niszcząc, jedność gospodarczą i cywilizacyjną państwa”. Będzie to miało z czasem istotne konsekwencje. Jak pisał Konstanty Jeleński w 1956 roku w „Kulturze” paryskiej o jednym z „ulubionych argumentów polskich antysemitów” - o Żydach witających radośnie Armię Czerwoną wkraczającą na polskie ziemie wschodnie w 1939: „W każdym razie wydaje się absurdem oskarżenie o »kolaborację« z komunizmem tych właśnie obywateli polskich, których »kolaboracja« wytłumaczalna jest względami samozachowawczymi: mniej by Żydów pociągał komunizm, gdyby była ich nie odtrącała Polska przez tyle lat"
Chociaż niemal wszyscy się mianowali uczniami „Kultury” i Giedroycia,
nie doszło tak naprawdę do przemyślenia jego koncepcji Rzeczypospolitej. Za to mamy przerażający upadek życia politycznego. Politykę, która pretenduje do przewodnictwa w narodzie, rozumie się dziś w sposób niesłychanie ciasny i ograniczony. Nie określa dziś ona duchowego stylu istnienia - tak jak rozumiał to np. Mochnacki - ale ogranicza się do socjotechniki, by nie powiedzieć manipulacji. Bez żadnego kulturotwórczego znaczenia, bez takiego zamiaru nawet.
Nie tylko wszakże polityczną przemianę Pani wieszczyła, ale też „rewolucję egzystencjalną”.
- Uważałam, że trzeba przede wszystkim powrócić do romantycznego myślenia o życiu duchowym. Kiedy przed laty z moimi gdańskimi studentami przygotowywaliśmy kolejne tomy serii „Transgresje”, myśleliśmy o nich jako o wycinkach swoistej mapy duchowości. Okazywało się przy tym oczywiście, że życie duchowe toczy się na każdym terytorium, że nie ma miejsc specjalnie dla niego wydzielonych. Dochodziliśmy do wniosku, że najgorsze następuje, kiedy wydzielamy jakiś teren i mówimy: tu i tylko tu panować będzie duch.
Niestety, życie duchowe rozumie się u nas bardzo ciasno. To jest zazwyczaj coś związanego z religią, i to religią pojmowaną instytucjonalnie. Toczyć się może ewentualnie w kościele, a poza nim mamy „normalne życie”: trzeba zarabiać na chleb, robić karierę, w wolnych chwilach jakoś się rozerwać. A są to zwykle rozrywki, które nas duchowo wyniszczają.
Czy uda nam się jeszcze uratować nasze dusze?
- Nie wiem. Czuję się, jak i inni, wydziedziczona z możliwości działania. W Polsce, liczącej prawie 40 mln ludności, legitymującej się w końcu kulturą dosyć bogatą i starodawną, nie ma tygodnika literackiego, choćby w rodzaju tak często dziś przeklinanych czy ośmieszanych „Wiadomości Literackich”. Jak to się stało, że myśmy do czegoś takiego dopuścili? Parę stron w „Tygodniku Powszechnym” nie zastąpi tego braku.
Może po prostu nie da się sztucznie nadać kulturze takiej intensywności, by było o czym pisać?
- Mamy jakąś dziwną regionalizację życia literackiego. Sama kiedyś się tym zjawiskiem przejmowałam, walczyłam o jego rozwój. Ale wyobrażałam sobie, że te ożywione kulturalnie regiony będą ze sobą rozmawiały, że stworzy się nowy literacki obieg. A tu nic z tego. Dlatego przydałoby się jednak jakieś pismo „centralne”, nadające ton kulturalnym debatom. I przypominające, jak wspaniała była polska kultura jeszcze przed romantyzmem. Ja też jestem temu winna, bo wszystko zaczynało się dla mnie zawsze od romantyzmu. Przyznaję, nie doceniałam tamtego świata, uznawałam go - trochę za romantykami - za przebrzmiały. Dziś, kiedy wychodzi w Instytucie Badań Literackich świetna „Biblioteka pisarzy staropolskich”, jestem zachwycona tą niesamowitą polszczyzną i rozpowszechnioną umiejętnością tworzenia poezji w dawnej Rzeczypospolitej.
Ale przecież wciąż się o kulturze dyskutuje. Weźmy na przykład spory o pisarzy i poetów, Herlinga-Grudzińskiego, Miłosza, Herberta. Co prawda nie tyczą one literatury, a raczej moralnych i przede wszystkim politycznych postaw, lecz to pewnie przejaw długiego dogorywania owego „paradygmatu romantycznego”.
- Ale to jest żałosne. Na przykład te wszystkie publikacje na temat Herberta. Rozumiem wdowę, która musiała różne sprawy wyjaśnić. Ale reakcje na jej słowa w najwyższym stopniu mnie zniechęcają. Nędzny styl życia politycznego określa w Polsce poziom innych dyskusji. Przypomina mi się de Gaulle, który mówił, że trzeba prowadzić wojny według autorów, których się czyta. De Gaulle czytał Racine'a i Chateaubrianda. A jakich autorów czytają nasi politycy?
Spytam przy najbliższej okazji.
- Bardzo proszę. Może się wtedy dowiemy, skąd się bierze ten ich styl, jeśli tu w ogóle można mówić o stylu. U nas naprawdę dzieje się coś strasznego. Weźmy lewicę (nie zgadzam się z tym określeniem w stosunku do SLD, ale mniejsza o to): ta strona polityczna uznała, że musi się jednak za coś kajać, przepraszać, a przynajmniej zatrzeć swoje dawne grzechy. Krótko mówiąc: chusty prać, nie będzie znać.
A prawica, AWS?
- Oni wychodzą z założenia, że nie mają nic na sumieniu, żadnych absolutnie zaszłości ani błędów, ich duszyczka jest czysta, niewinna, biała i cudna I wobec tego mogą sobie pozwolić na wszystko. To wszystko oznacza niestety wierną imitację politycznych zachowań PRL-owskiej nomenklatury.
To jakaś przeklęta spuścizna. Jakieś nowe fatum zawisło nad Polską.
Za co ma przepraszać prawica?
- Za brak politycznego rozumu, za brak własnej myśli, za zaniechanie lektur, które nadają styl polityce, za kontynuację endeckich idei i nastrojów dwudziestolecia.
Oczywiście nie każdy może być Piłsudskim, który był znawcą Słowackiego i wedle jego pism, także mistycznych, uprawiał politykę. Ale niech czytają cokolwiek.
Jest aż tak beznadziejnie?
- Może nie do końca. Poszłam na obchody dziesięciolecia firmy Nicom Consulting pani Henryki Bochniarz, współfundatorki literackiej nagrody NIKE. W siedzibie firmy też kiedyś zobaczyłam, że na wszystkich ścianach wiszą obrazy współczesnych polskich malarzy. Powiedziałam parę słów na temat tego, jak mistyczny Słowacki traktował kapitały, a przecież dowodził, że „kapitały są skrzydłami, które utrzymują nas nad ziemią”. Gwarantują wolność, jak mniemał. Odpowiadało mu to, że kapitał - ulokowany w papierach - jest czymś ruchomym, lotnym, szybkim. Na swój sposób tłumaczył też ekonomię polityczną: „Obudzenie i utrzymanie ruchu duchowego jest celem ekonomii politycznej. Zasadą więc, czyli środkiem wartości ekonomicznej, jest natchnienie”. Przypominam, że Słowacki z wykształcenia był prawnikiem, a w Warszawie w roku 1830 pracował w Komisji Skarbu. Połączenie kapitału z duchem, a ekonomii z natchnieniem można potraktować jako romantyczną wykładnię nowożytnej cywilizacji.
Po moim przemówieniu wystąpił Leszek Balcerowicz. Z niesłychaną pasją powiedział, że profesor Janion zapomniała uwzględnić innego wieszcza - Mickiewicza. „A Mickiewicz powiedział, że kiedy Polacy odzyskają niepodległość, będą płacili podatki dobrowolnie”- krzyknął strasznym głosem i na tym zakończył. To była prawdziwa ironia romantyczna!
Ale mamy taką Rzeczpospolitą, jaką mamy, a Pani tytułem swojej najnowszej książki woła: „Do Europy tak, ale tylko z naszymi umarłymi”. O jakich umarłych chodzi?
- Czasem ten tytuł wywołuje nieporozumienia. Ma podwójny sens. Umarli, o których myślę, to oczywiście metafora naszej tradycji, tożsamości. Dalej - zamordowani tu Żydzi. W związku ze sporem o żwirowisko w Oświęcimiu Konstanty Gebert pięknie odpowiedział zdenerwowanej słuchaczce, która proponowała, by Żydzi ekshumowali „swoich” i przenieśli ich do Izraela. Powiedział, że - niestety, ale powietrza ekshumować nie można.
Ale też konieczne jest „przed Europą” przemyślenie tego kłębu sprzeczności, którą reprezentują na stronach mojej książki Stanisław Pigoń i Tadeusz Kroński.
Filozofa Tadeusza Krońskiego przypomniał Czesław Miłosz w tomie swojej korespondencji „Zaraz po wojnie". Przyjaźnili się, dyskusje z Krońskim wpłynęły w dużym stopniu na postawę Miłosza. Ale znalazły się w tych listach zdania, które szczególnie przykuwały uwagę, choćby: „My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie, bez alienacji”. Czytano je jako dowód zaćmienia umysłu Krońskiego, kompletnego opętania marksizmem.
- Jest to wstrząsające. Ale moim zdaniem w Krońskim widać wszystkie sprzeczności doprowadzonej do skrajności myśli oświecenia. Był antyromantykiem, zagorzałym przeciwnikiem romantycznego irracjonalizmu, a w naszym wypadku przede wszystkim narodowego mesjanizmu. Uważał, że państwo narodowe wyrosłe z romantycznych korzeni musi w konieczny sposób rodzić nacjonalizm, ksenofobie, antysemityzm. I że trzeba te zjawiska ostatecznie wyniszczyć. Ale jak? Przyjął, że w imię walki z owym romantycznym złem, w imię wprowadzenia racjonalnego porządku, w imię zniesienia alienacji, przemoc jest dopuszczalna, wręcz konieczna. To właśnie stąd bierze się zdanie o sowieckich kolbach i o „marksizacji” jako drodze dla Polski.
Skoro dla Krońskiego współczesny mu nacjonalizm i antysemityzm to wytwory romantyzmu, pozostawały mu oświecenie i klasycyzm. Wobec tego nawet interpretując postać francuskiego publicysty Charlesa Maurrasa, twórcy „nacjonalizmu integralnego”, współpracownika rządu Vichy, zachwycał się jego klasycyzmem. A przecież Maurras był antysemitą! Więc jak to? Klasycyzm może też rodzić przesąd antysemicki? Kroński nie zadawał sobie jednak tego pytania.
W jaki sposób oświeceniowe idee mogą prowadzić do antysemityzmu, pokazuje Pani na przykładzie Niemcewicza.
- Napisał on powieść epistolograficzną „Lejbe i Siora”- dzieło w naszej literaturze niezwykłe, ukazujące parę żydowskich kochanków w konwencji romansu sentymentalnego. Ale jest to zarazem głos w „kwestii żydowskiej”, rozprawa o tym, na jakich warunkach może dojść do obywatelskiego równouprawnienia Żydów. Odpowiedź jest prosta: muszą oni odrzucić „dzikie przesądy" swojej religii, odrzucić Talmud, zrezygnować ze swoich obyczajów. A więc w imię oświeceniowego uniwersalizmu mają zrzec się najważniejszych atrybutów swojej odrębności. I tu rodzi się dramatyczne pytanie, którego oczywiście Niemcewicz sobie nie zadawał: jak kształtować oświeconą demokrację z zachowaniem odrębności, uznaniem różnicy? Jak nadać Żydom równe prawa, nie niszcząc istoty żydowskości?
Z drugiej strony jest Stanisław Pigoń, wybitny badacz romantyzmu, o którym w przedrukowanym w książce wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego" powiedziała Pani, że był antysemitą.
- Czesław Kłak w „Tygodniku Powszechnym” zadał mi kłam, twierdząc, że Pigoń antysemitą nie był. W odrębnym studium pokazałam szczegółowo, jak głęboko antysemityzm zakorzeniony jest w jego języku. W jaki sposób język niejako wymuszał to, że Pigoń odrzucał wszystkich, którzy nadawali większe znaczenie Mickiewiczowskiej idei legionu żydowskiego, dlaczego po prostu musiał być przeciwko temu legionowi,
a więc w jakiś sposób i przeciw Mickiewiczowi.
Pigoń przeciwko Mickiewiczowi?
- Pigoń zredukował go do własnej koncepcji. Mickiewicz był dla niego poetą plemiennym, narodowym i do tego żołnierzem - kimś ożywionym żołnierskim duchem. Z ideą plemienności ściśle wiązało się jego rozumienie legionu, polskiego wojska jako emanacji idei narodowej. Pigoń niewątpliwie był romantycznym myślicielem, ale romantyzm przezeń wyznawany prowadził go wprost do nacjonalizmu. Bo jakże to tak? Legion żydowski jako ostatnia wielka idea Mickiewicza? A gdzieś pod spodem: wojsko żydowskie? Przecież to profanacja świętej idei legionów!
Pigoń, chociaż był wielkim znawcą towianistycznego okresu w życiu Mickiewicza, nie doceniał faktu, że przywiązywał on ogromną wagę do szczególnego, opatrznościowego wręcz spotkania narodów żydowskiego i polskiego, że to spotkanie miało decydujące znaczenie dla jego mesjanistycznej wizji historii. I że jego wizja Rzeczypospolitej była wieloetniczna i wielowyznaniowa.
Pani profesor, ale co mamy zrobić z tymi umarłymi, których Pani przywołuje? Po co nam te upiory przeszłości we wspólnej Europie?
- Idziemy do Europy z tymi strasznymi dramatami myśli oświecenia i myśli romantyzmu. Tym bardziej, że ogniskują się one w przeklętym problemie, z którym i tak musimy się zmierzyć-z antysemityzmem. Nie możemy iść do Europy, wypierając z pamięci naszych Żydów, naszych wspólnych skotłowanych losów.
W powstaniu kościuszkowskim wziął udział Berek Joselewicz. Zorganizował pułk żydowski, z „samych Izraelitów złożony” i bronił z nim Pragi w 1794 r. Jego żołnierze zostali w pień wycięci. Kościuszko wydał specjalne oświadczenie w związku z powstaniem tej jednostki. Mówił w niej zarówno o Rzeczypospolitej otwartej dla wszystkich swoich obywateli, jak i o wojennej chwale dawnego Izraela, do której niejako powołani są żydowscy ochotnicy.
Berek Joselewicz, po śmierci w roku 1809 w bitwie z Austriakami pod Kockiem, stał się jednym z polskich bohaterów wojennych i zarazem żałobnych. Został otoczony swoistym kultem jako ten, w którym obudził się „duch Machabeuszów”.
Ale o nim zapomniano?
- Właśnie nie. Jego kult ożywa np. w 1918 r., kiedy Polska odzyskuje niepodległość i formuje się program narodowej i kulturalnej autonomii Żydów w obrębie nowej Rzeczypospolitej. A więc wokół pułkownika żydowskiego rozwija się wizja alternatywna wobec etnicznej i religijnej koncepcji narodu. Nie Polak-katolik jest jedynym, prawdziwym obywatelem.
To nie moje wyznanie, mój obyczaj czy też etniczne pochodzenie czynią ze mnie szczerego Polaka. Przynależność narodowa jest kwestią mojej woli politycznej.
Niegdyś Lelewel wspaniale polemizował z przekonaniem, że Żydzi są tu przybyszami, obcymi. Bo przecież Mazurzy też są przybyszami! „W innych krajach uważani za krajowców i obywateli, tylko w Polsce Żydzi za coś obcego są poczytywani”. Była to koncepcja całkiem przeciwna temu, co utrzymywał Staszic: Żydzi są przybłędami i pasożytami, trzeba się ich pozbyć. Być może Staszic jest tutaj, jak twierdzą niektórzy historycy, ideologiem narodowego mieszczaństwa, które chciało wyprzeć obcy „żydowski element”, a cała jego retoryka zapowiadała bezwzględną konkurencję, przede wszystkim ekonomiczny
Piłsudski był ostatnim przedstawicielem idei wielkiej, otwartej Rzeczypospolitej. To była jedna tradycja: od Kościuszki po Piłsudskiego. Zresztą sami Żydzi widzieli to w ten sposób. Podczas obchodów żałoby po Marszałku w roku 1935 podkreślali, że był on wielkim reprezentantem wspaniałej idei wielonarodowej, wieloreligijnej Rzeczypospolitej i nie dał się nigdy wciągnąć „w sieć nienawiści wobec innych narodów i ras”.
Z drugiej strony koncepcja etniczna stała się filarem ideologii i polityki endecji i to ona zdominowała ostatecznie II Rzeczpospolitą. Gdyby Żydzi byli powszechnie traktowani jak obywatele, a nie jak przybłędy, jak obcy, których należy się jak najszybciej pozbyć, toby mniej ich w Polsce zginęło podczas Zagłady - byliby dla Niemców trudniejsi do rozpoznania, łatwiej byłoby ich ukryć.
Charakterystyczne, że po wojnie, chociaż narodowe organizacje polityczne były tępione, idee endeckie na rozmaite sposoby się przejawiały. Nie dziwi, że Konstanty Jeleński napisał w „Kulturze” paryskiej artykuł pt. „Od endeków do stalinistów”. Najważniejszy był marzec 1968 r. W gruncie rzeczy właśnie wtedy w Polsce dokonało się, jak trafnie dowodzi Feliks Tych, zalegalizowanie antysemityzmu, gdyż nikt za głoszenie go ani nie był, ani nie jest karany. I ten stan trwa do dzisiaj. Sprzeniewierzyliśmy się całkowicie idei Rzeczypospolitej. Ale czy uprawiam jakieś niepoczytalne rojenia, wyobrażając sobie, że można by jeszcze było odrodzić tę ideę? Żydów już prawie nie ma.
Ale są Litwini, Białorusini, Ukraińcy. Może ta idea jest nam potrzebna jako utopia? Jaku coś nieziszczalnego, ale obecnego jako wzór, kierunek myślenia i polityki? Dziś bardzo chętnie - m.in. dzięki świetnym książkom i komentarzom Jerzego Kłoczowskiego - wracamy do Jagiellońskiej Rzeczpospolitej, szukamy w niej ideowego wzoru naszej integracji z Europą. Ale powiedziała Pani przed chwilą jedną rzecz straszną: o trwającej legalności antysemityzmu. Jak mamy sobie z tym poradzić? Z Pani książki wypływa bodaj taka oto propozycja: nie spychajmy z siebie odpowiedzialności, nie zapominajmy tych tragicznych historii, z których składają się nasze dzieje, ale opowiadajmy je wciąż na nowo.
- Tak właśnie jest. Przecież kończę swoją książkę zdaniem: „Wierzę w siłę opowieści”. Brakuje nam opowiadaczy, którzy by nam na nowo opowiadali chociażby historię Żydów polskich. To już by miało wielkie znaczenie.
Dlaczego?
- Bo uważam, że antysemityzm tkwi w polskim języku, tkwi w nim jako wszechobecna klisza. Nie wszyscy się z tym zgadzają. Ale spójrzmy na dyskusję wokół zbrodni w Jedwabnem. Tam owa klisza niesamowicie wyraźnie się objawiła, chociaż ci, którzy jej używają, często nie zdają sobie z tego sprawy.
Na czym polega owa klisza?
- Czytam właśnie książkę o tym, jak były zorganizowane służby porządku i bezpieczeństwa publicznego w czasie Powstania Warszawskiego. Jest tam też mowa o tym strasznym wydarzeniu: wymordowaniu Żydów z tzw. małego getta. - Może ich wcale nie było tak wielu, no, może kilkunastu. Nie trzeba przesadzać - tak w skrócie wyglądają poglądy autora na ten fragment dziejów. Ale tu nie chodzi nawet o liczbę ofiar, lecz o założenia autora. Jest on przekonany, że to, co mówią ofiary - Żydzi, którzy uszli z życiem - trzeba traktować z wyjątkową ostrożnością. Ich relacje szczególnie są „zarażone subiektywizmem”, „emocjonalne podejście” osłabia wartość świadectwa. Dobrze. Ale dlaczego to, co mówią polskie ofiary, jest traktowane z przekonaniem, że tak właśnie było, jak mówią? Dlaczego zakłada się ostrożność wobec relacji żydowskich świadków? Także Jan Tomasz Gross w „Sąsiadach” przyznaje, że upłynęły cztery lata, zanim do niego dotarło, o czym właściwie mówili Żydzi, którzy się uratowali z pogromu w Jedwabnem. „Nasza postawa wyjściowa wobec każdego przekazu pochodzącego od niedoszłej ofiary Holocaustu powinna się zmienić z wątpiącej w afirmującą”, pisze Gross. To jest ten moment, który wywołuje najwięcej zastrzeżeń ze strony wielu historyków.
No więc jak mamy opowiadać te straszne historie?
- Przede wszystkim z pokorą. Opowiadajmy, wykluczając poczucie niewinności, nie stosujmy żadnych kruczków, wystrzegajmy się językowych klisz. Powiedzą mi rozmaici ludzie z prawicy, że to jest poprawność polityczna, którą oni mają gdzieś. Dobrze, mogę chodzić z łatą poprawności politycznej. Każdą cenę mogę zapłacić, i tak będę namawiała wszystkich do tego, żeby bardzo uważali na to, co mówią. Żeby rozumieli, w jaki sposób przemoc ukrywa się w języku. W jaki sposób tkwi w nim wzór kultury z wpisaną niechęcią do Żyda jako obcego, knującego, pasożyta; kogoś, komu nie wolno wierzyć, nie można zaufać. I jeszcze stereotyp żydokomuny. Niech pan zauważy, że mord w Jedwabnem interpretuje się tak: wprawdzie nigdy nikogo nie należy mordować, no ale ten mord dokonany został z pobudek antykomunistycznych, a nie antysemickich. To miała być zemsta za to, że Żydzi współpracowali z Sowietami i wydawali w ich ręce dobrych Polaków. Wprawdzie nie wszyscy Żydzi współpracowali, a i Polacy też bywali enkawudzistami, ale przecież nie o to idzie. Idzie o coś innego: bez litości trzeba tępić jak zarazę całą „żydokomunomasonerię”, zarówno w latach 1939 1940, jak i w roku 1941. Tu był grunt przygotowany. Niemcy dobrze wiedzieli, jakim językiem i jakim dobrze osadzonym w mentatlności stereotypem należy się posłużyć (pisze o tym Tomasz Szarota w swej książce „U progu Zagłady”).
A już szczególną wesołość budzi Żyd w wojsku, bo Żyd musi być koniecznie tchórzem i ze swej istoty jest predestynowany do lego, żeby być szpiegiem i zdrajcą. Jakaż niesamowita sprzeczność między rzeczywistością a stereotypem! Ostatnio wpadła mi w race książka, a właściwie księga „Żydzi; bojownicy o niepodległość Polski”, wydana we Lwowie w lipcu 1939 r. Przedstawia ona udział Żydów w powstaniu kościuszkowskim, listopadowym, styczniowym, w Legionach Piłsudskiego. Na końcu znajdują się biogramy żyjących jeszcze Żydów walczących o niepodległość Polski, przeważnie członków Związku Żydów Uczestników Walk o Niepodległość Polski. Jest tam około tysiąca nazwisk, jeżeli nie więcej. To byli przede wszystkim ochotnicy z wojny z bolszewikami w 1920 r. Dlaczego nikt nie opowiada tej historii?
Dziękuję za rozmowę. |
|