Forum POLITYKA 2o Strona Główna POLITYKA 2o
Twoje zdanie o...
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

JAKĄ PRZYSZŁOŚĆ MA KRAJ
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 51, 52, 53 ... 62, 63, 64  Następny
 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum POLITYKA 2o Strona Główna -> Historia i Przyszłość
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Pią 9:00, 30 Mar 2007    Temat postu:

To prawda Sziman! Oczywiście to coś ty napisał.

Ale bagatalizujesz sprawę szkodzenia i... przestępsczości. Donoszę, po ktoś działa korupcynie, dziala przeciw ... przeciw czemu, a co innego donoszę, aby zaszkodzić.

Więc jesteśmy only kolegami, możemy się nie zgadzać ze sobą i ani myślę donosić gdzie i komu kolwiek, że się nie zgadzamy. A nawet jeżeli powiem komukolwiek o tym, to co z tego masz, będziesz miał, pardon, będziemy mieć? Razz

Więc przykład zły. a co o tym zainteresowany? Mnie to dziwi że się tłumaczy, że miał z kim pogadać niezawodowo. Bo forumów tedyj nie było!
Czytaj dalej! [link widoczny dla zalogowanych] Mr. Green
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Pią 9:03, 30 Mar 2007    Temat postu:

Panesz napisał:
No to dalej. Co z tego że donosił?


No właśnie co z tego?

I jakaaaaaaaaaa to właściwie ......różnica, skoro w zyciu codziennym a zwłaszcza w robocie jeden ...nadaje /podsrywa/ drugiego.
Tam i wtedy przynajmniej było jakby bardziej .... transparentnie Razz , bo wiadomo było z imienia i nazwiska ...kto to robił, a w naszym życiu codziennym dalej TW ...Życzliwy Cisza

Pozdrawiam
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Pią 9:19, 30 Mar 2007    Temat postu:

Kwestia szkodzenia czy nie jest kwestią subiektywnej oceny zainteresowanych. Jeden będzie uważał, że kapuś w niczym nie naruszył jego "dóbr osobistych", drugi będzie uważał, że sam fakt donoszenia takie dobra narusza. Zgadzamy się chyba że prawo winno być obiektywne - obiektywnie więc stwierdza, że z donosicielstwem mieliśmy do czynienia - co zrobi ewentualny pokrzywdzony to jego sprawa.

Przykład z GG zupełnie adekwatny w świetle rozpatrywania donosicielstwa przez pryzmat legalizmu.

I po co mam czytać wynurzenia kapusia? Ostatnio wszyscy się tak tłumaczą - kreują się na jekieś pieprzone ofiary.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Pią 21:51, 30 Mar 2007    Temat postu:

BRAWO KACZORY !!!


Premier za wyższą waloryzacją emerytur!!

Premier Jarosław Kaczyński potwierdził w piątek przywrócenie corocznej waloryzacji emerytur i rent od 2008 roku.

"Były pewne wątpliwości, ale sytuacja gospodarcza jest dobra, chcemy reformować finanse publiczne, ale o tym będę mówił w przyszłym tygodniu. Po uzgodnieniu z premier Gilowską zapadła decyzja, że ta waloryzacja zostaje przywrócona" - powiedział premier na konferencji prasowej.

Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej opracowało projekt nowelizacji ustawy o emeryturach i rentach z FUS, zakładający przywrócenie corocznej waloryzacji emerytur i rent od 2008 roku.

Koszt waloryzacji w budżecie na 2008 rok wyniesie 5,7 mld zł, w 2009 roku będzie to 3,4 mld zł. W sumie w okresie 2008-2012 waloryzacja pochłonie ponad 30 mld zł.

W projekcie zaproponowano, aby wskaźnik waloryzacji wynosił nie mniej niż średnioroczny wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych w poprzednim roku kalendarzowym, zwiększony o część realnego wzrostu przeciętnego wynagrodzenia. Uwzględnienie inflacji oraz 20 proc. wzrostu wynagrodzenia byłoby obligatoryjne. Świadczenia będą podlegały waloryzacji od 1 marca 2008 roku.

Ewentualne dalsze zwiększenie wskaźnika waloryzacji byłoby przedmiotem negocjacji na forum Trójstronnej Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych. Ustalony tam wskaźnik ogłaszałby minister właściwy do spraw zabezpieczenia społecznego. W przypadku braku porozumienia, wysokość wskaźnika ogłosi w drodze rozporządzenia Rada Ministrów.

Obecnie obowiązują zasady, wprowadzone przez ustawę z 2004 roku, w myśl których waloryzacja jest przeprowadzana, gdy wskaźnik inflacji w okresie od roku kalendarzowego, w którym była przeprowadzana ostatnia waloryzacja, wynosi co najmniej 5 proc. lub co trzy lata, jeśli nie osiągnie on 5 proc. przez okres 2 lat następujących po roku, w którym przeprowadzono ostatnią waloryzację.

Wiceminister finansów Elżbieta Suchocka-Roguska powiedziała, że Ministerstwo Finansów nie spodziewa się napięć w budżecie w związku z powrotem do mechanizmu corocznej waloryzacji emerytur i rent od 2008 roku, mimo jednoczesnego obniżania tzw. klina podatkowego.
onet.pl
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Sob 21:49, 31 Mar 2007    Temat postu:

Józef Oleksy, upadły baron

Były ministrant, komunistyczny aparatczyk, wieczny kontestator, samotnik, "ulubieniec partii", anachroniczny i ostrożny, a przede wszystkim najbardziej pechowy polityk Sojuszu Lewicy Demokratycznej - pisze o Józefie Oleksym Piotr Zaremba, publicysta DZIENNIKA.

Poglądy o upadku Józefa Oleksego wydają się mocno przesadzone. Nie musiał - jak dygnitarze ery stalinowskiej - oddać przepustki do kremlowskiej stołówki. Na spotkanie ze mną umówił się w biznesowej knajpie najwyższej klasy.

Urodziwe hostesy pokazywały nam drogę, tytułując Oleksego premierem. Widać, że to nadal jego świat. Że nie da się z niego wyrzucić. Ale zza maski dobrodusznej wesołości wyziera smutek.
"Czy jest pan pechowcem?" - pytam. "Tak" - pada natychmiastowa odpowiedź.

W grudniu 1995 roku jako premier został oskarżony przez ekipę Wałęsy o szpiegostwo. Zrobiono z niego symbol uwikłań dawnego systemu. Miał wtedy spytać z goryczą partyjnych kolegów, ludzi o podobnej przeszłości: "Dlaczego właśnie ja?"

Dziś to pytanie powraca. Czy to nie mogło się zdarzyć komuś innemu? Oleksy nie stawia go politykom postkomunistycznej lewicy, bo ci go unikają. I odmawiają komentarzy pod nazwiskiem.
"Teraz rozumiem, co on mógł nagadać Ałganowowi" - mówi ze złością znany niegdyś polityk SLD. A przecież obrona "Józka" jak niepodległości integrowała w swoim czasie Sojusz. Przynajmniej na pozór.
Czego symbolem jest Józef Oleksy? Arogancji władzy czy zaplątania we władzę osoby, której losy mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej. Zakłamania odsłoniętego przypadkiem? Czy ludzkiej twarzy, którą zdarza się pokazać najbardziej uwikłanemu we własną formację politykowi?

Chiński masaż
Z łatwością można wskazać najlepsze czasy Józefa Oleksego. Po latach niepewnego politykowania na granicy epok nadszedł moment triumfu. Jak wspomina ówczesny polityk Unii Demokratycznej, u schyłku Sejmu kontraktowego w 1991 roku niepewny ponownego wyboru Oleksy dopytywał się kolegów z solidarnościowej strony, czy mogliby go zrobić ambasadorem. W dwa lata później zasiadł na fotelu marszałka Sejmu. Miał 48 lat.

Szczerze powtarzał namaszczone slogany, że to wokół niego będą zawierane ponadpartyjne kompromisy. Tylko nietaktowni KPN-owcy przypominali czasami, że to dawny PZPR-owski kacyk. Sam chyba o tym zapominał. Uwielbiał celebrę. Miał pretensję do telewizji Walendziaka, że za mało go pokazuje. - Jestem jeszcze młody, nie dam się zamknąć w gmachu Sejmu, jak marszałek Chrzanowski! - krzyczał do ludzi ze swego otoczenia.

W 1994 roku poleciał do Chin. Szczęśliwy, popijał whisky z biznesmenami i dziennikarzami już na pokładzie samolotu. W Pekinie kroczył jak król po czerwonym dywanie. A wieczorem - wspomina jeden z uczestników wyprawy - zapragnął mieć jeszcze więcej. Wyczytał w karcie usługę "chiński masaż". Wyprawił żonę na zakupy i złożył zamówienie. Jakież było jego zdumienie, gdy do pokoju przyszła stara Chinka. Kazała mu się położyć na podłodze i skakała po jego grzbiecie.

Dlaczego to właśnie on został sfotografowany, gdy raz jeden ukląkł dyskretnie w katedrze częstochowskiej? Dlaczego to jego nagrano przypadkowo, gdy po wywiadzie w Radiu Zet naśmiewał się do Moniki Olejnik z premiera Millera? Dlaczego jego proces lustracyjny trwał wiele lat, gdy tylu kolegów z jego środowiska się wywinęło? Dlaczego wreszcie on został nagrany przez Gudzowatego?

Kłopoty prześladowały go zresztą od zawsze. W 1989 roku został posłem PZPR na Sejm kontraktowy. Spotkał go wówczas Jerzy Jachowicz. Oleksy zetknął się z nim jeszcze w latach 70. jako przewodniczący Ogólnopolskiej Rady Młodych Naukowców. Ten przygodny znajomy był potem w latach 80. w solidarnościowej opozycji, wyrzucono go z pracy. Teraz pracował jako dziennikarz "Gazety Wyborczej".
Świeżo upieczony parlamentarzysta zaprosił dziennikarza do gabinetu, gdzie poskarżył się: "Ileż to ja miałem kłopotów przez te lata. Wyobraź sobie, za piętnowanie różnych nieprawidłowości zesłano mnie w 1987 roku do Białej Podlaskiej na pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego".

Ministrant z Nowego Sącza
Wzdychanie Józefa Oleksego nad samym sobą ma więc długą tradycję. Gdyby spróbować sprowadzić jego narzekania do jednego zdania - najbardziej pasowałoby z wystąpienia sejmowego po tym, jak Milczanowski oskarżył go o szpiegostwo. "Skrzywdzono człowieka ciężko dla Polski pracującego" - skarżył się.

Może jednak Oleksy ma rację, bo w jakiejś mierze był igraszką historii. Tomasz Nałęcz, polityk lewicy, zauważa: "Gdyby mu nie zlikwidowano niższego seminarium duchownego, byłby dziś zapewne arcybiskupem".
Tak naprawdę nie był nawet klerykiem. Zaczynał jako ministrant. "Szef ministrantów w parafii" - prostuje z godnością. Jego katolicka szkoła średnia w Tarnowie dawała tylko możliwości wybrania stanu duchownego. Posłała go tam matka, wdowa po ubogim rzemieślniku z Nowego Sącza. Szkoła została zamknięta przez władze, gdy Józek miał rozpocząć klasę maturalną - w 1963 roku. Był pilnym i zdolnym uczniem, a przecież musiał szukać w panice liceum, które go przyjmie. Zlitowała się szkoła w Tarnowie.

"Komuna zrobiła wielkie głupstwo, tak postępując z katolicką szkołą" - gorączkuje się jeszcze dziś. Widać, że szczerze. Nawet po latach wyróżniał go na tle jego środowiska szczególny stosunek do religii. Choć - jak mówi - sam nie praktykuje, jednak wiele razy nawoływał lewicę, aby powstrzymała się od ostrego antyklerykalizmu. Jako sekretarz w Białej Podlaskiej wydał sporo pozwoleń na budowę kościołów i przyjaźnił się z tamtejszym biskupem. W latach 90. nie tylko naraził się na drwiny tygodnika "Nie", klękając w częstochowskim sanktuarium, ale zagłosował przeciw jednej z wersji ustawy pozwalającej na aborcję. Ogłosił zaraz, że się pomylił. - Uległ odruchowi serca - twierdzili koledzy z SLD.

Chyba nie mogło być inaczej, Oleksy to syn ziemi nowosądeckiej. Krewny polityka Łukasz Pawłowski, syn wiceprzewodniczącego kolejarskiej "Solidarności" i do niedawna asystent Jana Rokity, nie znał przez lata wuja. Dziś Pawłowski opowiada: - To biedny region, w którym żyło się ciężej niż w Warszawie. Lud nie lubił tam czerwonych i do dziś głosuje raczej na prawicę. Pamiętam jak już w latach 90. spotkaliśmy się wreszcie na rodzinnym obiedzie. Mj mały braciszek zawołał: "O, to nasz wujek, komunista".

Współczesny Oleksy zastanawia się: "Może mój dzisiejszy los to kara Boża za zamknięcie tamtej szkoły?"

Luzacy z ZSP
Aby odmienić swój los ówczesny, wybrał handel zagraniczny w Szkole Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie. Spotkał tam wielu słynnych potem kolegów: Marka Borowskiego, Leszka Balcerowicza, Henrykę Bochniarz, Dariusza Rosatiego, Jerzego Kropiwnickiego. Wszyscy - łącznie z dzisiejszym prawicowcem Kropiwnickim - działali w Zrzeszeniu Studentów Polskich. Sam Oleksy zaczął robić w ZSP karierę. Stąd zaś tylko krok do wstąpienia do PZPR.

Był do tego namawiany przez władze wydziału. Przyjęto go, mimo że co wieczór w akademiku odmawiał pacierz (zamiast - jak sam mówi - "chlać wódę") i nie zgodził się zrezygnować z wiary. "Wy, towarzyszu Józefie, nie będziecie o tym mówić, a my pytać" - znaleziono kompromisowe wyjście, typowe dla PRL - choć nie zawsze.

Oleksy uwielbia idealizować tamten okres. I dzielić współczesną lewicę postkomunistyczną według tamtych kryteriów. "My, z ruchu studenckiego, byliśmy wyluzowani, demokratyczni, uwielbiający kulturę" - zapewnia. "Oni, ze Związku Młodzieży Socjalistycznej, to ludzie w czerwonych krawatach, nawykli do dyscypliny" - dodaje z poczuciem wyższości.

"My" to między innymi Oleksy, ale także Aleksander Kwaśniewski, Marek Siwiec, Wiesław Kaczmarek i Włodzimierz Czarzasty. "Oni" to Leszek Miller, Krzysztof Janik, Jerzy Jaskiernia, Jerzy Szmajdziński. - Miller nieraz powtarzał: "Z tymi rozmemłańcami z ZSP nie da się nic zrobić" - relacjonuje Oleksy.

"To wydumany podział" - ocenia Krzysztof Janik, który nie chce powiedzieć o Oleksym słowa więcej. Janik ma rację. To tylko subiektywna wizja, która ani nie jest fotografią dziejów dwóch młodzieżowych proreżimowych grup, ani nie wyjaśnia dzisiejszych podziałów na lewicy. Zważywszy choćby na wojnę Oleksego z Kwaśniewskim.

Trzeba jednak przyznać, że samoocena Oleksego jako popularnego działacza, życzliwego dla innych studentów, nie tylko tych prorządowych, nie jest wyssana z palca. Potwierdza ją pisarz Michał Komar, jego kolega z wydziału, wyrzucony z uczelni podczas studenckich protestów w marcu 1968 i następnie przywrócony z wielkim trudem po roku. "Józek był sympatyczny i lubiany" - zaświadcza. "Wielu kolegów z młodzieżowych organizacji mnie sekowało, natomiast on nie przechodził na drugą stronę ulicy, gdy mnie zobaczył. Przeciwnie, starał mi się pomóc. Według swoich możliwości".

Król życia
Po studiach, w czasach Gierka, Oleksy działał nadal w ruchu studenckim, pracując równocześnie naukowo. W końcu jednak dał się namówić do pracy w Komitecie Centralnym PZPR. - Nie przeszedłem typowej drogi aparatczyka, byłem specjalistą wziętym z uczelni - broni swoich wyborów w tonie typowym dla tamtych czasów. "Chciałem przesycić system zdolnymi ludźmi i racjonalnymi pomysłami".

Dalej padają znane nazwiska i banalne tłumaczenia. Wyrzucił go z pracy w aparacie KC w 1981 roku znany z dogmatyzmu Walery Namiotkiewicz, dawny sekretarz Władysława Gomułki. Ale zaraz potem przygarnęli do pracy dla rządu wicepremier Mieczysław Rakowski i rzecznik rządu Jerzy Urban. A po zjeździe PZPR latem 1981 został szefem Biura Centralnej Komisji Rewizyjnej, która miała pilnować realizacji uchwał partii. Jak zapewnia, wierzył w reformę gospodarczą, w racjonalizację systemu. Manifestacje przeciw stanowi wojennemu obserwował z okien "Białego Domu" przy Alejach Jerozolimskich. Zapewnia, że "bez wrogości", tylko co to zmienia? W 1986 przegoniono go raz jeszcze z KC, ale już w 1987 generał Jaruzelski wezwał: "Towarzyszu Józefie, musicie przejść przez teren. Terenem okazała się Biała Podlaska".

Oleksy w PRL-u czuł się jak pączek w maśle, a jednak - jak inni liderzy SLD - skorzystał na zmianie ustroju. W Sejmie kontraktowym pod nieobecność ważniejszych - Kwaśniewskiego czy Millera - stał się nagle czołowym parlamentarzystą lewicy. Jego wystąpienia, choć z lekka skażone nowomową PZPR-owskiego działacza, okazały się popisami krasomówstwa. Pojawiał się w kolejnych prasowych rankingach na najlepszego sejmowego mówcę. Lubił to.

Czy stał się reformatorem? "Bywał u nas, ale bywał wszędzie" - relacjonuje jeden z twórców reformatorskiego Ruchu 8 Lipca Tomasz Nałęcz. "W 1991 roku razem ze mną i z Włodzimierzem Cimoszewiczem stawiał już na forum Socjaldemokracji Rzeczpospolitej Polskiej kwestię moskiewskich pieniędzy. Czy z odruchu szlachetności, czy z przekonania, że mu się to opłaci? Nie wiem. Ale kiedy ja odchodziłem z SdRP, został na moje miejsce wiceprzewodniczącym, i zajął mój gabinet na Rozbrat".

Choć, jak zapewniał ostatnio w wywiadzie dla DZIENNIKA, do SdRP przystąpił trochę przypadkiem, szybko zawarł sojusz z Aleksandrem Kwaśniewskim. Marginalizowali wspólnie kojarzonego z twardą linią Leszka Millera. Ociosywali beton. Już nie odmawiał pacierzy, a przepijał polityków innych partii w sejmowej restauracji. Po latach, słuchając o kłopotach prezydenta Kwaśniewskiego na cmentarzu w Charkowie, powie znacząco: "MNIE by się to nie przydarzyło".

Funkcja marszałka sprawiała mu największą przyjemność. Funkcja premiera, którą obdarzono go w 1995 roku w następstwie rozgrywki między SLD, PSL i Wałęsą, to z kolei ukoronowanie jego kariery. Jan Rokita do dziś uważa go za jednego z lepszych szefów rządu ogarniającego sprawy państwa. Nie wszyscy zachowali aż tak jednoznaczne wspomnienia jego rocznego urzędowania. "Bałaganiarz, miał kłopoty z organizowaniem pracy innych" - relacjonuje jego współpracownik w rządzie. Zaraz jednak dodaje: "I tak był lepszy niż jego poprzednik, chorobliwie zamknięty w sobie Waldemar Pawlak, i jego następca Włodzimierz Cimoszewicz, który przyjeżdżał do pracy z rodzinnej Kalinówki w poniedziałek po południu, a uciekał w piątek".

Bywał krytykowany, zwłaszcza za politykę kadrową, która polegała na promowaniu swoich towarzyszy z organizacji młodzieżowych. Ale i tym razem Oleksy miał drugą twarz. Dawny kolega Michał Komar poprosił go jako szef Związku Wydawców Prasy o interwencję w sprawie cła na farby drukarskie, które utrudniało życie gazetom. "Zaprosił mnie w niedzielę do Urządu Rady Ministrów, wezwał PSL-owskiego ministra Jacka Buchacza i kazał mu to zmienić" - relacjonuje Komar. Nawet jeśli było w tym coś mocno teatralnego, rolę Oleksego jako ludzkiego pana trudno zganić.

Reaktywacja
Dla takiego człowieka oskarżenie o szpiegostwo musiało być szczególnym ciosem. Moment załamania pamięta Łukasz Pawłowski pracujący wówczas w Sejmie. "Szedł korytarzem i miałem wrażenie, że wszyscy starają się na niego nie patrzeć. Podszedłem do niego jako jedyny" - wspomina Pawłowski.

Oskarżenie o kłamstwo lustracyjne dało Oleksemu okazję do nowych skarg i protestów. Równocześnie padł ofiarą własnej formacji. To prawda - początkowo skupiła się ona wokół niego powierzając mu funkcję szefa SdRP. Ale już w 1997 roku Miller tworząc nową partię - Sojusz Lewicy Demokratycznej - wyeliminował Oleksego z władz. Liderzy urzędowali w budynku na Rozbrat na piętrze chronionym fotkomórkami. Do jego małej klitki mógł wejść każdy interesant z ulicy.

Rokita powiedział kiedyś, że nie będzie dobrym politykiem ktoś, kto nie przeżył goryczy porażki. Oleksy, mając sporo czasu, zaczął się spotykać z każdym, kto miał na to ochotę. Nawet pszczelarze związani z SLD byli przez niego podejmowani w obskurnych salkach partyjnej centrali. Słuchał, kiwał głową, radził. "Pławił się w kontaktach z ludźmi" - tak opisywał to w 2003 roku Ryszard Kalisz.

Wyrzekł się wielkopańskich manier, ba, okazywał cierpliwość. "Kiedyś na spotkaniu z mazowieckim sejmikiem wojewódzkim lokalny działacz oznajmił, że zna tajny plan zniszczenia Polski. Oleksy uprzejmie poprosił o jego przedstawienie. Kiedy delegat nie chciał, Oleksy wyszedł z nim do kuluarów" - opowiada samorządowiec z okręgu siedleckiego, który raz za razem wybierał Oleksego.

W 2001 roku, gdy Miller został premierem, Józef Oleksy przechadzał się po Sejmie. Dopadli go dziennikarze, pytając, czy to prawda, że zaproponowano mu stanowisko szefa Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. Przyjęcie przez byłego premiera tak niskiej funkcji wymagającej złożenia mandatu poselskiego byłoby wystawieniem policzka na zniewagę. Ale Oleksemu, choć zaprzeczył, nie drgnęła nawet powieka. "W czasach świetności reagował boleśnie na każdą krytykę. A potem okazał się człowiekiem o ogromnej woli przetrwania" - wspomina jego dawny asystent, a potem rzecznik premiera Millera Michał Tober.

Umiejętność czekania w końcu zaowocowała sukcesami. Przy słabnącym Millerze został owacyjnie przyjęty jako lider mazowieckiego SLD. Potem powierzono mu tekę ministra spraw wewnętrznych. Wreszczie spełniło się jego największe marzenie - powtórne marszałkowanie w Sejmie. Już wtedy, gdy SLD sięgał dna niepopularności.

Przyjaciel wszystkich
Równocześnie Oleksy dokonał może jeszcze większej sztuki - stał się znów wiarygodny dla innych ugrupowań. Choć sam byłem świadkiem, jak w kuluarach sejmowych w grudniu 1995 roku posłowie Unii Wolności nawracali się na antykomunizm, poruszeni wizją jego biesiad z rosyjskim szpiegiem.

Jeśli Lech Kaczyński uściskał się z nim serdecznie wkrótce potem, to dlatego, że widział w Oleksym ofiarę prowokacji Wałęsy. Ale to nie tłumaczy komplementów Rokity ani sugestii Jarosława Kaczyńskiego w 2003 roku, że rząd Oleksego, inaczej niż Millera, zostałby dobrze przyjęty przez opozycję. Przypomnijmy - chodziło o polityka oskarżanego o współpracę także z polskimi służbami specjalnymi PRL.
"Chwalili go, żeby zrobić na złość Millerowi"- zżyma się polityk SLD. Czy tylko? Wielu ludzi z różnych partii lubiło go i dużo wcześniej, i teraz.
"Miły, dowcipny człowiek" - mówił zawsze antykomunistyczny poseł, dawniej ZChN, a dziś PiS, Marian Piłka, też z okręgu siedleckiego. Przemawiali kiedyś obaj na spotkaniu z wyborcami. "Czas czerwonych się skończy" - wołał pryncypialny Piłka. "Panie pośle, na tym słońcu obaj będziemy niedługo czerwoni"- dobrodusznie dogadywał Oleksy.

Dogadywał i rozbrajał. W niedzielnym programie Moniki Olejnik "Śniadanie Radia Zet" przez dłuższy czas z Janem Rokitą i Bronisławem Geremkiem spotykał się tam przy zastawionym stole Leszek Miller. Szef SLD traktował te spotkania jak ciężką pracę. Gdy został premierem, w radiowym studiu zastąpił go Oleksy. "I zaczęły się pogaduszki o jajeczkach i chrzanie" - wspominał Rokita.

Była to postawa niepraktyczna, gdy Miller prowadził wojnę totalną - najpierw z AWS-owskim rządem, a potem z prawicową opozycją. Ale gdy lewica potrzebowała bardziej ludzkiej twarzy, Oleksy był jak znalazł.
Tkanie kompromisów ułatwiała obrotowość poglądów Oleksego. Na początku lat 90. uchodził za polityka lewicy, który prywatnie przemawia "prawie jak ZChN-owiec". Podkreślanie wartości narodowych pozwoliło mu znajdować wspólny język z ludowcami w koalicji. Drażniło to Kwaśniewskiego i nie pozwoliło Oleksemu - jako jedynemu liderowi SLD - pozyskać nigdy sympatii Adama Michnika. Ale szukając dla siebie miejsca pod rządami Millera, Oleksy wychodził sobie przewodnictwo sejmowej Komisji Integracji Europejskiej. Stał się specjalistą od kolejnej, tym razem unijnej, nowomowy. Atakował Millera z pozycji zwolennika większej integracji europejskiej.

Jego kokieteria, upodobanie do słownych igraszek z ludźmi, pewna miękkość nie jest trickiem. W każdym razie nie tylko. Ale dorobił do tych swoich cech ideologię. "Można osiągnąć w podstawowych sprawach kompromis, a spierać się tylko o barwę nitki przy koszuli"- mówi obrazowo. W kraju rozdzieranym ideologicznymi i politycznymi sporami formuła trudna do osiągnięcia, ale wygodna. Zwłaszcza dla byłego ministranta z komunistycznego aparatu.

Równocześnie ta miękkość przynosiła mu całkiem już realne korzyści. W 1993 roku wygrał wyścig wewnątrz klubu SLD o fotel marszałka z Włodzimierzem Cimoszewiczem. Liczyła się również opinia innych klubów. Oleksy prawie nie wychodził z pokoiku Unii Pracy, kokietując Ryszarda Bugaja. W tym samym czasie Cimoszewicz ledwie zauważał tego lidera UP na korytarzu. Do dziś Bugaj mówi o Oleksym krytycznie, ale życzliwie.
W 2005 roku, gdy lewica zaczęła naciskać, aby Oleksy skazany jako kłamca lustracyjny ustąpił z fotela marszałka, w sukurs przyszedł mu nieoczekiwanie... Roman Giertych. Zaproponował procedurę, która formalnie pozwalałby objąć przewodnictwo Sejmu wicemarszałkowi z PSL Józefowi Zychowi. Była na tyle skomplikowana, że Oleksy mógłby jeszcze urządować przez wiele tygodni. Jednak inne partie to udaremniły. Po kątach szeptano, że Oleksego łączy z Giertychem... wspólna niechęć do Kwaśniewskiego.

Samotny
To właśnie pokazuje największy paradoks roli, jaką odgrywał przez lata Oleksy. Dobrze żyjąc ze wszystkimi, padł ofiarą własnej nieugruntowanej pozycji w Sojuszu.

Niewątpliwie był jednym z trzech jej historycznych liderów - oprócz Kwaśniewskiego i Millera. Inni, łącznie z Cimoszewiczem, odgrywali taką rolę tylko momentami. Tyle że i Kwaśniewski, i Miller mieli swoje grupy polityczno-towarzyskie. Oleksy takiej grupy nie miał. Nawet ludzie, którzy zaczęli robić karierę u jego boku, tacy jak Lech Nikolski, Michał Tober i Andrzej Szejna, opuszczali go - dla Millera lub Kwaśniewskiego. Był "ulubieńcem partii", ale nie mistrzem.

Dlaczego? Jedni opisują jego osobisty stosunek do ludzi: kapryśny, zmienny.
"Nie bierze się go do końca poważnie. To taka trochę maskotka SLD" - tłumaczył mi parę lat temu kolega partyjny Oleksego. Dziś większość kolegów skłonna jest przejaskrawiać jego cechy. "Nie miał własnych ludzi? Bo zawsze był nielojalny, obmawiał" - brzmi chór wielu głosów. Tyle że to skrajna interpretacja wynikła z emocji.

Tak naprawdę cały czas chodziło przede wszystkim o jego relacje z "wielką dwójką" - Millerem i Kwaśniewskim. "Od początku nie było między nimi ludzkiej chemii" - zauważa znany poseł SLD. "Ale przez lata tworzyli zwarty tercet, mimo kłótni. Pozyskiwali różne grupy wyborców".

Kiedy zaczęło zgrzytać? W przypadku Millera stosunki były napięte od początku. Rówieśnicy, byli pierwsi sekretarze wojewódzcy, a jednak różniło ich wykształcenie i styl. "Oleksy uważa Millera za prymitywnego aparatczyka, Miller Oleksego za przemądrzalca, który mnoży niepotrzebne pytania" - opisuje działacz lewicy. Incydenty mnożyły się jeden po drugim.

Oleksy wałkował sprawę moskiewskich pieniędzy. Za to gdy fotoreporterzy "nakryli" go klęczącego w kościele, przypisał to intrydze częstochowskiego posła SLD Grzegorza Lewandowskiego, byłego zomowca bliskiego Millerowi. Konflikt stał się jednak otwarty dopiero po odsunięciu Oleksego na boczny tor.

W przypadku Kwaśniewskiego sprawa była jeszcze bardziej skomplikowana. Oleksy twierdzi, że lubili się na początku lat 90. Wielu świadków temu przeczy, ale do pierwszych poważniejszych napić zaczęło dochodzić w roku 1995. Obaj, choć Oleksy temu zaprzecza, mieli - jak się zdaje - prezydenckie ambicje.

"Zaprosił mnie do siebie Józek i mówi: <Rozważam kandydowania na prezydenta>" - opowiada polityk SLD. "To Kwaśniewski cię zastrzeli" - mówię. - "I tak mnie zastrzeli" - odpowiada on.

Jeszcze większą nieufność zasiała między nimi sprawa Olina. Według ludzi dobrze ich znających Oleksy obwiniał Wałęsę i Milczanowskiego, ale dziwiła go szczególnie wcześniejsza zażyłość Kwaśniewskiego z Marianem Zacharskim, dawnym szpiegiem, który rozpracowywał (albo współorganizował) całą tę aferę. - Przed sejmową komisją badającą aferę Zacharski przyznawał, że jedynym politykiem, którego dobrze zna, był Kwaśniewski - wspomina członek tamtej komisji Ryszard Bugaj.

Potem dochodziło między nimi nawet do przejściowych sojuszów (na przykład w 2003 roku Kwaśniewski namawiał Oleksego do kandydowania przeciw Millerowi na zjeździe SLD), ale prawdziwego porozumienia już nie osiągnięto. Dziś Oleksy obwinia Kwaśniewskiego o swoją eliminację z władz partii i z list wyborczych. Pytany, czy czuł się samotny w SLD, przytakuje.
"Nie chciałem organizować swojej grupy, żeby nie wejść w drogę Olkowi" - wyjaśnia.

Te spory skazywały byłego premiera na pozycję wiecznego kontestatora. "Był gotów spierać się z własnym przemówieniem sprzed godziny, jeśli zapomniał, że to jego" - opowiadają koledzy. Tyle że ograniczał się do takich ogólników jak "zmiana stylu rządzenia" czy "konieczność dyskusji wewnątrzpartyjnej". Przypisywał Millerowi (a ukradkowo i Kwaśniewskiemu) dyktatorskie metody, ale nie wiadomo, w imię czego się buntował. To już Miller potrafił zaryzykować, zgłaszając kontrowersyjny dla lewicy pomysł poparcia podatku liniowego. Oleksy - nigdy. Z drugiej strony odsunięcie go pod pretekstem walki z wypaczeniami milleryzmu było jednak cokolwiek absurdalne, w sytuacji, gdy Krzysztof Janik czy Jerzy Szmajdziński - prawdziwi wielkorządcy tamtej ery - znaleźli miejsca na listach wyborczych.

Te wszystkie doświadczenia wzmacniały w nim stare rozżalenie o to, że SLD nie zrobiło w czasie sprawy Olina wszystkiego, aby go bronić. Czy słuszne? Politycy lewicy byli raczej oskarżani, że bronią go zbyt mocno i na zapas. Rozgoryczenie bywa dla polityka złym doradcą. I jest ludzkie.

Świadek oskarżenia
Ale niezależnie od tego, czy Oleksy prawidłowo oceniał wydarzenia czy nie, i tak był skazany na porażkę. Stawał się postacią anachroniczną. Po pierwsze, jako dinazaur dawnej epoki. To prawda, swoimi dowcipami i dialogami o chrzanie pomógł przejść postkomunistom przez Morze Czerwone nie mniej niż Kwaśniewski (porównany za to przez Zbigniewa Siemiątkowskiego do Mojżesza). Ale słusznie czy nie uczyniono go symbolem aparatczyka, podczas gdy były prezydent wciąż robi za młodego i obciążonego niczym.

Równocześnie Oleksy stał się chodzącym anachronizmem i z innego powodu. To relikt polityki lat 90,. szczególnie pierwszej połowy. Była to polityka zażartych wojen ideologicznych, ale też triumfu osobowości, gdy w cenie był występ na parlamentarnej trybunie i towarzyskie atuty. Dziś dawny singel przestaje być atutem profesjonalnie kierowanej partii. Bywa, że staje się dla niej obciążeniem.

W tej sytuacji Oleksemu pozostała tak naprawdę jedna rola do odegrania: krytyka postępków swoich kolegów. Nawet nie konkretnych afer, ale stylu działania grupy towarzysko-biznesowej, jaką był SLD. Sam nie jest pewnie bez grzechu. Kolejki biznesmenów ustawiały się do drzwi jego kolejnych gabinetów. Nie zawsze dlatego, że z nim studiowali. W 1995 roku to jego żona miała akcje firmy Polisa uznawanej wtedy za symbol nomenklaturowego kapitalizmu. Zupełnie ostatnio Oleksy próbował uprawiać politykę z Włodzimierzem Czarzastym, twierdząc, że "nie było afery Rywina". I chyba wiedział, co mówi, przekonując Gudzowatego, że potentat mógł przyjść do niego. On by załatwił to, czego nie załatwili Kwaśniewski i Miller.

Oleksy nie planował wystąpić jako świadek oskarżenia. Ale jego rozgoryczenie umożliwiło mu odegranie takiej roli. Mógłby pójść za ciosem i nie ograniczać się do aluzji. Ale na to, zawsze ostrożny do bojaźliwości, nawet jeśli wyda książkę, chyba się nie odważy.

Ja zaś będę się zastanawiał, z kim tak naprawdę mam (miałem?) do czynienia. Tylko z człowiekiem wciskającym się w szczeliny zapraszające konkiunkturalistów, czy z kimś ocieplającym system autorytarnej dyktatury? Z miłym politycznym egoistą, czy z człowiekiem, kto zastanawia się dziś serio, czy nie spotkała go słuszna kara ļoża za porzucenie ideałów swoich rodzinnych stron.

Ulubiona masowa anegdota o Oleksym to ta, gdy wsiada do taksówki. Pytany o kierunek jazdy, oznajmia: wszędzie mnie potrzebują. Ja jednak wolę prawdziwą historię. Jej bohater został właśnie szefem mazowieckiego SLD. - Mamy do pana mówić "baronie"? - pytają dziennikarze na korytarzu. - Do mnie się mówi "książę" - odpowiada Oleksy.
Książę postkomunistycznej lewicy. To także coś. Choć tak naprawdę wolałby pewnie być jej papieżem.
dziennik.pl
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Sob 21:51, 31 Mar 2007    Temat postu:

Teatr Dramatyczny kontra PRL!!!

Maciej Damięcki był dla SB agentem cenniejszym niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Funkcjonował bowiem w środowisku artystycznym Teatru Dramatycznego, które przez całe lata opierało się władzom PRL - pisze DZIENNIK.

Warszawski Teatr Dramatyczny zakorzenił się w polskiej historii ostatniego półwiecza na dwóch płaszczyznach. Jako miejsce artystycznego fermentu, wyjątkowo otwarte na zachodnie trendy. Oraz, co istotniejsze, jako scena ludzi niezłomnych, którzy za sprzeciw wobec działań władzy gotowi byli zapłacić swoją cenę.

Tylko wysokie standardy
W tym teatrze zawsze wierzono, że sens mają tylko wysokie standardy. Tu przecież po roku 1956 można było poczuć smak długo wyczekiwanej odwilży. Znakiem były pierwsze polskie wystawienia sztuk Duerrenmatta (w sumie wystawiono ich aż sześć), Ionesco ("Krzesła"), premiery Gombrowicza ("Iwona, księżniczka Burgunda"), Różewicza ("Kartoteka"), Mrożka ("Policja"). Efektem była rzecz jasna popularność Dramatycznego wśród inteligenckiej widowni. Tu odnajdywała przecież to, czym żyła publiczność na Zachodzie. Poznawała poetykę absurdu, którą łatwiej było opisywać skarlałą, ale budzącą się do życia współczesność. Także literaturę polską, jakże odległą od socrealistycznych wzorców.

Lekcja teatru stawała się w Dramatycznym lekcją życia w zniewolonym społeczeństwie. Z przedstawień nie rugowano politycznych aluzji, ale podawano je tak, by były czytelne dla wyrobionej publiczności. Takiej, co ma swój smak, to i owo widziała i przeczytała. Reżyserzy z Janem Świderskim, Ludwikiem Rene, Konradem Swinarskim ani myśleli ułatwiać jej zadania. Dzięki Teatrowi Dramatycznemu przechodziło się więc szybki kurs teatru rozumianego dwojako - jako dziedzina sztuki zależna tylko od siebie oraz jako element szerszej, także politycznej rzeczywistości. Dzięki repertuarowym propozycjom sceny w Pałacu Kultury i Nauki jasne stawało się, że sztuką dramatyczną, chociażby podszytą pełnym rozpaczy śmiechem, można kwestionować i wyszydzać polityczny system. To także budowało mit placówki.

Wokół Teatru Dramatycznego gromadziła się więc grupa reżyserów, mogących liczyć na poważne traktowanie i chwilowe zapomnienie o komunistycznej urawniłowce w kwestiach sztuki oraz aktorzy szukający prawdziwych, a nie udawanych wyzwań. Wreszcie wspomniana publiczność, która poznawała na sobie, co znaczy ów wysoki standard. Tu nie musiała oczekiwać działań schlebiających władzy, a poważnej rozmowy. Swoją pozycję w odbiorze znawców teatru oraz nie tylko warszawskiej inteligencji Teatr Dramatyczny budował przez trzy powojenne dekady.

Czas Holoubka
Aż do rozkwitu - w latach 70. Wtedy (dokładnie w roku 1972) dyrektorem sceny został Gustaw Holoubek, pamiętny Gustaw-Konrad z "Dziadów" Kazimierza Dejmka z 1968 roku, niekwestionowany autorytet nie tylko teatralnego środowiska, a owego środowiska niewątpliwy przywódca. Zaprosił do współpracy najwybitniejszych artystów. Do zespołu Dramatycznego przyłączyli się wówczas m.in. Danuta Szaflarska, Mieczysław Voit, Zbigniew Zapasiewicz, Magdalena Zawadzka, Jadwiga Jankowska-Cieślak, Marek Kondrat, Piotr Fronczewski. A byli już w nim m.in. Halina Mikołajska, Zofia Rysiówna, Ryszarda Hanin, Witold Skaruch.

Nie o wyliczanie nazwisk tu idzie, ale stwierdzenie, że Dramatyczny posiadał wówczas zespół marzeń. Taki, dzięki któremu tworzą się legendy swym zasięgiem wykraczające poza teatralny światek. W latach 70. mówiło się, że istnieją w Warszawie dwa teatry, których znaczenie przerasta sprawy stricte artystyczne. Teatr Dramatyczny Gustawa Holoubka oraz Teatr Powszechny Zygmunta Hübnera. Dzięki dwóm legendarnym dyrektorom oraz stworzonym przez nich zespołom udało się określić w praktyce, na czym polega etos sceny. Liczył się tu nie tylko artystyczny kunszt. Większe znaczenie miały moralne imponderabilia. Zanim zamierzyło się zrobić wielkiego formatu przedstawienie, należało być przyzwoitym człowiekiem. Najzwyczajniej w świecie. Na tym najprostszym przekonaniu zasadzały się owe wysokie standardy Dramatycznego - tym razem w odniesieniu do moralności. W 1975 roku nie przeszkadzało to jednak Damięckiemu raportować SB wydarzeń z teatralnego tournée "Dramatycznego" po Stanach Zjednoczonych.

Wolne terytorium
W PKiN i na warszawskiej Pradze powstały teatralne republiki, na których funkcjonowanie władza miała ograniczony wpływ. To prawda, mogła nożycami cenzora ingerować w kształt przedstawień, ale nie mogła na trwałe skrzywić artystów. Ci zaś, wsparci moralną pozycją Holoubka i Hübnera, czuli siłę zespołu. Stanowili monolit i to nie tylko w zawodowych sprawach. To szczególne porozumienie dało się potem odczuć na widowni, bo tak zespołowego grania, jak w przypadku niekwestionowanych gwiazd Dramatycznego, nie można było często znaleźć gdzie indziej. A jednocześnie tworzył się mit teatru jako społeczności ludzi niezłomnych. Artystów, którzy nie pohańbią się przypochlebianiem reżimowi. Teatr powoli stawał się już niepodzielnym terytorium aluzji, a poprzez niektórych wybitnych członków zespołu (choćby Halinę Mikołajską) miejscem czynnego oporu wobec władzy.

I jako takie musiał być rozbity. 13 grudnia 1981 roku w Teatrze Dramatycznym zaplanowano obrady trzeciego dnia Kongresu Kultury. Miejsce to można uznać za symboliczne, wśród mówców, którzy akurat tego dnia mieli przedstawić swe wystąpienia był Gustaw Holoubek. Kongres decyzją prezydenta Warszawy rozwiązano. Teatry na ponad miesiąc przestały grać. Stan wojenny na wiele sposobów dotykał ludzi sztuki. Spośród postaci związanych z Teatrem Dramatycznym internowano Mikołajską i Jerzego Markuszewskiego (pisarz, scenarzysta, niegdyś podpora Studenckiego Teatru Satyryków).

Zespół sceny znów pokazał swoją siłę, jednoznacznie popierając bojkot telewizji i środków masowego przekazu. Odtąd gwiazdy Dramatycznego można było oglądać tylko na macierzystej scenie oraz w kościołach, gdzie oprócz Teatru Domowego stworzył się nowy nurt artystycznego życia. A na afiszu Dramatycznego pojawiały się spektakle, które wchodziły w ostry spór z obowiązującą linią. Metaforycznie, poprzez dzieła wielkich mistrzów (np. "Caligula" Camusa, potem "Koriolan" Szekspira "Ksiądz Marek" Słowackiego, "Dwie głowy ptaka" Terleckiego), albo szukając mocnych aluzji. Stała publiczność Dramatycznego jeszcze w 1982 roku znajdywała tu odrobinę powietrza, bowiem przedstawienia nieodmiennie odwoływały się do polskiej współczesności. Czasem nawet przeradzały się w patriotyczne manifestacje.

Mord na Mordzie
Tak było w przypadku słynnego "Mordu w katedrze" Thomasa Stearnsa Eliota, który wielki reżyser Jerzy Jarocki inscenizował w Archikatedrze św. Jana. Zabieg był zrozumiały, bowiem poetycki tekst wpisany został przez autora w kontekst mszy. Przedstawienie z udziałem m.in. Holoubka, Zapasiewicza, Andrzeja Łapickiego uznano za pierwszą reakcję środowiska teatru na wprowadzenie stanu wojennego. Odniesienia były aż nadto czytelne. Po pierwsze, nie tylko wewnętrzne autorytety teatralnego środowiska ze sceny umieszczonej w kościele mówiły niemal wprost o współczesnej Polsce. I te słowa, w tym miejscu, mogły wybrzmieć z nieoczekiwaną siłą.

Zdaniem Jarockiego, to o Polsce roku 1982 roku opowiadał w swoich lamentach Chór Kobiet Canterbury w świątyni szukający schronienia, o gwałcie i przemocy ludowej władzy mówił biskup Canterbury, a jego zabójcy przedstawiali się jako mordercy polityczni. Nie było miejsca na wyszukane aluzje.

Próby prowadzono nocami, ze względu na godzinę milicyjną aktorzy otrzymali przepustki. Pierwsza prezentacja odbyła się 9 marca 1982 roku. Na drugą dostało się dwa razy więcej ludzi niż zakładano w porozumieniu z władzami. Na kolejne dwa spektakle przez kordony ZOMO dostało się około dwóch tysięcy ludzi. Po dwóch następnych przedstawienie zawieszono, obawiając się rozruchów, czyli powtórki z roku 1968.
Podjęto potem próbę reaktywacji widowiska w siedzibie Dramatycznego, ale na to już nie zgodziły się władze.

Sześć prezentacji wystarczyło jednak, by "Mord w katedrze" stał się mitem, artystycznym wyrazem oporu wobec działań władz. Jego znaczenie przerosło wagę jednego, najwybitniejszego nawet przedstawienia. W decyzji dyrektora Holoubka, który skierował utwór Eliota do realizacji, reżyserskim wyborze Jarockiego, aż wreszcie w fakcie, że do premiery doszło trzy miesiące po ogłoszeniu stanu wojennego, doszukiwano się słusznie symbolicznego gestu całego środowiska teatralnego. Miał mówić - nie damy się zdławić.

Kontrofensywa władzy
Władze nie pozostawały dłużne. Zorganizowano impresaryjny Teatr Rzeczpospolitej z siedzibą w Teatrze Dramatycznym. Opowiadano, że to dlatego, by zdynamizować życie artystyczne stolicy. Prawdziwym celem było uniemożliwienie pracy zespołowi tej sceny, a co za tym idzie jego ostateczne rozbicie. Wreszcie z początkiem stycznia 1983 roku ze stanowiska odwołano Holoubka, zastępując dyspozycyjnym wobec władz Janem Pawłem Gawlikiem, niegdyś dyrektorem Starego Teatru w Krakowie, a potem, w okresie bojkotu, Teatru Telewizji. Pożegnalne spotkanie zespołu z odchodzącym dyrektorem przerodziło się w wiec poparcia względem niego. Następcę boleśnie zignorowano.

Bezpośrednim skutkiem odwołania Holoubka była trwająca dwa sezony fala odejść z Dramatycznego. Zespół opuścili m.in. Barbara Krafftówna, Małgorzata Niemirska, Piotr Fronczewski, Zbigniew Zapasiewicz, Marek Kondrat, Andrzej Łapicki. Nie tylko środowisko uznało to za próbę wierności względem dawnego dyrektora oraz kolejny wyraz sprzeciwu względem instrumentalnych czysto poczynań decydentów.

Tak zakończył się jeden z najpiękniejszych okresów powojennego polskiego teatru. Czas wielkiego artystycznego i moralnego zwycięstwa Teatru Dramatycznego. Pozostał mit, który trwa. Dramatyczny z czasów Holoubka wciąż jest symbolem. Ów symbol powinien być pielęgnowany jak najtroskliwiej. Szczególnie dzisiaj, kiedy symboli mamy jak na lekarstwo.

Jacek Wakar
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Sob 21:57, 31 Mar 2007    Temat postu:

Jak morderca został bankierem lewicy!!!

Peter Vogel jako 17-latek chciał kupić na zabawę noworoczną kilka butelek wina. Ponieważ nie miał grosza, obrabował nianię swojego kolegi, 75-letnią staruszkę. W trakcie rabunku śmiertelnie pobił kobietę, masakrując jej głowę tłuczkiem do mięsa, a zwłoki podpalił. Jeszcze tego samego wieczora bawił się na prywatce - pisze Jerzy Jachowicz, publicysta DZIENNIKA

Czy szwajcarski finansista polskiego pochodzenia Peter Vogel pogrąży Aleksandra Kwaśniewskiego? Czy wzmocni zarzuty Józefa Oleksego wobec byłego prezydenta, które padły w rozmowie z Aleksandrem Gudzowatym?

Wstępnie wszystko wskazuje na to, że zeznania tego niegdyś młodocianego mordercy, a obecnie bankowca - nazywanego kasjerem lewicy - mogą stać się gwoździem do trumny dla byłego prezydenta szykującego się do nowego podboju politycznego.

Peter Vogel ma bowiem wkrótce złożyć obszerne zeznania przed polskimi prokuratorami na terenie jednej z polskich ambasad na zachodzie Europy - najpewniej w Berlinie. Polscy prokuratorzy zamierzali przesłuchać Vogla w polskiej ambasadzie w Zurychu. Okazuje się, że prawo szwajcarskie nie pozwala na to. W tej chwili trwają negocjacje z kilkoma krajami na Zachodzie, wiele wskazuje na to, że to właśnie Niemcy zgodzą się na przesłuchanie. Zeznania Vogla mogą mieć ogromną wagę.

Worek tajemnic
To na podstawie informacji uzyskanych od Petera Vogla Marek Dochnal siedzący w areszcie za korumpowanie polityków ujawnił prokuraturze sensacyjne wątki o ich pieniądzach na kontach w bankach szwajcarskich oraz o finansowaniu prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego przez dwóch biznesmenów zagranicznych. Czy Vogel potwierdzi rewelacje Marka Dochnala, dowiemy się niebawem.

Nasi prokuratorzy liczą na to, że Vogel podzieli się z nimi znanymi sobie tajemnicami bankowymi dotyczącymi tranzytu na konta szwajcarskie pieniędzy polityków, o których mówił Dochnal. Swoje rachuby prokuratorzy opierają na tym, że to sam Peter Vogel zapowiedział, iż chce rozszerzyć swoje zeznania ponad wątek podstawowy, który stał się powodem wezwania go na świadka.

Prokuratura w Katowicach bada bowiem, czy przy ułaskawieniu Petera Vogla nie pojawiły się jakieś naruszenia prawa bądź jakieś nadzwyczajne zakulisowe działania. Jednym z takich pytań jest to, czy minister sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka Hanna Suchocka nie naciskała na swojego zastępcę. Badany jest też wątek tego, czy bliskie znajomości Petera Vogla z niektórymi prominentnymi politykami lewicy lub pełnomocnikiem Aleksandra Kwaśniewskiego w jego słynnym procesie z "Życiem" mogły mieć wpływ na podpisanie aktu łaski przez prezydenta.

Zbrodnia bez kary
Peter Vogel jako 17-latek nazywał się Piotr Filipczyński i mieszkał wraz z matką i ojcem w rodzinnym podwarszawskim Komorowie. Na kilka dni przed sylwestrem 1970 roku postanowił kupić na zabawę noworoczną kilka butelek wina. Ponieważ nie miał ani grosza, wpadł na pomysł, by obrabować nianię swojego kolegi, 75-letnią staruszkę. W trakcie rabunku śmiertelnie pobił kobietę, masakrując jej głowę tłuczkiem do mięsa, a następnie jej zwłoki podpalił. Za skradzione 12 tysięcy złotych jeszcze tego samego wieczora bawił się na umówionej prywatce. Za ten brutalny mord w 1971 roku został skazany na 25 lat więzienia. Jego ojciec Tadeusz Filipczyński, w tamtych latach zawodowy dyplomata, był jednocześnie tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Miał też wiele znajmości w ówczesnych władzach PRL. Prawdopodobnie dzięki koneksjom ojca Rada Państwa po dwóch latach złagodziła wyrok do 15 lat. Po 8 latach w 1979 roku otrzymał zgodę na przerwanie odbywania kary w więzieniu, w którym eksternistycznie zdał maturę i zrobił studia prawnicze.

Również dalsze losy Piotra Filipczyńskiego aż do dzisiaj budzą kontrowersje i zawierają wiele nie do końca wyjaśnionych tajemnic. Wszystko wskazuje na to, że podobnie jak ojciec był powiązany ze służbami specjalnymi PRL. To mogło rzutować na jego późniejsze - już w latach 90. - związki z działaczami postkomunistycznej lewicy. I wpłynąć na uniknięcie pełnej kary za popełnione w młodości morderstwo. Bo oto niespodziewanie w 1983 roku, w najbardziej rygorystycznym okresie lat 80. - w czasie trwania stanu wojennego - dostał paszport od władz PRL, co umożliwiło mu ucieczkę z Polski. Znamienne, że wydanie paszportu było poparte wnioskiem Biura Studiów SB. Jak powszechnie wiadomo, Vogel nie miał szans na dostanie paszportu zwykłą drogą, ponieważ w tamtym czasie było to obwarowane wieloma ograniczeniami. A na pewno nie mógł dostać go nikt, kto odbywał karę więzienia, sam Piotr Filipczyński zaś w kwestionariuszu paszportowym nie ukrywał popełnionego przestępstwa i nałożonej kary.

Spóźniony pościg
Po czterech latach od momentu wyjazdu polska prokuratura zaczęła go ścigać listem gończym. Jak później ustalono, pierwsze lata po wyjeździe z Polski spędził, podróżując jako Filipczyński po Niemczech. Tam przyjął nazwisko rodowe matki i od tej pory znany jest tylko jako Peter Vogel. Następnie przeniósł się do Szwajcarii, gdzie po dwóch latach uzyskał tamtejsze obywatelstwo. Mimo ważności listu gończego w połowie lat 90. Peter Vogel kilkakrotnie przyjeżdżał do Polski. Po wielu latach poszukiwań Interpol dopiero w 1998 roku wpadł na to, że Vogel mieszka w Szwajcarii, gdzie pracuje jako wysokiej rangi urzędnik Coutts Banku. W 1999 roku został przekazany polskim władzom.

Tu od razu zwrócił się do prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości o ułaskawienie. Tempo, w jakim je otrzymał, było wprost niebywałe. W niespełna miesiąc po złożeniu prośby Peter Vogel by już na wolności. I natychmiast wyjechał z kraju. Głównym sprawcą błyskawicznego zwolnienia go z aresztu, a następnie ułaskawienia, był ówczesny zastępca prokuratora generalnego Stefan Śnieżko. Zdumiewa, że Śnieżko przesłał pismo do Kancelarii Prezydenta, w którym poparł prośbę o ułaskawienie, mimo że prokurator prowadzący sprawę Filipczyńskiego vel Vogla zaopiniował ją negatywnie. Pytany później przez dziennikarzy o przyczynę tego pośpiechu, najpierw zasłaniał się niepamięcią. Gdy jednak dziennikarze przybliżyli mu szczegóły sprawy, Śnieżko odpowiedział, że "nie potrafi tego skomentować i nie wie, co się za tym szybkim tempem kryje". Nie pamiętał również, dlaczego podjął decyzję przeciwną do tej, którą proponował prokurator prowadzący. Niemal rok potem, kiedy już Vogel był od wielu miesięcy za granicą, w lutym 2000 r., prezydent Aleksander Kwaśniewski podpisał decyzję o jego ułaskawieniu.

Przy okazji warto zwrócić uwagę na tajemniczy związek, jaki łączy prokuratora Śnieżko i prezydenta Kwaśniewskiego. Pewne światło na tę tajemnicę rzuca ważne zdarzenie z przeszłości. Otóż w grudniu 1995 roku odbywała się w Sądzie Najwyższym rozprawa mająca rozstrzygnąć, czy wybory prezydenckie należy uznać za ważne. Przyczyną podważenia ich prawomocności było to, że prezydent elekt skłamał w swoim oświadczeniu jako kandydata na prezydenta, twierdząc, że ma wyższe wykształcenie. Na rozprawie tej prokuraturę, a więc stronę oskarżającą prezydenta elekta o kłamstwo, reprezentował właśnie Stefan Śnieżko. Ku zdumieniu wszystkich obserwatorów Śnieżko, miast spodziewanego opowiedzenia się za unieważnieniem wyborów, wygłosił mowę, która w istocie była przemówieniem obrońcy prezydenta elekta.

Związki Vogla z lewicą
Pewnie to polskie korzenie Petera Vogla sprawiły, że w szwajcarskich bankach, w których pracował, zajmował się rachunkami klientów z Europy Środkowej i Wschodniej, w tym także i z Polski. Na liście Vogla - według zeznań Marka Dochnala - znaleźli się m.in. znani politycy SLD: Jacek Piechota, Marek Ungier, Marek Siwiec, Mariusz Łapiński oraz Aleksander Nauman. Wszyscy poza Naumanem zaprzeczają. Piechota, były minister gospodarki i poseł SLD, ironizuje, by mógł być w posiadaniu dużej gotówki, przyznaje jednak, że poznał Petera Vogla jeszcze na początku lat 90., kiedy ten reprezentował holenderską firmę telekomunikacyjną, a Piechota przewodniczył podkomisji sejmowej zajmującej się łącznością. Poznał go - twierdzi - kiedy na jego zaproszenie przebywał w Holandii wraz z grupą innych posłów.

Czy inni prominentni politycy związani z lewicą poznali osobiście Petera Vogla, dowiemy się pewnie niebawem. Albowiem po ułaskawieniu go przez Aleksandra Kwaśniewskiego, czyli po 2000 roku, często gościł w Polsce, nawiązując kontakty z potencjalnymi kandydatami na nowych klientów jego banku. Za każdym pobytem jego zaimprowizowane biuro mieściło się przy jednym ze stolików w barze warszawskiego hotelu Sheraton. Czy wtedy właśnie namówił na "szwajcarskie konto" Aleksandra Naumana, nie wiemy. Faktem jest, że o posiadaniu konta w Zurychu przez Naumana Peter Vogel poinformował w październiku 2005 roku majora Wojciecha Barańskiego z łódzkiej delegatury ABW. W tamtej rozmowie, zarejestrowanej kamerą wideo, opowiadał też o swoich znajomościach z niektórymi szefami polskich służb specjalnych. Zaprzeczał, by Aleksander Kwaśniewski miał konto w Szwajcarii. Ciekawe, czy potwierdzi informacje Marka Dochnala o tym, że "różnorodne wydatki" byłego prezydenta pokrywali dwaj biznesmeni polskiego pochodzenia prowadzący interesy na Zachodzie: Aaron Frenkel i Aleksander Schneider.

Kontakty na całe życie
Być może pierwszy bliski kontakt Petera Vogla z Kancelarią Prezydenta ułatwił mu adwokat Andrzej Sandomierski. Mecenas, podejmując się roli pełnomocnika Vogla, wcześniej był już pełnomocnikiem Kwaśniewskiego w procesie, jaki ten wytoczył "Życiu" za opublikowany na jego łamach tekst "Wakacje z agentem", w którym gazeta sugerowała bliskie i niejasne związki prezydenta z kadrowym oficerem rosyjskich służb specjalnych (znanym z tzw. sprawy Olina) Władimirem Ałganowem. Przypomnijmy, że w lipcu 2003 roku jeden z najbogatszych polskich biznesmenów Jan Kulczyk spotkał się nieformalnie w Wiedniu właśnie z Ałganowem. Miała to być sondażowa rozmowa o możliwości zakupu energii elektrycznej od Rosjan, transferowanej następnie przez firmę Kulczyka. Spotkanie to, które przez kilka tygodni nie schodziło z czołówek mediów, zorganizowali dwaj kontrowersyjni biznesmeni Andrzej Kuna i Aleksander Żagiel - jedni z bohaterów afery Orlenu. Jak podają niektóre źródła, powołując się na ABW, Peter Vogel utrzymywał zażyłe kontakty z całą trójką dżentelmenów: Ałganowem, Kuną i Żaglem. Ta znajomość mogłaby być jednym z kluczy do zrozumienia pajęczyny biznesowo-politycznej łączącej ludzi związanych z nomenklaturą pezetpeerowską i wywodzących się ze służb specjalnych czasów PRL.
dziennik.pl
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Nie 1:11, 01 Kwi 2007    Temat postu:

Niejaki Baranina już raz się chciał podzielić informacjami.........
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Nie 19:08, 01 Kwi 2007    Temat postu:

"Wprost": nie chcą lustracji na uniwersytecie, bo współpracowali!!!

Prof. Andrzej Ceynowa, rektor Uniwersytetu Gdańskiego i prof. Józef Włodarski, dziekan wydziału filologiczno-historycznego gdańskiej uczelni, współpracowali z PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa – wynika z dokumentów, do których dotarł "Wprost", i o których pisze na swojej stronie internetowej.
Obaj profesorowie byli w ostatnich dniach organizatorami antylustracyjnego buntu na polskich uczelniach - przypomina we "Wprost" Dorota Kania.

Włodarski wraz z Ceynową inicjowali uchwalenie przez Konferencję Rektorów Akademickich Szkół Polskich stanowiska potępiającego lustrację na uniwersytetach. Prof. Ceynowa jest nawet twórcą tzw. antylustracyjnego fortelu akademickiego. Polega on na tym, że profesorowie objęci lustracją na własną prośbę będą przenoszeni na funkcję asystenta. A asystenci lustracji nie podlegają.

Okazuje się, że przywódcy antylustracyjnego frontu wśród akademików mają osobiste powody, by się bać ujawnienia zasobów IPN. Z dokumentów, do jakich dotarł "Wprost", wynika, że profesorowie Włodarski i Ceynowa byli tajnymi współpracownikami tajnych służb PRL. Obaj współpracowali z bezpieką do końca istnienia PRL - ostatnie raporty pochodzą z 1989 r. Przyjmował je, podobnie jak od innych agentów uplasowanych wśród trójmiejskich naukowców, znany w Gdańsku ppłk Henryk Łapuszek.

Józef Włodarski podpisał zobowiązanie do współpracy 28 września 1974 r. Studiował wtedy na czwartym roku historii Uniwersytetu Gdańskiego. Miał rozpracowywać „młodzież hippisowską oraz środowiska o nastawieniu antysocjalistycznym, antykomunistycznym i antyradzieckim”. Przyjął pseudonim Zydran.

Jakie były efekty współpracy Włodarskiego z bezpieką? Rozpracowywał on m.in. środowisko gdańskich hipisów, mówił, skąd biorą narkotyki, opowiadał też o handlu walutą i grupie młodzieżowej z Elbląga, posiadającej ponoć broń. Na swojego kolegę Roberta Oszczakiewicza doniósł, że ten posiada amerykańską flagę i chce ją wywiesić 1 maja. Mówił, że jego zachowanie jest "wyzywające w stosunku do partii i rządu". Oszczakiewicz miał też sprofanować pasłęcki Pomnik Wdzięczności przez… "nałożenie prezerwatywy na hełm żołnierza Armii Czerwonej".

Zydran za współpracę z SB brał pieniądze: w aktach zachowało się pokwitowanie odbioru 400 zł z 23 grudnia 1974 r. Po ukończeniu studiów Włodarskiego przejął Departament II MSW - kontrwywiad. Wtedy zaczął się on posługiwać pseudonimem Jan. Donosił, robiąc jednocześnie karierę naukowca na Uniwersytecie Gdańskim. "Wprost" dotarł do raportów dotyczących sprawy obiektowej o kryptonimie "Zalew", które składał funkcjonariuszom kontrwywiadu SB. W marcu 1988 r. TW Jan relacjonował m.in. bezpiece swoją rozmowę z konsulem generalnym Chin na temat Lecha Wałęsy.

- Nie współpracowałem z bezpieką. Miałem z nią częste kontakty, ale tylko dlatego, że z nią walczyłem. Nie podpisywałem żadnego zobowiązania i nie brałem pieniędzy. Wszystko jest sfałszowane – ocenia w rozmowie z "Wprost" prof. Włodarski. - Przedstawianie mojej osoby jako tajnego współpracownika jest zemstą panów z IPN za to, że krytykuję lustrację – dodaje.

Z dokumentów, do których dotarł "Wprost", wynika, że tajnym współpracownikiem SB o kryptonimie Lek był prof. Andrzej Ceynowa, dziś rektor Uniwersytetu Gdańskiego, w latach 80. kontaktujący się z Lechem Wałęsą. Na potrzeby bezpieki inwigilował on dyplomatów i obcokrajowców, mających kontakt z Uniwersytetem Gdańskim. "Wprost" dotarł do raportu, sporządzonego przez funkcjonariusza kontrwywiadu kpt. Kurkowskiego w maju 1989 r. na podstawie informacji dostarczonych przez agenta Leka. Ceynowa relacjonował swoje rozmowy z goszczącym w Gdańsku amerykańskim dyplomatą Johnem Brownem. Był on u Ceynowy w domu na kolacji. Profesor opowiadał też o wizycie w Trójmieście Dennisa Chamberlina, amerykańskiego fotografa, który chciał zrobić fotoreportaż o Polsce. Opisywał też wizytę amerykańskiego profesora Kevina Lewisa u Lecha Wałęsy, podczas której Ceynowa występował jako tłumacz. „Wałęsa zachowywał się bardzo nietaktownie wobec Amerykanina. Zbył go, rozmawiając z nim zaledwie ok. 2 minut, po czym prawie wyprosił Kevina ze swojego biura. Powyższa sytuacja i zachowanie Wałęsy zrobiły na amerykańskim naukowcu szokujące wrażenie” - donosił Ceynowa.

- Organizowałem spotkania na Uniwersytecie Gdańskim i podejmowałem zagranicznych gości u siebie w domu. Kilka razy byłem też w biurze Lecha Wałęsy jako tłumacz. Jednak żadnego z tych nazwisk nie pamiętam - mówi "Wprost" Ceynowa. Zaprzecza również, że współpracował z SB. - Żadnego zobowiązania nigdy nie podpisałem - ucina.

Więcej o współpracy gdańskich profesorów ze Służbą Bezpieczeństwa, a także dokumenty dotyczące ich związków z bezpieką, w najbliższym numerze tygodnika „Wprost”.
onet.pl
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Pon 21:21, 02 Kwi 2007    Temat postu:

Pijacka impreza młodych lewicowców

Morze alkoholu i zabawa do białego rana. Tak balują młodzi działacze SLD - relacjonuje "Fakt". Po kolejnej zapowiedzi odmłodzenia partii poczuli wiatr w skrzydłach. To oni zastąpią zmurszałych działaczy pokroju Oleksego. No i starają się dotrzymać kroku starszym kolegom - komentuje gazeta.
Przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej Wojciech Olejniczak po raz kolejny zapowiedział nowe otwarcie i odmłodzenie kadr. Jego słowa podchwycili członkowie młodzieżówki. O swojej przydatności do wielkiej polityki zaświadczyli przy okazji zlotu młodzieży Europejskiej Partii Socjalistycznej - ECOSY w Warszawie. W międzynarodowym towarzystwie wiedli prym - na wieczornej, mocno zakrapianej imprezie - twierdzi "Fakt".

Jedno piwko, potem drugie, w końcu uginające się pod ciężarem procentów stoły - tak zabawę młodych lewicowów opisuje "Fakt".

Tak wzmocnieni młodzi działacze robili wszystko, żeby udowodnić, że już niedługo szturmem zdobędą szczyty władzy w SLD. Zdaniem "Faktu", już są groźną konkurencją dla Oleksego, Kwaśniewskiego, Janika i całej czołówki lewicy.

Federacja Młodych Socjaldemokratów zwraca uwagę, że opisywana przez "Fakt" zabawa odbyła się już po obradach Kongresu. W piśmie do dziennika.pl młodzieżówka podkreśla, że jej członkowie równie aktywnie brali udział w Kongresie - byli współautorami 300-stronicowego dokumentu końcowego tego międzynarodowego spotkania.

dziennik.pl
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Pon 21:27, 02 Kwi 2007    Temat postu:

Premier: Ograniczymy immunitety!!!!

"PiS rozpoczyna szeroką akcję na rzecz ograniczenia immunitetów poselskich oraz wszystkich innych. Zrobimy to, nawet jeśli miałoby się wiązać z przeprowadzeniem referendum" - zapowiada premier Jarosław Kaczyński w publikowanym w "Fakcie" artykule.

"Nie możemy pozwolić na to, by parlamentarzyści kpili z obywateli. Nie może być tak, że w polskiej polityce jedni rozliczani są za wszystko, włącznie z tym, co jest jedynie wymysłem, a inni pozostają zupełnie bezkarni i za nic nie odpowiadają" - pisze premier.

Do walki z przywilejami skłoniła Jarosława Kaczyńskiego ubiegłotygodniowa decyzja Sejmu. Głosami SLD i PO posłowie nie zgodzili się na uchylenie immunitetu posłance SLD Małgorzacie Ostrowskiej, której prokuratura chce postawić zarzut korupcji. Z materiału dowodowego, jaki zgromadzili śledczy, wynika, że posłanka lewicy miała być powiązana z mafią paliwową. Ostrowska nie stanie jednak przed sądem, bo chroni ją immunitet.

Zdaniem Jarosława Kaczyńskiego, całkowicie powinny być zniesione immunitety dotyczące wszystkich przestępstw popełnionych z winy umyślnej ściganych z oskarżenia publicznego. "Z oskarżenia prywatnego nie, bo to z kolei umożliwiałoby terroryzowanie posłów przez różne gangi" - tłumaczy premier.

Zmianie ma ulec także sposób uchylania immunitetów sędziów i prokuratorów. Szef rządu uważa, że dziś mają one charakter korporacyjny. "I dlatego ludzie, którzy od dawna powinni siedzieć za kratkami, nadal funkcjonują w swoich zawodach. Przywileje korporacyjne i grupowe muszą zniknąć. Wprowadzimy po prostu niekorporacyjny mechanizm uchylania immunitetu" - zapowiada w "Fakcie" Jarosław Kaczyński.
DZIENNIK.PL

BRAWO KACZORY !!!!
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Pon 22:27, 02 Kwi 2007    Temat postu:

Kraj się budzi , własne sumienia niektórym nie pozwalają być biernymi obseratorami walki jaka się toczy miedzy złem a normalnością.

[link widoczny dla zalogowanych]

Janusz.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Wto 8:50, 03 Kwi 2007    Temat postu:

PiS zmieni konstytucję, jeśli Trybunał wybroni ubeków!!

Zaraz po Wielkanocy mają być zgłoszone dwa projekty ustaw deubekizacyjnych. Sejm je uchwali - to już pewne. SLD zaskarży te przepisy do Trybunału Konstytucyjnego. Dlatego PiS przygotowuje projekt zmian w konstytucji, które pozwolą m.in. obniżyć emerytury byłych esbeków - pisze DZIENNIK.

Projekty ustaw deubekizacyjnych zespołu, którym kieruje Przemysław Gosiewski, są już niemal gotowe. "Trwa jeszcze dopracowywanie przepisów przez zewnętrznych ekspertów" - mówi nam jeden z polityków PiS. Wszystko po to, by zminimalizować prawdopodobieństwo niekonstytucyjności przepisów, którymi zajmą się posłowie.

Kierownictwo PiS jest spokojne o los samych ustaw. W koalicji panuje zgoda co do konieczności jak najszybszego uchwalenia przepisów odbierających byłym funkcjonariuszom UB i SB przywileje emerytalne i pozbawiających ich stanowisk publicznych. PiS liczy też na głosy Platformy Obywatelskiej. "Najpierw niech PiS położy kwity na stół, a potem będziemy oceniać, czy to poprzemy, czy nie" - mówi poseł Paweł Graś z PO. Zdecydowanie przeciwne deubekizacji jest SLD. Ich wniosek do Trybunału Konstytucyjnego jest niemal pewny.

PiS przygotowuje teraz wariant alternatywny. Gdyby Trybunał uchylił ustawy deubekizacyjne, to wówczas padnie propozycja zmiany konstytucji. Prawdopodobnie chodziłoby o dopisanie dwóch punktów do art. 60 i art. 67 ustawy zasadniczej. Autorem projektu przedstawionego premierowi Jarosławowi Kaczyńskiemu i szefowi klubu PiS Markowi Kuchcińskiemu jest Zbigniew Girzyński. "Nauczeni doświadczeniem orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego, pracujemy w tej sprawie dwutorowo" - mówi nam poseł PiS. Girzyński zaznacza, że wolałby, żeby zmiana konstytucji nie była konieczna.
dziennik.pl
BRAWO PIS !!!
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Wto 16:47, 03 Kwi 2007    Temat postu:

Jeśli rząd nie przestanie uszczęśliwiać obywateli, Polskę czeka kryzys. Tak wieszczą ekonomiści. Rząd twierdzi coś zupełnie odwrotnego. Diabelski to zakład.
"Rzeczpospolita" wyliczyła koszt wszystkich gospodarczych pomysłów rządu (chodzi głównie o podwyżki płac przy jednoczesnym obniżaniu podatków):
Z szacunków "Rz" wspartych wyliczeniami ekonomistów wynika, że rządowe plany spowodują, iż w przyszłym roku dodatkowe wydatki i niższe przychody budżetu pochłoną 40 mld zł, a w 2009 r. sięgną już 60 mld zł.
Zobacz infografikę:
[link widoczny dla zalogowanych]
Dla przypomnienia roczne dochody państwowej kasy to około 220 miliardów złotych. 60 miliardów z tej sumy to około 30 procent. Zdaniem cytowanych przez "Rzepę" ekspertów to stanowczo za dużo, żeby było bezpiecznie. Według prof. Andrzeja Wernika z Akademii Finansów:
Błędem rządu jest zakładanie, że na wszystko znajdą się pieniądze, które przyniesie nam wzrost gospodarczy. Jarosław Kaczyński, pytany o źródła finansowania każdego z projektów, nieodmiennie podaje - dobra koniunktura. Dodaje przy tym, że nie ma niebezpieczeństwa załamania, bo przecież można rozwijać się nawet kilkanaście lat.

- Nie ma czegoś takiego, jak kilkunastoletni stały wzrost - mówi prof. Wernik. - Możemy uniknąć dekoniunktury, ale przy 2 - 3-proc. wzroście trudno spodziewać się ciągle rosnących wpływów podatkowych.
Rząd ma na to wszystko jedną odpowiedź: podwyżki płac oznaczają, że więcej pieniędzy trafi do kieszeni obywateli, a potem do sklepów, gdy za podwyżki będą sobie kupować nowe dvd, mp3 czy więcej węgla na opał.
I tu jest właśnie ten diabelski kruczek – a co jeśli te pieniądze zamiast nakręcać produkcję empetrójek trafią do skarpety i nikt ich długo nie zobaczy? Co jeśli nagle spadnie wzrost gospodarczy, a zobowiązania wobec emerytów, nauczycieli i kogo tam jeszcze trzeba będzie wypłacać?
Nie czuję się na siłach, żeby oceniać racjonalność argumentów obu stron, ale o wiele bardziej wolę jeśli politycy mówią mi o zaciskaniu pasa przed otrzymaniem nagrody, niż z okrzykiem "alleluja i hej do przodu" najpierw dają nagrodę a potem zapewniają, że później i tak jakoś sobie poradzimy.
Bo im nie wierzę.
BRAWO PiS BRAWO KACZORY!!!
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Wto 22:47, 03 Kwi 2007    Temat postu:

OTO CALY BLAZEN Z MIASTECZKA . NAJPIERW PISAL GLUPOTY , ZE JAK KACZORY DOJDA DO WLADZY TO BEDZIE KRACH GOSPODORCZY I WSZYSTKO SIE ZAWALI ! GDYBY KACZORY:
- NIE DALY LEKARZOM 30 % PODWYZKI
- W 2006 NIE DALYBY NA DOPLATY DO PALIWA ROLNICZEGO
- NIE WYDLUZYLY O DWA TYGODNIE URLOPOW MACIERZYNSKICH
- NIE DALYBY NA DOZYWIANIE DZIECI W SZKOLACH
- NIE DALYBY NA PODWYZKI DLA NAUCZYCIELI
- NIE DALYBY NA UBEZPIECZENIA DLA ROLNIKOW OD KLESK ZYWILOWYCH
- NIE DALYBY TEGO WYSMIEWANEGO BECIKOWEGO
- NIE DALYBY TEGO DODATKU SENIORALNEGO DLA EMERYTOW
- NIE PRZYWROCILYBY REWALORYZACJI RENT I EMERYTUR OD PRZYSZLEGO ROKU
............................

TO BLAZEN TEZ BY COS WYMYSLIL PRZECIW KACZOROM ! BLAZNIE ! WIEMY , ZE KACZORY SA ZAWSZE ZLE ! ZA TO IDOLE BLAZNA Z SLD SA ZAWSZE CACY ! ONI BY TE SRODKI , KTORE KACZORY PRZEZNACZAJA NA SPOLECZENSTWO ROZDYSPONOWALI NA WLASNE KONTA !!-))) TAK SITWA ROBILA GDY RZADZILA!
OPROCZ TEGO KACZORY CHCA JESZCZE PRZEPROWADZIC REFORME FINANSOW PUBLICZNYCH , W LIPCU BEDZIE DALSZE ULZENIE SPOLECZENSTWU ( MOWILA O TYM GILOWSKA ) ! SPOKO BLAZNIE ! NIE STRESUJ SIE ! WSZYSTKO BEDZIE DOBRZE , NIC SIE NIE ROZLECI ! KACZOROM SIE UDA BO SA UCZCIWI . SZKODA TYLKO , ZE MUSZA SIE SZAMOTAC Z GIERTYCHEM I LEPPEREM ! ALE TRUDNO ! NIE MA INNEGO WYJSCIA .
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum POLITYKA 2o Strona Główna -> Historia i Przyszłość Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 51, 52, 53 ... 62, 63, 64  Następny
Strona 52 z 64

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin