Forum POLITYKA 2o Strona Główna POLITYKA 2o
Twoje zdanie o...
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

We własnym SOS-ie
Idź do strony 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9  Następny
 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum POLITYKA 2o Strona Główna -> Polska
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Pon 12:45, 20 Lis 2006    Temat postu: We własnym SOS-ie

artykuł
Anna Sanczuk

SOS, czyli Szkolny Ośrodek Socjoterapii, to stołeczna legenda żyjąca
w niezliczonych anegdotach. Republika freaków i odmieńców, ostoja nadwrażliwców, artystów oraz ćpunów. Co z niej zostało po niespełna ćwierćwieczu istnienia?


W ponurych latach 80. było w Warszawie miejsce, w którym panowała wolność słowa, postaw oraz wyglądu. To miejsce wykoleiło kilku gości, innym otworzyło wyobraźnię i pozwoliło się odnaleźć, na długo zasiliło stołeczną kontrkulturę. To szkoła, w której malowało się po ścianach, zakładało punkowe kapele. Za kolorową otoczką krył się eksperyment pedagogiczny dający szansę młodym buntownikom odrzuconym przez "normalną" szkołę.

"Mam teorię, że SOS był w czasach komuny rodzajem klosza, który dawał poczucie bezpieczeństwa grupie młodzieży, lecz również kadrze - mówi Michał Olszański, dziś dziennikarz radiowej "Trójki", w latach 80. wychowawca i dyrektor SOS-u znany jako Misiek. - Władze nas nie rozumiały, ale dobrze było czasem pochwalić się nami przed zagraniczną delegacją". Pisarz Andrzej Stasiuk, związany z SOS-em jako uczeń i... sprzątaczka, opowiada: "Byliśmy w tej szkole chronieni przed przykrymi zewnętrznymi historiami przez naszych przyjaciół - nauczycieli. Pozwalano nam pielęgnować bunt, mieliśmy absolutną wolność. W jakiś sposób było to sztuczne". "Próbowaliśmy łączyć wodę z ogniem - uważa założyciel i pierwszy dyrektor SOS-u Jac Jakubowski, wieloletni wiceprezes Polskiego Towarzystwa Psychologicznego. - To miała być szkoła, a zarazem klub młodzieżowy, praca psychologiczna i impreza w jednym. Na dłuższą metę coś podobnego nie mogło się udać". Heroiczny okres SOS przechodził w latach 80., w następnej dekadzie bunt się ustatecznił, obecnie to szkoła tak inna od tamtej pionierskiej inicjatywy, jak inne są czasy.

Każdy wyglądał inaczej

W zawalonym książkami mieszkaniu na Starej Ochocie Łukasz Ługowski, polonista i były dyrektor SOS-u (od 1988 do 1992 roku), pokazuje mi zdjęcia w rozpadającym się albumie. "To Dziki, grał w Armii. Kiedyś dla jaj zaproponował, żeby szkoła za patrona miała Najświętszą Panienkę, później naprawdę odnalazł Boga. A to Tycu, pierwszy punk w Warszawie, charyzmatyczna postać, nieustannie urządzał zadymy na mieście... A to ja! Wtedy jeszcze można było palić na lekcji, dlatego stoję w klasie z papierosem".

Całe zamieszanie zaczęło się od grupki hipisów, studentów filozofii warszawskiej ATK zafascynowanych psychologią humanistyczną. W drugiej połowie lat 70. pod wodzą m.in. Jaca Jakubowskiego (najpierw studiował w ATK, potem przeniósł się na psychologię UW) założyli Ośrodek Socjoterapii, który pomagał "kompociarzom" wyjść z nałogu. Następnym krokiem było zorganizowanie klasy przyszpitalnej, gdzie ci, którzy już nie ćpali, mogli zająć się nauką. Pierwsze matury wypadły tak dobrze, że zdezorientowane kuratorium zezwoliło na otwarcie eksperymentalnej szkoły przy Ośrodku.

Ta zaczęła działać w 1981 roku, po tułaczce osiadła ostatecznie przy Grochowskiej na stołecznej Pradze.

"To był, zwłaszcza jak na tamte czasy, eksperyment skrajny - wspomina Jakubowski. - Stworzyliśmy miejsce, w którym ludzie wychodzący z ćpania mogli robić fajne rzeczy. Mieli się uczyć, lecz niekoniecznie matematyki czy biologii". Do SOS-u trafiali ludzie pełnoletni, którzy wypadli z oficjalnego obiegu szkolnego i u których rozpoznano "pozytywne nieprzystosowanie". "Byli zbuntowani, walczyli z otoczeniem. Nierzadko mieli za sobą koszmarne przejścia, rodziny dwa razy bardziej zaburzone niż oni sami. Trafiały się też dobre domy, lecz z problemami". Podobny przekrój społeczny został w SOS-ie do dzisiaj. Zostały także podstawowe zasady: zakaz używania przemocy i korzystania ze środków zmieniających świadomość (z tą zasadą od początku były problemy, w połowie lat 90. zaczęto uczniom wykonywać testy na obecność narkotyków w organizmie).

Największe oszołomy z całej Warszawy

"Gdy pierwszy raz wysiadłam z autobusu na rondzie Wiatraczna, zobaczyłam odlotowego kolesia. Pomyślałam, że on na pewno zaprowadzi mnie do SOS-u, i nie pomyliłam się. Weszłam za nim do szkoły i doznałam szoku - jakbym wskoczyła do amerykańskiego filmu" - Kama Bukowska, zanim trafiła do SOS-u, próbowała się uczyć w szkole prowadzonej przez siostry nazaretanki ("tak mnie to zdołowało, że dwa lata siedziałam tam w pierwszej klasie"), w SOS-ie zdała maturę, teraz ma swój zespół Diszobaba, zarabia jako makijażystka. "Od momentu, kiedy trafiłam do SOS-u, moje życie zmieniło się radykalnie. Tam wreszcie mogłam normalnie porozmawiać, założyłam pierwszy zespół, nie byłam już czarną owcą".

Kama pojawiła się w szkole na przełomie lat 80. i 90., wielu uważa jednak, że najbardziej inspirujące były wczesne lata 80. "Na początku wytworzyła się silna wspólnota, ludzie wciąż coś razem robili" - wspomina Piotrek Romanowski. Był jednym z pierwszych uczniów SOS-u, teraz mieszka na warmińskiej wsi, gdzie prowadzi artystyczne stowarzyszenie Ręką Dzieło. "To nie byli dewianci czy zwykłe ćpuny, ale się nie wyrabiali w normalnej szkole, nie mogli znieść systemu nakazów i zakazów" - mówi. "Tam zbierały się największe oszołomy z całej Warszawy" - potwierdza Stasiuk, który w książce "Jak zostałem pisarzem" nazwał SOS "kultową szkołą warszawskiej kontrkultury". Tomek Konca, który całe życie mieszka na Grochowie, "przyjaźnił się" z SOS-em i nieraz tam zaglądał, choć sam chodził do Liceum im. Czackiego: "Dla mnie SOS było miejscem magicznym. Zazdrościłem kumplom tych niesamowitych możliwości rozwoju. W tamtych czasach, jak byłeś punkiem, w normalnej szkole miałeś przechlapane. A w SOS-ie mogłeś założyć kapelę, miałeś wolny wjazd do Remontu i karnety do kina Iluzjon, wycieczki w góry. Zawsze można było tam przyjść i zagrać w ping-ponga, wziąć udział w koncercie". "Każdy czuł się artystą - przyznaje Stasiuk. - Najbliższe były mi działania Praffdaty, którą założył Guła, tam kumulowały się muzyka, teatr, performance". Jarek Guła: "Ludzie z SOS-u stanowili trzon Praffdaty. Jak był koncert, to jechało 100 osób, a na scenę wchodziło 50. Zespołów zresztą było u nas dużo: Fred i Czterech Kopniętych, PRL Rafała Kwaśniewskiego, jego kolejna grupa Stilo. Houk również częściowo przewinął się przez tę szkołę, no i oczywiście świętej pamięci Skandal z Dezertera. Rozwijało się środowisko 'szablonowców'. Świnia (czyli Stasiuk) mieszkał wtedy na Kobielskiej i często odbijaliśmy ostatni poranny szablon u niego w bramie". Guła, obecnie szef Centralnego Domu Qultury, trafił do SOS-u na początku lat 80., po zaliczeniu kilkunastu szkół (tak twierdzi!), z których go wyrzucali, ponieważ "nic mu tam nie odpowiadało".

Czekając na twórcze pomysły

Kontrkulturowi w SOS-ie byli nie tylko uczniowie, ale i nauczyciele, wśród których nie brakowało barwnych osobowości, z założycielem Jacem na czele. Łukasz Ługowski, zanim został nauczycielem, prowadził podobny żywot jak jego uczniowie, maturę zdał w wieku 23 lat. Absolwent resocjalizacji Michał Olszański za działalność solidarnościową siedział w więzieniu. Nauczyciele i psychologowie pracowali wspólnie, każda klasa prócz opiekuna edukacyjnego miała wychowawcę-socjoterapeutę. "Najbardziej wyluzowany ze wszystkich był Jarema Dubiel, potem znany ekolog - mówi Stasiuk. - Należał do skrajnej frakcji, uważał, iż wolno wszystko, pod warunkiem że nie krzywdzi się innych. Miał takie anarchistyczne pomysły, by w sali rozwiesić hamaki, na których będą leżeć ludzie, paląc marihuanę i czekając na twórcze pomysły. Nie wszystkim się to podobało, ale to dzięki Jaremie zostałem pisarzem, on zachęcił mnie do napisania wspomnień z więzienia. Tak powstały 'Mury Hebronu'". Równowagę w tej chaotycznej atmosferze tworzyła Janina Zawadowska, o której wszyscy mówią z wielkim szacunkiem - chemiczka z doktoratem, z dobrej rodziny, później dyrektorka Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli. "Akceptująca i ciepła jak matka, potrafiła załagodzić każdy konflikt" - opisuje Misiek.

Polonista Mirek Wieteska, dzisiaj prowadzący społeczne liceum, opowiada: "Nie można było pozwolić sobie na belferkę, trzeba się było straszliwie starać, by ich zainteresować". Zanim zaczął uczyć w SOS-ie, był "grzecznym studencikiem". "Na początku byłem przerażony. To był świat, którego nie znałem. Przez pierwszy rok wszystkiego się uczyłem i tak naprawdę ludziom z SOS-u zawdzięczam najwięcej. Mieli już za sobą jakąś historię - narkotyki, ucieczki z domu, problemy ze szkołami. I na dobrą sprawę to oni się mną zaopiekowali. Rozmawiali, wyjaśniali, po prostu pokazywali, że lubią ze mną pracować". Kontakty uczniów z kadrą były bardzo bliskie: "Pamiętam imprezy w ówczesnym mieszkaniu Miśka na Uniwersyteckiej - wspomina -ugowski. - Jak się coś wypiło albo wypaliło, szło się na Skrę, dawało pół litra cieciowi i można się było kąpać na golasa. Myśmy się lubili bawić i oni się lubili bawić, ale nam chodziło jeszcze o to, żeby coś tym dzieciakom dać". "Nasze mieszkanie, w którym żyliśmy z dwójką dzieci, stało się właściwie częścią SOS-u - przyznaje Olszański. - Drzwi się nie zamykały. W pewnym momencie miałem wewnętrzny kryzys, moja żona Magda nie mogła znieść tego przenikania. Zorientowałem się, że muszę chronić mój dom. Cała kadra przez to przechodziła".

Gdy uczniowie mieli dość, mogli pójść do szkolnej kuchni. Prowadziła ją Małgosia Brendel z mężem Jackiem: "Nauczyciele wiedzieli swoje, psychologowie swoje, a kuchnia - swoje. Oni wymagali, my byliśmy tylko od przyjaźni, przychodzili do nas jak do księdza". W "nowym" SOS-ie na Rzymowskiego Małgosia zajmuje się pracownią witrażową. Nadal jest tu "kanapownia", na której rozsiadają się uczniowie. Duch starego SOS-u wisi w powietrzu, w każdy wtorek odbywa się "zlot ciotek", na którym spotykają się dawne "soserki".

Wszyscy częstowali

W opowieściach o SOS-ie wciąż pojawia się magiczne słówko "wolność". Guła: "Na zajęciach można było gadać, palić i wcinać kanapki. Lekcje matematyki zaczynaliśmy od medytacji, w pracowni fotograficznej, mimo oficjalnego zakazu dotyczącego używek, rosły konopie. Czasem ktoś przykręcał śrubę, lecz w SOS-ie można się było nie zgadzać z nauczycielem". "Trzymaliśmy się razem, po zajęciach nikt nie pędził do domu, siedziało się do późna i gadało - mówi Piotrek Żaczek, zwany Rudym, który uczył się w SOS-ie już później, we wczesnych latach 90. - Przebywaliśmy ciągle 'we własnym sosie', to naprawdę było nasze miejsce. Cała szkoła była wtedy moją paczką". Przez wszystkie lata poczucie wolności dawały też uczniom "wariackie papiery", które informowały, że posiadająca je osoba jest w trakcie terapii, której nie wolno przerywać. To z reguły odstraszało policję, uwalniało od wojska i pozwalało jeździć za darmo środkami komunikacji.

"Jednak wolność, jak narkotyki - można przedawkować" - zauważa Piotrek Romanowski. I to jest ciemna strona SOS-u. "Ciągle mieliśmy jakieś pogrzeby - mówi Małgosia Brendel. - Były też śluby i chrzciny, ale pogrzebów - mnóstwo. Nie każdy potrafił czerpać z tej wolności, niektórzy się w niej pogubili". "Gdy znikli 'kompociarze', głównym problemem stała się marihuana - opowiada Misiek. - Był też okres, kiedy wraz z punkami pojawiło się troszkę kleju. Nikt z kadry nie udawał, że nie zna smaku trawki, lecz chodziło o to, by nie zaczynali dnia od jointa, bo za dużo trawy daje złudne poczucie, że jest super, że nic nie trzeba robić. Wielu się przez to rozjechało". "Paliło się trawę, ale się nie handlowało - opowiada Guła. - Niehonorowo było trawę sprzedawać, wszyscy częstowali". Lenin, czyli Rafał Nowakowski, poeta i niezależny dziennikarz, który uczył się w SOS-ie na przełomie lat 80. i 90., przekonuje, że za jego czasów problem narkotyków nie był już tak wyraźny: "Za SOS-em ciągnęła się ta sława, lecz w samej szkole i przed się nie paliło, a po zajęciach jakieś jointy, grzybki. Dopiero w latach 90. wszedł regularny rynek".

Stosunki mafijne

"Nie wszystko było super - przyznaje Misiek. - Wielu uczniów przychodziło do SOS-u i nie szli na żadne lekcje. Widziałem wtedy dramat nauczycieli, których misją jest przecież przekazywanie wiedzy. Tutaj napotykali czasem dziki opór".

Proces przeistaczania się SOS-u w latach 80. polegał na przechodzeniu od ośrodka typu terapeutycznego do ośrodka edukacyjnego. "Cały czas trwała ciekawa dyskusja między psychologami a nauczycielami - mówi Michał. - Na początku ci pierwsi mieli przewagę, w czasach mojej dyrekcji, od 1985 roku, na znaczeniu zyskiwali nauczyciele. Coraz bardziej zdawaliśmy sobie sprawę, że dla tych młodych ludzi, przy całej naszej dla nich sympatii, wartością jest zdobywanie wykształcenia". Wszyscy, łącznie z "przywódcą psychologów" Jacem, twierdzą jednak, że te spory były twórcze i wynikały z troski o wychowanków. "Rady pedagogiczne trwały do rana, teraz się już tak nie pracuje" - opowiada Wieteska. Małgosię Brendel fascynowało indywidualne podejście do konkretnego człowieka: jak chłopak świetnie malował, a nie szło mu z matmy, to przymykało się na to oko. Poza tym wszyscy się znali, nikt nie zostawał bez pomocy. "Panowały stosunki mafijne - śmieje się Małgosia. - Kiedy ktoś chorował, potrzebne były jakieś lekarstwa, szpitale, błyskawicznie uruchamiano znajomości i załatwiano, co trzeba". Zdaniem Olszańskiego taka była cena za wyjątkową atmosferę: "Pracowało się na silnych emocjach. I pozytywnych, i negatywnych, bo oni dawali nam popalić i nie było dla nas ochrony. Stąd m.in. wzięła się moja decyzja, żeby po dziesięciu latach odejść. Zaczynałem tracić cierpliwość, nie potrafiłem zaakceptować tej ich roszczeniowości, poczucia, że jest się wyjątkowym i świat ma się dostosować do mnie, a nie ja mam coś zrobić, by się w nim zmieścić".

Dziesiąte miejsce w województwie

Ludzie, którzy przyszli do szkoły w czasach przełomu, byli już trochę inni od kolegów z lat 80. "Trafiłem na lata, gdy nie było dużo dragów i świrów - mówi Lenin. - Żadne destroje, raczej pokojowe subkultury: rasta, positive punks, anarchiści. Sporo ludzi z podwarszawskich miasteczek, bo tam trudniej było wytrzymać ze swoją odmiennością. W pewnym momencie założono dla nich internat". Nie czuli się tak mocno związani z kadrą, częściej chcieli się uczyć, prowadzili zeszyty, co wcześniej wcale nie było takie oczywiste. Lenin: "Styl olewusa egzystował, ale był bardziej pozą, pod koniec semestru wszyscy zaczynali się uczyć. Obowiązek bycia abnegatem trochę mi ciążył, do dziś mam wstręt do bycia oryginalnym na siłę".

Konca jako obserwator z zewnątrz ma wrażenie, że im głębiej w lata 90., tym bardziej SOS szarzał, jego kolory blakły. Dzisiejsza szkoła jest zupełnie inna - brak tamtej swobody na krawędzi anarchii, badają mocz, każą przychodzić na zajęcia. Guła zżyma się, że to "ograniczanie wolności jednostki, co z tego, że dla jej dobra". Wielu wychowawców z dawnego SOS-u przyznaje jednak, że eksperyment nie może trwać wiecznie, w końcu się instytucjonalizuje. Obecna dyrektorka szkoły Grażyna Makowska tłumaczy: "Kiedyś uczyli się tu ludzie dużo starsi, dojrzalsi. Trudno powiedzieć dzieciakowi po gimnazjum: Człowieku, chcesz być artystą na narkotycznym odjeździe, to bądź! Kiedyś szkoła mówiła: Wybieraj, a my się zgadzamy z twoim wyborem. Dziś my się nie zgadzamy z tym wyborem. Chcemy pomagać zagubionym, dajemy im narzędzia, prowadzimy terapie rodzin, gdyż tam zwykle tkwią korzenie problemów. I nadal zachowujemy wszystkie podstawowe normy wypracowane przez poprzedników, nadal jesteśmy jedną z nielicznych szkół, która nie ucieka od trudnych sytuacji. Czy to się sprawdza? Odpowiedzą niech będzie ostatni ranking 'Newsweeka' pokazujący, ile absolwentów liceów dostaje się na wyższe uczelnie. Zajęliśmy dziesiąte miejsce w województwie".

Co robią dziś dawni absolwenci SOS-u? Prócz tych, którzy zaistnieli twórczo, zasilając kontrkulturowe działania, wielu zaskakująco dobrze poradziło sobie w nowych czasach - poszli w biznesy, agencje reklamowe, ktoś został psychologiem, ktoś inny zajmuje się propagowaniem sportów ekstremalnych, Marianna Tomaszko projektuje torby, które nosi pół polskiego show-biznesu, Lenin pracuje w Muzeum Literatury, Rudy w studiu dźwiękowym. Niektórzy umarli, zabrały ich narkotyki oraz własne demony. Jac z perspektywy lat ocenia: "Dzięki SOS-owi zrobiliśmy dużo fajnych rzeczy, ale też iluś ludzi rozbiliśmy, niektórzy się rozćpali. Eksperyment jako próba wypracowania modelu, który mógłby funkcjonować w innych ośrodkach, nie powiódł się. Udał się w innym sensie. Dzięki niemu narodził się cały nurt socjoterapii szkolnej, wyszli stąd świetni ludzie, pojawiły się pomysły, które wciąż owocują".
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Pon 20:02, 20 Lis 2006    Temat postu:

Jan Himilsbach (ur. 31 listopada 1931 w Mińsku Mazowieckim, zm.
11 listopada 1988 r w Warszawie) – polski aktor, pisarz i scenarzysta. Samorodny talent filmowy i literacki.




Życiorys Jana Himilsbacha pełen jest niejasności, niezgodności i sprzecznych ze sobą faktów. Przyczyn takiego stanu rzeczy było wiele, a on sam nie tylko nie starał się wyjaśniać wątpliwości, a dodatkowo, z premedytacją, osobiście wprowadzał zamęt w swej biografii. Udzielił przez całe swoje życie około siedmiuset wywiadów, za każdym razem opowieści o sobie wzbogacając o nowe wątki. Uzasadniał to, zgodnie ze swoją logiką, usprawiedliwiając się słowami no bo ile razy można pieprzyć wciąż jedno i to samo. Absurdalną datę swych urodzin, czyli – według oficjalnej metryki – 31 listopada (analiza grafologiczna wykazała, że urzędniczka spisująca akt na pewno nie była pijana) kwitował słowami: jeden dzień w tą, jeden dzień w tamtą, co za różnica. Siebie i całe swoje życie traktował z podobnym dystansem i przymrużeniem oka.

Ciekawą kwestią jest pochodzenie Himilsbacha: wielu osobom powiedział, że jego prawdziwi rodzice zginęli w czasie wojny oraz że jako żydowskie dziecko przeżył ukrywając się na cmentarzu. Historia ta znana była m in. środowisku skupionemu wokół sióstr zakonnych z Lasek pod Warszawą, gdzie Himilsbach często przyjeżdżał. Jej potwierdzeniem może być akt chrztu Himilsbacha z 1943 roku, odnaleziony w Mińsku Mazowieckim przez Stanisława Manturzewskiego i brzmiący następująco:

"Działo się w Mińsku, dnia dwudziestego ósmego kwietnia, tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, o godzinie dziewiątej. Stawiła się Marianna Berkman, lat czterdzieści dziewięć mająca, przy mężu, z Mińska, w obecności Jana Płochockiego, robotnika i Jadwigi Frąckiewicz, przy mężu, obydwojga pełnoletnich, z Mińska i okazała dziecię płci męskiej, oświadczając, iż takowe urodziło się w Mińsku, dnia trzydziestego pierwszego listopada, roku tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego, o godzinie szesnastej z Marianny Himilsbach, lat trzydzieści pięć wówczas mającej, niezamężnej, robotnicy nieżyjącej. Dziecięciu temu na chrzcie świętym w dniu dzisiejszym nadane zostało imię Jan, a rodzicami jego chrzestnymi byli: Jan Płochocki i Jadwiga Frąckiewicz. Akt ten stawającej i świadkom przeczytawszy, łącznie z nimi podpisaliśmy: ks. Józef Brodała, Maryianna Berkman, Płochocki Jan, Frąckiewicz".
Najbardziej prawdopodobne fakty z życia Jana Himilsbacha można wyłowić z jego własnych opowiadań. Urodził się on w biednej rodzinie i dorastał w otoczeniu ludzi z marginesu – ich właśnie utrwalał później w swych opowiadaniach i takie role zazwyczaj przyznawano mu w filmach. W 1947 roku, mając 16 lat, trafił do więzienia. Odzyskawszy wolność zaczął przyuczać się do zawodu kamieniarza w Strzegomiu. W ciągu swojego życia, zanim rozpoczął karierę literacką, pracował jeszcze jako górnik, piekarz, ślusarz i palacz na statkach. Tę ostatnią pracę podjął m.in. w 1951 roku, po przyjeździe z Gdańska do Warszawy, gdzie zatrudnił się w Żegludze Śródlądowej na Wiśle. W międzyczasie uczył się na Uniwersyteckim Studium Przygotowawczym, później w Wojewódzkim Uniwersytecie Marksizmu-Leninizmu. Od 1956 roku ponownie podjął pracę jako kamieniarz, na warszawskich Powązkach, gdzie pracował do roku 1968.

.............................................................................................

Janowi Himilsbachowi absurd towarzyszył od początku - w metryce jego urodzenia pijana urzędniczka wpisała nieistniejącą datę 31 listopada. Inni mówią, że za pomyłkę odpowiada ojciec naszego bohatera, który po intensywnym świętowaniu narodzin syna nie mógł sobie przypomnieć właściwej daty. Tak czy siak - zawinił alkohol. Sam Himilsbach mówił zawsze ze zdziwieniem: "Jeden dzień w tą, jeden dzień w tamtą, co za różnica"...
*
Legendarne powiedzonka - "wnuki Koryntu", "qurvy lekkich obyczajów"
*
Przed barem "Zodiak" w Warszawie, gdzie robotnicy układali chodnik:
- "Tyle dróg budują, tylko, qurva, nie ma dokąd iść!".
*
W hotelu, gdzie dzielił pokój ze znawcą antyku, poetą, Mieczysławem Jastrunem:
- "Ustalmy: szczamy do umywalki czy nie?".
*
Gdy zaproponowano mu rolę Hamleta i nie doszło do premiery:
- "Hamlet to nudna rola, a Ofelia zwykła szmata".
*
Na scenie Kabaretu "Pod Egidą" Jan Pietrzak bezskutecznie namawiał go do zakończenia spontanicznego popisu:
- Jasiu, zejdź!
- Zejdę, jak zejdzie Edward Gierek!!! - Odparł Himilsbach.
*
Plotka głosi, że w dwa dni po pogrzebie Maklaka Himilsbach zadzwonił do jego matki.
- Zdzisiek jest? - pyta zachrypniętym głosem.
- Ależ panie Janku - dziwi się matka - przecież pan wie, że Zdzisiek umarł.
- Wiem, qurva, ale mi się w to wierzyć nie chce. Bardzo panią przepraszam.
*
Któregoś dnia do warszawskiego "Spatifu" wszedł przewodniczący Komitetu Kinematografii - partyjny "książę", od którego zależały wszystkie ówczesne produkcje. Kłaniał się grzecznie panom aktorom, panowie aktorzy z poszanowaniem, odpowiadali ukłonami. "Książę" usiadł, zamówił herbatkę. Nagle spostrzegł Janka.
- Dobry wieczór panie Janku... - Rzekł w swej łaskawości. Na to Himilsbach:
- Uważaj w którą stronę mieszasz, chooyu!
*
W Rejsie Himilsbach nazywał się Sidorowski na cześć ówczesnego dyrektora Spatifu, który z powodu jakiejś rozróby dał mu kiedyś czasowy szlaban na zabawy w lokalu.
*
Kolejna anegdotka z "Rejsu" dotyczy synka Mamoniów, który zachował się bardzo nieprzyzwoicie i pozbawił Sidorowskiego posiłku.
Któregoś razu, kiedy milicja zatrzymała wstawionego Jana Himilsbacha, Marek Piwowski poszedł na komisariat, by wyjaśnić sprawę. Komendant posterunku zgodził się nie wyciągać konsekwencji, pod warunkiem, że w filmie zagra jego synek. I stąd wziął się mały Romuś (vel Wojtuś).
*
W latach 80-tych Himilsbach pracował w kabarecie. Na którymś z wyjazdów do pokoju w hotelu zakwaterowano mu „przyzwoitkę”. Miał on pilnować, żeby Jasiu nie nadszarpnął swojego zdrowia i był sprawny dnia następnego. Rozpakowali się i Jasiu daje komendę:
- Chodź idziemy do baru. Mam na jedno piwo.
- Nie jest źle, nie ma pieniędzy, więc nie przeholuję – pomyślał „opiekun”.
Zeszli. W barze pojawiło się zaraz kilka osób z nieograniczoną zdolnością finansową. Każdy chciał wypić zdrowie z Panem Jankiem. Gość miał czuwać nad tym, by Himilsbach nie wypił za dużo. Był w sytuacji dość niezręcznej. Nie chciał zachowywać się gruboskórnie, postanowił więc większość alkoholu przyjmować na siebie, by jakoś chronić Janka. Około godziny drugiej Himilsbach spotkał się przy windzie z Jurkiem Cnotą.
- Co, zjeżdżasz do baru? - pyta Cnota.
- Cały czas jestem. Odprowadziłem tylko Mamcarza, ma strasznie słabą głowę. Kogo mi oni dali do pokoju! - wychrypiał oburzony Himilsbach.
*
Himilsbach pił kiedyś piwo na środku Marszałkowskiej. Podeszła do niego staruszka
- Co Pan tu, proszę Pana, sieje zgorszenie? Piwo Pan pije na środku ulicy?
- Babciu - powiada Janek - pani nie wie o co chodzi, ja do organizmu wprowadzam bajkowy nastrój.
*

Z powodu notorycznego alkoholizmu Himilsbacha, żona wychodząc na miasto zamykała Jaśka w domu, bez kluczy. Niestrudzony w pijaństwie Jasiek wszedł jednak w układy z listonoszem. Wypatrywał go w oknie, a gdy ten nadchodził rzucał mu kasę na flaszkę. Listonosz z gorzałą przychodził pod drzwi Himilsbachów, pukał i otwierał flaszkę. Jasiek przez dziurkę od klucza wysuwał cienki wężyk i doił…
*
Swego czasu w "Spatifie" do toalety wtacza się nieźle wstawiony Janek. Załatwiwszy swoją sprawę, zostawia babci klozetowej na tacy banknot o zdecydowanie zbyt dużym nominale. Spostrzegłszy to babcia wybiega za aktorem:
- Panie Janku, ale to za dużo, pan się pomylił, oddaję, ja jestem uczciwa...
- I dlatego tu, qurva, siedzisz – skwitował Himilsbach.
*
Dwa dni przed rozpoczęciem zdjęć do Rejsu, Himilsbach został aresztowany za jakąś awanturę w kawiarni. Siedzi osowiały z opatrunkiem na głowie. Milicjant sporządzając protokół, wypełnia poszczególne rubryki:
- Zawód?
- Literat.
- Nazwisko?
- Himilsbach.
- Imię?
- Jan.
- Zameldowany?
- Warszawa, ulica Żeromskiego. Tylko nie pisz chooyu przez "er zet”!
*
W hotelu Monopol we Wrocławiu dostał się Himilsbachowi pokój, w którym kiedyś mieszkał Hitler. Późnym wieczorem Jasiu dzwoni do recepcji z awanturą, że w pokoju wszystko cuchnie mu Adolfem, że to skandal...
- Ależ panie Janku, to było tak dawno! Od tego czasu przeprowadzono kilka remontów, wymieniono wszystkie meble.
- Ale mogliście też qurva wymienić pościel!
Po tym incydencie w hotelach zawsze sypiał na dywaniku.
- Łóżka są takie miękkie, że cały się zapadam. A wtedy mógłbym się udusić rzygowinami.
*
Dialog z Maklakiewiczem przed sklepem:
- Zdzichu, to ile w końcu bierzemy? Jedną czy dwie?
- Eee, dwie to będzie za dużo, jedną chyba.
- A jak zabraknie?
- No dobra Jasiu, weźmy dwie.
- Dzień dobry. Prosimy skrzynkę wódki i dwie oranżady.
*
„Brunet wieczorową porą”: - Poproszę dwa piwa. Albo nawet trzy.
*
Mama z synkiem idąc ulicą zauważyła leżącego w kałuży pijaka. Pokazując na niego palcem, mówi do synka:
- Widzisz synku, jak się nie będziesz uczył, to tak skończysz.
Na to synek oburzony:
- Ależ mamo, to jest nasz wspaniały aktor i literat, Jan Himilsbach.
Na te słowa Janek wynurzył się z kałuży i z charakterystyczną chrypką przemówił:
- I co, qurva, głupio ci?!
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Pon 20:52, 20 Lis 2006    Temat postu:


Siostra Jasia Fasoli
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Pon 22:34, 20 Lis 2006    Temat postu:

"Z głowy " Janusz Głowacki.
"W przychodni znikały podziały klasowe i zawierało sie ciekawe znajomości. Obok młodych , zranionych w uczuciach romantyków , a także męzczyzn bez zasad i kobiet bez złudzeń z tak zwanej inteligencji, stałymi goścmi byli przedstawiciele środowisk robotniczych, którzy namowy przepracowanej lekarki zachecajacej do uzywania prezerwatyw zbywali argumentami ekonomicznymi;" Prezerwatywy kosztują , a wy leczycie za darmo". Tam też poznałem Jana Himilsbacha. Jeszcze nie grał i nie pisał , tylko opowiadał. Akurat wtedy o tym , jak pewna panienka odradzała mu , po koleżeńsku , posunięcia się z nia za daleko, informując , ze ma syfa.
-Odpowiedziałem jej - stwierdził Janek - nic nie szkodzi. Jestem mężczyzną.
-I co, złapałeś?- zainteresował się któryś z pacjentów.
-A jak! - odpowiedział z dumą.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Pon 22:55, 20 Lis 2006    Temat postu:

Siostra coś mi tu nie pasuje....

Natomiast SOS otwiera mi oczy na fakt, że żyjemy w świecie, o którym zapewne wiemy niewiele, poruszając się po ścieżkach ściśle wytyczonych przez środowisko, w jakim żyjemy. Mieszkałam wiele lat o krok od Ronda Wiatraczna, nie zdając sobie sprawy, że tuż obok istnieje świat alternatywny, w którym nic nie jest tak pewne i oczywiste, jak w moim, uprządkownym świecie.
Nie znam aktualnego stanu szkolnictwa, nie potrafię nic powiedziec, czy tego lub innego typu eksperymenty są kontynuowane. Ale wiem napewno, że ludzie różniący się od całości społeczeństwa niekoniecznie muszą być jego niechcianym marginesem. Brak jednych cech równoważą na ogół inne, czasami wybitne zdolności. Ale nawet gdyby ich nie posiadali, to jako pełnoprawni członkowie społeczności mają prawo do jej opieki, do własnego, dostosowanego do ich potrzeb, miejsca. Nasza nieumiejętność ich stworzenia, fiasko eksperymentów nie powinno oznaczać ich zaprzestania.

Himmilsbach... Słyszałam opowieści o wielu podobnych, z okolic Czerniakowskiej, Sadyby, dzisiejszego Ursynowa. Nieokiełznanych, dowcipnych alkoholików, dusze towarzystwa i dopust boży własnych żon. Himmilsbach miał szczęście, a może też i dar - pozostanie nieśmiertelny, przynajmniej w naszej pamięci.

Pozdrawiam, Jaga
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Wto 9:04, 21 Lis 2006    Temat postu:

Chociaż wcześniej widziałem J.H. na ekranie, to jego postać przybliżył mi Jerzy Waldorff!
Potwierdzam, bo osobiście widziałem, co nie było też taką sensacją, że Waldorff spacerował często po Marszałkowskiej z... Puzonem (Puzon, jego pies- jamnik). Waldorff, wiadomo, że umiał i ciekawie opowiadał nie tylko o muzyce, ale też o przedwojennej, jak i współczesnej Warszawie. Byłem na kilku jego występach w klubie akademickim i... pamiętam tylko jego jeden występ, właśnie o Jasiu Him(m)ilsbachu. Właściwei czytał jego opowiadanie o tym, jak... nocował na cmentarzu i w tym czasie przyszedł na cmentarz pewien poeta, który jednak nie miał takiego wzięcia w literaturze, na jakie uważał, że zasługuje, był zmuszony tego wieczoru podpieprzyć z cmentarza żywe kwiatki, które zapakował w znaleziony worek po cemencie (po robotach nagrobkowych). Jasiu, ktory miał problemy ze wstaniem, coś się odezwał zza grobu, co popędziło tamtemu kota. Jak jeszcze odezwał się do poety po imieniu, tamtemu nawet kwiaty wypadły z worka i uciekł z pustym workiem po cemencie.
Jeżeli dodamy do tego narrację Waldorffa, nie zapomnę nigdy tego zdarzenia i już! Mr. Green
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Wto 20:19, 21 Lis 2006    Temat postu:

http://www.2o.fora.pl/viewtopic.php?p=17804#17804
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Śro 18:20, 22 Lis 2006    Temat postu:

Rzecznik rządu: po 30 tys. zł dla rodzin ofiar wypadku w Halembie

Na tyle ci zmarli obywatele się ubezpieczyli?
Czy tak?
Ale po co zaraz o tym informuje rząd RP? W takiej chwili...
Przecież to prywatna rzecz rodzin zmarłych i ubezpieczyciela.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Czw 7:57, 23 Lis 2006    Temat postu:

A może to norma rządowa? (nawet nie nowa!) Czyli sposób na zapewnienie bytu rodzinie!
Ale o ile wiadomo, że co dziesiąty polak umie takie pieniędze sensownie wykorzystać, to.... czy jest to właściwa droga?

Ps. Niemniej odcinam się od powyższego uważając, bo pomoc rodzinom poszkodowanym należy się jak najbardziej od strony zakładu, jak i społecznej, czyli od administracji rządowej! Mr. Green
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Czw 23:54, 23 Lis 2006    Temat postu:

nie wiem sam dokąd gna
najlepszy rower, który od ciebie mam
nie wiem juz jak kończy się
uliczka którą rower do przodu mknie

każdy człowiek musi mieć
coś co pod nim kręci się
jakąkolwiek formę by
mógł beztrosko łowić sny
każdy człowiek, ja to wiem,
potrzebuje coś na sen;
do przodu i w tył,
pod górę i w dól
nie pokonasz tego...

nie wiem sam dokąd gna
najlepszy rower, który od ciebie mam
nie wiem juz jak kończy się
uliczka którą rower do przodu mknie

w dół ścinam ulice
pod niebem czerwonym
mijam Dirka i cukiernię,
grachty, jej okolice...

każdy człowiek, nawet gdy
wiatr wyciska z oczu łzy
(zwłaszcza wtedy musi mieć)
coś co pod nim kręci się

każdy człowiek, ja to wiem,
potrzebuje coś na sen;
do przodu i w tył,
pod górę i w dól
nie pokonasz tego...

nie wiem sam dokąd gna
najlepszy rower, który od ciebie mam
nie wiem juz jak kończy się
uliczka którą rower do przodu mknie

w dół ścinam ulice
pod niebem czerwonym
mijam Dirka i cukiernię,
grachty, jej okolice...

na prawo i na lewo
machają przyjaciele
dokądkolwiek wiedzie droga
niech mnie dalej wiezie
rower...
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
b.las
Gość





PostWysłany: Pią 0:53, 24 Lis 2006    Temat postu:

Lider PO Donald Tusk napisał w liście do premiera Jarosława Kaczyńskiego, że Platforma Obywatelska popiera polskie weto w sprawie eksportu polskiej żywności do Rosji.

Szkoda, że tyle dni zajęło weryfikowanie poglądu, szkoda że pańskie
wcześniejsze, całkowicie odmienne w tonie wypowiedzi, przedostały się do prasy europejskiej i rosyjskie.
Cieszy tylko to, że sygnał - taki jak być powinien od samego początku - w końcu nastapił. Lepiej późno niż wcale
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Pią 1:07, 24 Lis 2006    Temat postu:

Widzisz Bujany już jedno Veto w naszej historii nas wykończyło. oby historia nie zatoczyła koła.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
b.las
Gość





PostWysłany: Pią 1:10, 24 Lis 2006    Temat postu:

Czyżbyś się nie zgadzał z Tuskiem?
Ładnie to tak?
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Pią 1:19, 24 Lis 2006    Temat postu:

Bujany to nie zupełnie tak ,może się i zgadzam ale w tym wypadku nie jestem przekonany o autentyczności i szczerości tego poparcia Tusk widzi że spora część Polaków weta chce a więc idzie za ciosem żeby nie podpaść ewentualnym wyborcom czy szczerze? Nie wiem jedno żeby był do weta przekonany top poparłby kaczorka od samego początku wtedy rozmowy z UE Jarek miałby o wiele łatwiejsze. Osobiście do weta zastosowanego w ten sposób przekonany nie jestem.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
b.las
Gość





PostWysłany: Pią 1:41, 24 Lis 2006    Temat postu:

Trudno w przypadku Tuska mówić o jakimś "przekonaniu" - zwłaszcza w przypadku spraw zagranicznych. Tutaj co raz daje on dowody swojej kompletnej ignorancji (odnotowałem 3x), "uczenia" się na bierząco.
Tusk jest (przynajmniej w tej materii) człowiekiem bez "właściwości".
Ale, Łukasz, żeby cię przed snem nie pozostawiać w skołowaceniu, dopowiem, że na Komorowskiego w dalszym ciągu możesz liczyć -
Ten wyprany z emocji "empirysta" w dalszym ciągu się zamartwia polskim wetem. Mówi: nie wiem co skłoniło rząd do takiej decyzji mówi: Prawdopodobnie będzie tak, że przy braku postępu w negocjacjach polsko-rosyjskich, możemy mieć za chwilę także całą Unię Europejską przeciwko sobie

Także... nie martw się Łukasz - jeszcze nie wypadłeś z "poglądowego"
obszaru Platformy...
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum POLITYKA 2o Strona Główna -> Polska Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9  Następny
Strona 1 z 9

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin