|
POLITYKA 2o Twoje zdanie o...
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Wto 9:12, 13 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
PRL-owski sędzia nie ma prawa do wyższej emerytury
Sąd Najwyższy potwierdził wczoraj, że odebranie wyższej emerytury peerelowskiemu sędziemu Krzysztofowi Zieniukowi, który łamiąc prawo procesowe, skazał na więzienie działaczy opozycji demokratycznej, było zasadne - pisze DZIENNIK.
Zieniuk nie mógł pogodzić się z wyrokiem sądu w Poznaniu, który w listopadzie 2006 r. pozbawił go uprzywilejowanej emerytury. Odwołał się więc do Sądu Najwyższego. Ten nie miał jednak wątpliwości, że dyspozycyjność Zieniuka w PRL dyskwalifikuje go jako sędziego i nie powinna być nagradzana.
Zieniuk w 1985 r. jako prezes Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku prowadził proces Adama Michnika, Bogdana Lisa i Władysława Frasyniuka oskarżonych o przygotowania do strajku. Zieniuk odbierał głos podsądnym i usuwał ich z sali, odrzucał ich wnioski dowodowe, uniemożliwiał kontakt z adwokatami. Po takim procesie zasądził surowe wyroki. Frasyniuk został skazany na 3,5 roku więzienia, Michnik na 3 lata, a Lis na 2,5 roku. Sąd Najwyższy skrócił potem Lisowi i Michnikowi karę o pół roku.
Po 1989 r. Zieniuk sam odszedł z sądownictwa, został radcą prawnym.!
dziennik.pl
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Wto 9:14, 13 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
Gigantyczne odprawy prezesów
Wystraczy na kilka lat, a nawet kilkanaście dni zająć fotel prezesa, by odchodząc zainkasować miliony złotych. Rekord pobił były szef Telekomunikacji Polskiej Marek Józefiak, który odchodząc z fimy dostał 5,34 mln z odprawy.
Na takie pieniądze przeciętny Polak musiałby pracować przez 167 lat. Jeszcze większe apetyty mają byli prezesi PKN Orlen. Zbigniew Wróbel żąda aż 13 mln zł. Ale rekordzistą jest Jacek Walczykowski, który szefował Orlenowi 19 dni, domagając się 7 mln zł odprawy. Tyle że spółka tak wielkich pieniędzy nie chce im wypłacić. Ci jednak nie odpuszczają i idą do sądów. Te zdecydują, czy menedżerom te ogromne sumy się należą - czytamy w "Fakcie".
Jak to jest możliwe, że w spółkach, których państwo jest współwłaścicielem, można aż tyle zarobić? W firmach, gdzie państwo ma co najmniej połowę udziałów, obowiązuje tzw. ustawa kominowa. Określa maksymalne zarobki szefów oraz odpraw. Zgodnie z nią prezesi spółek takich jak np. PKO BP nie mogą zarabiać więcej niż ok. 16 tys. zł miesięcznie. Zaś odprawa nie może być wyższa niż trzykrotna pensja - czyli ok. 48 tys. zł - pisze "Fakt".
Ustawa kominowa nie dotyczy jednak firm, gdzie skarb państwa ma mniej niż 50 proc. udziałów, jak np. w PKN Orlen (10,2 proc.) czy TP SA (4 proc.). Tam państwo nie ma już nic do powiedzenia w kwestii wynagrodzeń i odpraw. "Przecież państwo przez cały czas ma w nich swoje udziały, nawet jeśli są niewielkie" - tłumaczy poseł Maks Kraczkowski, przewodniczący sejmowej Komisji Gospodarki z PiS. "Milionowe odprawy są niedopuszczalne. Zrobię wszystko, by je ograniczyć". O ile? "Do półrocznego wynagrodzenia" - zapowiada odważnie w "Fakcie" polity
TO OCZYWISCIE TOWARZYSTWO Z NADANIA CZYJEGO ?????????
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Wto 9:18, 13 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
Ponad 400 mln złotych gotowi są wydać politycy PiS na spektakularne budowy lotnisk pod Kielcami i Lublinem, choć analizy wykazują, że może się to skończyć marnotrawstwem.
Minister Przemysław Gosiewski chce, by aż 300 milionów złotych poszło na budowę międzynarodowego lotniska w Obicach
Dla lotniska w Obicach stanowcze NIE popieram budowę lotniska we Włoszczowej.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Wto 9:27, 13 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
Jarosław Kaczyński nie chciał komentować decyzji małżonki prezydenta, która podpisała się pod apelem kobiet mediów o niezmienianie zapisu konstytucji, dotyczącego ochrony życia.
Premier powiedział w "Sygnałach Dnia" w Programie I Polskiego Radia, że Maria Kaczyńska została prawdopodobnie wprowadzona w błąd,
Prezydent w sprawie medalu dla Wojciecha Jaruzelskiego też został wprowadzony w błąd nie mówiąc o tym że kaczory wprowadzili błąd cale Polskie społeczeństwo a ich desperacko wbite paznokcie w koryto to jedno wielkie nieporozumienie i za ten błąd przyjdzie nam wszystkim słono zapłacić. Widać jednak że w kurniku wrze.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Wto 9:37, 13 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
Podręcznik pełen smaczków!!
Praca Antoniego Dudka pełna jest smaczków i dygresji. Ale to może w największym stopniu dzięki tym dygresjom, nieraz przeniesionym wręcz do przypisów, można poczuć i zasmakować ducha epoki - taką recenzję wystawia publicysta DZIENNIKA Piotr Zaremba książce "Historia polityczna Polski 1989 - 2005".
Kto po raz pierwszy napisał o aferze Rywina? Więcej - kto opisał w miarę dokładnie wyprawę filmowego producenta z cygarem do Adama Michnika i wydarzenia, które potem nastąpiły, łącznie ze słynną konfrontacją u premiera Millera?
Wciąż nie brakuje takich, którzy twierdzili, że zrobiła to dopiera sama "Gazeta Wyborcza" w słynnym artykule z grudnia 2003. W pół roku po zdarzeniu - gdy plotki, że taki fakt miał miejsce, huczały od dawna. Wielu obrońcom milczenia "Wyborczej" przez sześć miesięcy taka wersja pozwalała zrzucać współodpowiedzialność na innych dziennikarzy, którzy wiedzieli, słyszeli, ale milczeli.
Podobną opinię prezentowało także, choć z odwrotnymi wnioskami, wielu krytyków postępowania organu Adama Michnika, którzy dziwili się tej powszechnej ciszy. Ba, przedstawiali ją jako wyraz choroby dziennikarskiego środowiska - ostatnio zrobił to w wywiadze dla "Faktu" premier Jarosław Kaczyński.
Od Smolenia do Rywina
W rzeczywistości pierwsi napisali o tym już latem 2003 Igor Zalewski i Robert Mazurek w swojej słynnej rubryce "Z życia koalicji, Z życia opozycji" w tygodniku "Wprost". Zrobili to oczywiście w typowej dla nich konwencji groteski, opowiadając o tym tak, jakby była to scenka z życia Marsjan. Po nich zresztą tą historią zajęła się już serio Luiza Zalewska, próbując zbadać historię jako reporterka "Rzeczpospolitej". Jej starania rozbiły się o niechęć ludzi "Gazety Wyborczej" do ujawnienia czegokolwiek.
Po co o tym piszę? Bo notatka Mazurka i Zalewskiego została ostatnio przypomniana w książce Antoniego Dudka "Historia polityczna Polski 1989 - 2005". Gdyby Dudek był zakurzonym historykiem szukającym po latach odpowiedzi na rozmaite pytania w pożółkłych archiwaliach, możliwe, że by na ten smaczny tekścik w ogóle nie trafił. A że jest bystrym obserwatorem własnych czasów i na dokładkę naukowcem o temperamencie publicysty, zapewne po prostu go zapamiętał. Wystarczyło sięgnąć do odpowiedniego numeru archiwalnego tygodnika "Wprost". To przewaga historyka, który opisuje rzeczywistość dosłownie na drugi dzień po wydarzeniach.
W książce Dudka takich smaczków jest całkiem sporo. Niektóre sam pamiętałem przed lekturą - jako chyba uważny obserwator ostatnich kilkunastu lat. Inne poznałem lub przypomniałem sobie właśnie dzięki Dudkowi.
Chyba najbardziej ubawił mnie fragment tekstu, jaki śpiewał Bogdan Smoleń podczas kampanii Polskiego Stronnictwa Ludowego w 1993 roku na zaimprowizowanym weselu, na którym drużbą był sam Waldemar Pawlak: "Tak niewiele marzy się, a tu ciągle kurna źle. / Jestem jak lew, walczę za trzech, gdy spuszczę psy, to gmina drży. / By się mogło zmienić dziś, trza się skrzyknąć z wszystkich sił. / Jaśka, Kazka, Waldka też - by się stała wielka rzecz. (...) / Jestem jak śpiew. Stu gardeł śpiew. / Mam w żyach krew, Pawlaków krew?".
Niewiele tylko mniej zabawny jest przypomniany przez Dudka fragment wywiadu Jolanty Kwaśniewskiej z 1998 roku opowiadającej o karmniku dla ptaków i o swoim mężu. "Misternie zbił go i powiesił u nas na balkonie. Widziałam, że z napięciem obserwował, czy będą do niego przylatywać ptaki. Przez pierwsze dni nie było ani jednego. Kiedyś wstałam nad ranem, patrzę, są: sikorki, wróble, wrony. Zerwałam Olka z łóżka: spójrz, jesteś prezydentem wszystkich ptaków".
Dowcipy z kamienną twarzą
Żeby było jasne - książka nie jest zbiorem anegdot, żartów i kuriozalnych tekstów "z epoki", lecz solidnym "tołstym" podręcznikiem, który powinien mieć w biblioteczce każdy, kto musi od czasu do czasu sięgnąć do politycznych wydarzeń III Rzeczypospolitej. Z niej dowie się, kto miał w którym roku jaki wynik wyborczy, kto był czego ministrem i z kim Polska prowadziła w którym momencie dyplomatyczne negocjacje.
Do dygresji historyk odwołuje się od czasu do czasu - jak poważny mówca, który wrzuca do tekstu solennego wystąpienia dowcip, opowiedziany zresztą z kamienną twarzą, aby wrócić do zasadniczego wywodu. Ale to może w największym stopniu dzięki właśnie tym dygresjom, nieraz przeniesionym wręcz do przypisów, można poczuć i zasmakować ducha epoki. Bo te kilkanaście lat z wolna staje się epoką.
Dudek zauważa groteskowość plakatu wyborczego KLD z 1991 roku, na którym oblicze Jana Krzysztofa Bieleckiego kojarzyło się z horrorami, i przypomina szczególną rolę minister Teresy Kamińskiej przy boku premiera Jerzego Buzka. Przywołuje zapowiedź Lecha Wałęsy, że jego formacja BBWR zdobędzie w wyborach 1993 roku... 400 mandatów (w Sejmie jest do zdobycia 460), i zastanawia się nad dziwnym, intymnym tonem listu Anny Jaruckiej do Włodzimierza Cimoszewicza. Przyjęcie przez Sejm raportu Zbigniewa Ziobry w 2004 roku to w jego relacji również błaganie Leszka Millera skierowane do Andrzeja Leppera: "Andrzej, wyjdź!". Z kolei stosunki wewnątrz Samoobrony zilustrowane są okrzykiem, jakim Lepper żegnał Wojciecha Mojzesowicza: Wyp... cię z klubu, chamie.
I tak dalej. I tym podobnie. Można te smaczki mnożyć i mnożyć, oddając się przy okazji historycznym wspomnieniom. Można też zauważyć, że Dudek nie pominął właściwie żadnego ważnego wątku - prowadząc nas od rządu do rządu, od parlamentu do parlamentu, od kryzysu do kryzysu, od przełomu do przełomu.
Kim jest historyk
Czego mi jednak w tej książce trochę zabrakło? Pretensja to może przesadna, zważywszy na jej rozmiary, ale krwistych charakterystyk - fizycznych i psychologicznych - postaci, kiedy wprowadzane są przez Dudka jedna po drugiej na scenę wydarzeń.
To jasne, że dziś wiemy, kim jest, jak wygląda, zachowuje się, skąd pochodzi i czym się kierował Lech Wałęsa, Jarosław i Lech Kaczyńscy, Tadeusz Mazowiecki, Donald Tusk, Leszek Miller czy Jan Rokita. Ale czy będziemy to pamiętać, my, a tym bardziej ci, którzy po nas przyjdą, jutro, pojutrze? Przywołam tu dobrą tradycję historiografii amerykańskiej. Tam najpoważniejsi badacze ścigają się, kto celniej paroma kreskami narysuje pojawiającą się postać. Mam świadomość, że takie portreciki jeszcze bardziej rozbiłyby podręcznikowy porządek. Ale może należało zaryzykować?
Inna wątpliwość ma już bardziej skomplikowaną naturę. Mój promotor na studiach historycznych, profesor Andrzej Garlicki, spytał mnie, przyjmując na seminarium, którą historię Polski międzywojennej cenię bardziej: Władysława Poboga-Malinowskiego czy Pawła Zaremby. Ma się rozumieć, że Pawła Zaremby, odpowiedziałem.
Dlaczego? Nie tylko z powodu nazwiska. Także i dlatego, że Zaremba wydał mi się powściągliwy, nikogo nieosądzający, bezstronny. A Pobóg-Malinowski? Prawda, pisał pięknie, ale był zagorzałym piłsudczykiem i nie ukrywał tego na kartach swojego dzieła. Przeciwnie, opowiadał nam dzieje Polski jednostronnie, z pozycji swojego obozu.
Profesor Garlicki zadziwił mnie wówczas, informując, że on woli Poboga-Malinowskiego. Dlaczego? Nie tylko dlatego, że pisał pięknym językiem, ale jego książka miała być bogatsza, lepiej udokumentowana. To opinia Andrzeja Garlickiego, skądinąd znakomitego historyka. Można ją podzielać lub nie. Faktem jest jednak, że skomplikowała mi ona obraz świata.
Nie wiem do dziś, jakie jest powołanie historyka. Czy to odpowiednik dziennikarza informacyjnego cytującego raczej cudze niż własne opinie, przemawiającego językiem bezstronnej analizy ograniczonej do samych faktów i ewentualnie związków przyczynowo-skutkowych między nimi? Czy, zwłaszcza gdy pisze o czasach nieomal współczesnych, bardziej publicysta - opowiadający się za jednymi, a przeciw innym. Co mu wolno, a czego już nie?
Wspomniałem na początku, że Dudek ma temperament publicysty. Jednak w tej akurat książce korzysta z niego w niewielkim stopniu. Przypomina telewizyjnego reportera pokazującego materiał, gdzie padają różne racje, a on pojawia się na końcu i wygłasza krótką kwestię (zwaną stand-uperem), sprowadzającą się do myśli: mogło być tak, a mogło bardziej tak, niech każdy wybierze własną wersję.
Tak oto podsumowuje Dudek reformę Balcerowicza. "Być może plan stabilizacyjny Balcerowicza mógł istotnie zostać przeprowadzony mniejszym kosztem społecznym, ale kwestia ta - szczególnie na tle rozmiarów zapaści ekonomicznej w innych krajach dawnego bloku radzieckiego, jest i pozostanie dyskusyjna". Taki styl przeważa i jest na ogół wzorem powściągliwości sądów, którą ja osobiście cenię i lubię. Przy okazji umyka jednak, nie jest wykorzystana, okazja do bardziej śmiałych pytań i spekulacji.
Czas na pytania
Czy dla polityki Balcerowicza było alternatywne rozwiązanie? Taka, którą proponował Ryszard Bugaj, czy może taka, którą w pewnym momencie głosili gdańscy liberałowie? Czy to polityka Balcerowicza przyczyniła się do rozmiatych patologii na pograniczu gospodarki i państwa? Czy może były to deformacje od Balcerowicza niezależne. Pierwszy przykład wątpliwości z brzegu. Bo jest ich więcej.
Co by było, gdyby rząd Hanny Suchockiej przetrwał do następnych wyborów w 1995 roku? Czy - tak jak twierdził Jarosław Kaczyński - klęska obozu solidarnościowego byłaby jeszcze większa? Czy przeciwnie - jak mówi Jan Rokita - ożywienie gospodarcze i pierwsze skutki nieśmiałych reform państwa stałyby się atutem partii wchodzących w jego skład.
Co tak naprawdę oznaczała afera Oleksego? Jaki wniosek wynika z faktu, że prawie wszyscy ludzie z bliskiego otoczenia Wałęsy w ostatnim okresie jego rządów okazali się tajnymi współpracownikami dawnej SB? Jaka jest relacja między linią polityczną poszczególnych mediów i decyzjami polityków? Czy prowadziliśmy politykę zagraniczną na czworakach, czy optymalną dla kolejnych historycznych okresów?
Celowo wyostrzam pytania. Myślę, że czytelnicy nadal czekają na różne oferty odpowiedzi, które nie są tylko doraźnym komentatorskim wrzaskiem. Także i moim.
Całkiem możliwe, że podręcznik nie jest dla nich najwłaściwszym miejscem. Możliwe, że gdyby padły, rozsadziłyby objętość i strukturę tej i tak bogatej książki.
Całkiem możliwe, że to Antoni Dudek powinien je jednak zadać. Może w kolejnym, już mniej podręcznikowym dziele?
DZIENNIK.PL
P. ZAREMBA
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Śro 8:09, 14 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
Dochnal oskarża Kwaśniewskiego!!
Prezydent Aleksander Kwaśniewski był sponsorowany przez dwóch zagranicznych biznesmenów. Czołowi politycy lewicy: Marek Siwiec, Jacek Piechota , Marek Ungier mieli tajne konta w Szwajcarii - wynika z zeznań Marka Dochnala, do których dotarł DZIENNIK. Politycy zaprzeczają.
Marek Dochnal jest podejrzany o dawanie łapówek politykom i pranie brudnych pieniędzy. Lobbysta, który uczestniczył w największych prywatyzacjach i przetargach, od 2,5 roku siedzi w areszcie. Kilka tygodni temu obszerne zeznania Dochnala, złożone w śledztwie, trafiły do warszawskiego sądu. DZIENNIK dotarł do części z obszernych zeznań lobbysty, który korumpował polityków. Protokoły przesłuchań trafiły do warszawskiego sądu, który zajmuje się sprawą przekupionego przez Dochnala posła SLD Andrzeja Pęczaka.
Jednak Dochnal mówi nie tylko o Pęczaku.14 marca 2006 Dochnal powiedział katowickim prokuratorom, że biznesmeni Aleksander Schneider i Aaron Frenkel - prezes firmy Loyd's Investments (Polska) Corporation byli "bezpośrednio związani z pokrywaniem różnorodnych wydatków ówczesnej głowy państwa - Pana Kwaśniewskiego".
Tego samego dnia oświadczył, że tajne konta w Szwajcarii mieli: prezydenccy ministrowie Marek Siwiec i Marek Ungier, minister gospodarki Jacek Piechota, szef resortu zdrowia Mariusz Łapiński oraz szef Narodowego Funduszu Zdrowia Aleksander Nauman.
Chodzi o tajne konta numeryczne na hasła, na które miały być transferowane nielegalne dochody. Zabezpieczeniem dla polityków miało być to, że szwajcarscy bankierzy skrupulatnie strzegą anonimowości klientów. Sprawa tajemniczych kont powraca w kontekście największych prywatyzacji i przetargów ostatnich lat - sprzedaży Polskich Hut Stali czy wyboru myśliwca dla naszego wojska.
Skąd Dochnal wiedział o kontach? Lobbysta zeznał, że posiadaniem wpływowych klientów pochwalił mu się Peter Vogel ze szwajcarskiego Coutts Banku - tajemniczy finansista o polskich korzeniach i przestępczej przeszłości. Dochnal był znajomym i jednym klientów Vogla.
Natychmiast po sensacyjnych zeznaniach z marca 2006 r. do Szwajcarii poleciał prokurator krajowy Janusz Kaczmarek. "Szwajcarzy powiedzieli, że procedura zdobywania informacji o właścicielach kont jest skomplikowana. Zastrzegali, że na informacje będziemy musieli czekać nawet półtora roku" - mówi dziś DZIENNIKOWI Kaczmarek, szef MSWiA.
Aleksander Kwaśniewski zapewnia w rozmowie z DZIENNIKIEM, że nie był finansowany przez żadnych biznesmenów. Tłumaczy, że w czasie prezydentury dwa, czy trzy razy przedsiębiorca i jego stary znajomy Aleksander Schneider zapłacił za ich wspólną kolację. Schneider to emigrant z Polski, który działa w branży telekomunikacyjnej i jest rezydentem w Monako.
"Nie miałbym czego włożyć na takie konto" - bagatelizuje Piechota, były minister gospodarki i poseł SLD. Przyznaje się jednak do znajomości z Voglem i Dochnalem. Pierwszego poznał na początku lat 90. Vogel był przedstawicielem holenderskiej firmy telekomunikacyjnej, zaś Piechota przewodniczył podkomisji łączności. "Zaprosił mnie i grupę posłów do Holandii. To była normalna wizyta parlamentarzystów" - tłumaczy. Dochnala Piechota poznał w połowie lat 90. Polityk był wtedy członkiem rady nadzorczej BIG-Banku Gdańskiego. "Dochnal reprezentował duńską firmę, która była zainteresowana inwestycjami w telefonię. Prosił o załatwienie kredytu. Poszedłem do szefa banku Bogusława Kotta. Kott polecił, bym trzymał się od Dochnala z daleka" - kończy Piechota.
"Vogla nie znam. Dochnala również" - mówi nam Marek Siwiec, europoseł SLD. Podobnie wypowiada się Marek Ungier, były szef gabinetu prezydenta Kwaśniewskiego: "Nie mam konta w Coutts Banku. Z panami Dochnalem i Voglem nie prowadziłem interesów".
Były minister zdrowia Mariusz Łapiński na pytanie o konto krzyknął: "Bzdura!" i rzucił słuchawką.
Nie budzi natomiast wątpliwości, że posiadaczem szwajcarskich kont był wymieniony przez Dochnala, Aleksander Nauman, szef NFZ w rządzie Leszka Millera. O tym, że Nauman miał konto w Zurichu mówił sam Peter Vogel. Bankier w październiku 2005 roku, nieoczekiwanie pojawił się w łódzkiej delegaturze ABW. Potwierdził, że jego kolega z banku założył konto Naumanowi. Rozmowa Vogla z majorem Wojciechem Barańskim z ABW została zarejestrowana kamerą video. DZIENNIK dotarł do stenogramu tego spotkania. Bankier zachowywał się swobodnie, palił papierosa, powoływał się na znajomości z byłymi szefami służb, w tym na generała Gromosława Czempińskiego.
"Nie pamiętam, kto mi tego Vogla polecił. Przywiózł lekarstwa ze Szwajcarii, gdy byłem chory. Spotkałem go ze trzy razy" - tłumaczy były szef Urzędu Ochrony Państwa. Vogel mówił też, że Dochnal chciał w Coutts Banku w Zurichu założyć konto dla prezydenta Ukrainy Leonida Kuczmy. "Proponował to Kristianowi Zuterowi, mojemu poprzednikowi" - powiedział. Coutts Bank się na to nie zgodził.
Vogel opowiadał też o Kwaśniewskim: "Big Aleksander? Nie miał u nas rachunku".
dziennik.pl
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Śro 22:34, 14 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
“Hańba domowa” Uniwersytetu!!!
19 kwietnia w reprezentacyjnej Auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza hucznie obchodzono 70. urodziny prof. Jacka Fisiaka. Fakt zorganizowania tej fety wywołał powszechne oburzenie w środowisku dawnej opozycji antykomunistycznej na Uniwersytecie, “Solidarności” i Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Aby uzmysłowić Czytelnikom rozmiary skandalu i – niestety – kompromitacji Uniwersytetu, warto w kilku zdaniach przypomnieć sylwetkę “bohatera” omawianej uroczystości.
Jacek Fisiak był przez wiele lat dyrektorem Instytutu Filologii Angielskiej UAM, w latach 1985-1988 pełnił też funkcję rektora tej uczelni. W środowisku akademickim Poznania dał się poznać jako wyjątkowo gorliwy nawet nie wykonawca, a wręcz inicjator represyjnych działań skierowanych przeciwko niezależnie myślącym pracownikom i studentom tej uczelni, zyskał też opinię nie tajnego, a jawnego współpracownika aparatu bezpieczeństwa. Wśród zarzutów stawianych Fisiakowi znajduje się m.in. udział w usunięciu z uczelni kolegi w marcu 1968 r., osobiste wskazanie do internowania pracownika (Henryka Krzyżanowskiego, wówczas członka Zarządu Regionu “S”) poszukiwanego przez SB w grudniu 1981 r., masowe wyrzucanie pracowników z uczelni w okresie pełnienia funkcji rektora UAM czy też skreślenie z listy studenta Włodzimierza Bogaczyka za popełnienie “czynu niegodnego studenta”, czyli za kolportaż prasy podziemnej. W stanie wojennym z kierowanego przez Fisiaka Instytutu Filologii Angielskiej internowano największą (proporcjonalnie do liczby pracowników) liczbę osób.
Podczas jubileuszu w dniu 19 kwietnia przemawiał ostatni komunistyczny premier Mieczysław Rakowski, odczytano też list od Wojciecha Jaruzelskiego. To może nie dziwić. W końcu to w obronie komunistycznej dyktatury i swojej kariery łamał charaktery, krzywdził ludzi i szkodził im Jacek Fisiak. Tym co powinno dziwić i oburzać jest udział w tej fecie obecnych władz Uniwersytetu. Szczególnie dziwi i oburza wystosowanie do jubilata listu gratulacyjnego od ministra edukacji i nauki prof. Michała Seweryńskiego. W tej ostatniej sprawie złożyłem zapytanie poselskie. Pytam w nim, czy - zdaniem ministra - zasługuje na wyróżnienie profesor uniwersytetu, który przez wiele lat aktywnie występował przeciwko wolności słowa i myśli, a ludzi broniących tych wartości prześladował. Pytam też o kryteria i procedury ocen kandydatów do wyróżnienia oraz o to, czy są to działania zupełnie przypadkowe i akcyjne. Usiłuję dowiedzieć się jakie, działania zamierza minister podjąć, aby w przyszłości przedstawiciele Rządu Rzeczypospolitej nie firmowali autorytetem Państwa Polskiego wyróżnień osób niegodnych tych wyróżnień oraz pytam o możliwość wycofania listu gratulacyjnego dla prof. Fisiaka, co w części zmniejszyłoby rozmiary kompromitacji, do której doszło w dniu 19 kwietnia.
Osobnym problemem jest herbertowska kwestia smaku. Organizatorzy imprezy doskonale znali przeszłość prof. Fisiaka. Dlaczego im nie przeszkadzała? Głównej przyczyny upatruję w nierozliczeniu się uczelni z własną przeszłością. W historii Uniwersytetu okresu PRL, zwłaszcza w latach 80., jest wiele przykładów wspaniałych postaw zarówno wśród profesorów, jak i młodszych pracowników naukowych. Jest też sporo przykładów – choć mam nadzieję, że mniej – postaw serwilistycznych, koniunkturalnych, czasem – jak w przypadku Fisiaka - haniebnych. Dziś środowisko uniwersyteckie milczy i o jednych, i o drugich. Nic nie słychać o badaniach historycznych dotyczących tego okresu i tego środowiska. Słowo “lustracja” budzi u niektórych reakcje histeryczne. A przecież pieniądze wyrzucone na organizację gali ku czci komunistycznego funkcjonariusza można byłoby przeznaczyć na grant dla młodego historyka, który zająłby się z historią Uniwersytetu w latach 80. Dopóki bowiem uczelnie nie zmierzą się z prawdą o własnej przeszłości, powtarzać się będą sytuacje, w których ludziom teoretycznie zajmującym się dociekaniem prawdy brakuje refleksji, moralnego drogowskazu, a czasem zwykłego wstydu.
Dariusz Lipiński
[link widoczny dla zalogowanych]
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Czw 7:48, 15 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
O tajnych kontach polityków mówił nie tylko Dochnal
Nie tylko Marek Dochnal, ale i zamieszany w nielegalny handel paliwami Jan B. twierdzi, że Aleksander Kwaśniewski ma tajne konto w Szwajcarii - dowiedział się "Fakt". Tymczasem politycy lewicy, o których kontach pisał DZIENNIK, zaprzeczają, że mieli pieniądze w tamtejszych bankach.
Jan B. i aresztowany lobbysta Marek Dochnal zeznają w różnych śledztwach. Nic nie wiadomo o tym, by się znali lub mieli ze sobą coś wspólnego. Zbigniew Wassermann, minister koordynator służb specjalnych mówi "Faktowi", że Dochnal to wiarygodny świadek, bo jego zeznania w innych sprawach potwierdzają się. Prokuratorzy czekają jednak na informacje o tajnych kontach od szwajcarskich banków.
Z informacji śledczych, jak ustalił "Fakt", wynika też, że na kontach polskich polityków w Szwajcarii nie tylko deponowano pieniądze, ale dokonywano wielu skomplikowanych operacji finansowych na duże kwoty. Czy to oznacza, że służyły do prania brudnych pieniędzy i pomnażania ich?
"Nie znam Dochnala i Vogla" - mówi tymczasem Marek Siwiec, jeden z polityków, o którym według DZIENNIKA mówił też w swoich zeznaniach Dochnal. Peter Vogel to finansista nazywany "kasjerem lewicy". To on miał opowiedzieć Markowi Dochnalowi o swoich klientach.
Także Jacek Piechota, były minister gospodarki, zaprzecza zarzutom Dochnala.
DZIENNIK napisał, że z zeznań Dochnala wynika, iż były prezydent Aleksander Kwaśniewski był sponsorowany przez dwóch zagranicznych biznesmenów, a czołowi politycy lewicy: Marek Siwiec, Jacek Piechota, Marek Ungier mieli tajne konta w Szwajcarii.
Waldemar Dubaniowski, były szef Kancelarii Prezydenta, przypomina, że Aleksander Kwaśniewski już raz potwierdził, iż zna jednego z biznesmenów. Miał on raz zapłacić za ich wspólną kolację. Były prezydent twierdzi, że nie ma nic wspólnego z drugim z finansistów.
dziennik.pl
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Czw 7:49, 15 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
Podejrzani sponsorzy Kwaśniewskiego
Kim są biznesmeni, którzy według Marka Dochnala sponsorowali Aleksandra Kwaśniewskiego? Jeden z nich kupił niedawno hotel Mariott w Warszawie. Drugi to popularny w kręgach lewicy przedsiębiorca, o którego fortunie krążą legendy - pisze DZIENNIK.
Aaron Frenkel i Aleksander Schneider - wielu ich zna, ale nikt nie chce mówić o nich oficjalnie. Wczoraj DZIENNIK ujawnił sensacyjne zeznania Marka Dochnala. Lobbysta, który siedzi w areszcie, powiedział prokuratorom, że Frenkel i Schneider byli bezpośrednio związani "z pokrywaniem różnorodnych wydatków ówczesnej głowy państwa - pana Kwaśniewskiego". Kwaśniewski kategorycznie zaprzeczył. Mówi, że Frenkla nie zna. Przyznaje jednak, że Schneider jest od lat jego znajomym, a nawet płacił kilka razy za wspólne kolacje.
Znany warszawski prawnik pamięta Aarona Frenkla jeszcze z początku lat 90. "Wtedy w Warszawie nie było miejsc, które byłyby bezpieczne dla zamożnych zagranicznych biznesmenów. Dlatego wszyscy siedzieli w knajpie na 38. piętrze w hotelu Mariott. Frenkel był tam stałym elementem wystroju" - opowiada. Potem Frenkel wyjechał do Rosji. Ma tam do dziś biuro firmy Lloyd’s Investments, przy jednej z centralnych ulic Moskwy. Spółka mająca też oddziały w Polsce, Izraelu, USA i Uzbekistanie zajmuje się przemysłem lotniczym.
W Polsce Frenkel zrobił ostatnio duży interes. "Dziennik" ustalił, że spółka Lilium, którą kontroluje, kupiła od państwowej spółki LOT hotel Mariott w centrum Warszawy. Umowa opiewa na 430 mln zł. Transakcja jest dziwna, bo choć ogłoszono przetarg, to w rezultacie hotel sprzedano z wolnej ręki. Tajemniczy są udziałowcy spółki Lilium. Dwóch z nich to firmy zarejestrowane w Luksemburgu, pod tym samym adresem. Za jedną z nich stoi zarejestrowany na karaibskiej wyspie Tortola Loyd’s należący do Frenkla. LOT przez kilka tygodni unikał pytań o to, kto kupił Mariott.
Po naszych pytaniach w sprawie sprzedaży hotelu Ministerstwo Skarbu poprosiło LOT o wyjaśnienia. Sprawą chce się też zająć Aleksander Grad, szef sejmowej komisji skarbu.
" Dziwią mnie zeznania Dochnala" - mówi DZIENNIKOWI Marek Antończyk, wiceprezes warszawskiego Loyd’s Investment. "To Dochnal zabiegał o kontakty z prezesem Frenklem. Doszło do dwóch, może trzech spotkań, ale w pewnym momencie szef poprosił, aby nie łączyć rozmów, bo Dochnal to jakiś szmondak" - wspomina. Frenkla nie jest łatwo odnaleźć. Antończyk opowiada, że jego szef ma mieszkania: w Warszawie, Irlandii, Tel-Awiwie, Zagrzebiu, Moskwie i Monachium.
Podobnie jest z Aleksandrem Schneiderem, emigrantem z Polski, który według naszych rozmówców ma nieruchomości w Londynie, Monako i Szwajcarii.
"Olek? Bywalec rautów, znajomy polityków i biznesmenów" - mówi DZIENNIKOWI były SLD-owski minister.
"Pamiętam go jeszcze z dawnych czasów, kiedy był bywalcem Hybryd na Mokotowskiej. Chadzał tam często i był zawsze przy pieniądzach. Potem wyjechał z Polski i wrócił w latach 90. jako wielki biznesmen" - opowiada inny rozmówca DZIENNIKA.
Schneider działał w branży telekomunikacyjnej. Warszawski prawnik wspomina, że biznesmen mieszkał w Bristolu i był bywalcem modnych restauracji, takich jak La Boheme.
"Miał specyficzny styl bycia, widział kogoś dwa razy w życiu i już był z nim po imieniu. O Kwaśniewskim mówił per Olek. Do mnie też mówił po imieniu, choć znaliśmy się przelotnie" - opowiada znajomy byłego prezydenta. Doradca dużej firmy konsultingowej mówi, że o majątku Schneidera krążyły legendy: "Znany był z rozdawania drogich prezentów: zegarków szwajcarskich i markowego wina. W domu w Szwajcarii podobno gościł wielu polityków" - mówi nasz informator.
Sam Kwaśniewski i politycy lewicy mówią, że zeznania Dochnala to niedorzeczność. Prokuratura jednak weryfikuje informacje, zupełnie jak w łacińskim powiedzeniu Credo quia impossibile (Wierzę, ponieważ to niedorzeczność). To maksyma firmy Lloyd’s należącej do Aarona Frenkla.
dziennik.pl
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Czw 7:55, 15 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
"O rycerzach lustracyjnej wojny"
Powszechna lustracja stała się faktem. Najdłuższa wojna demokratycznej Polski powoli się kończy. Dla jednych to spełnienie największego marzenia, dla drugich moralna katastrofa - pisze w DZIENNIKU Robert Krasowski, redaktor naczelny DZIENNIKA.
Ale to nie jest tak, że ktoś wygrał, a inny przegrał. Po prostu stało się to, co musiało się stać. Przez siedemnaście lat odwlekano coś, czego odwlec się nie da, zapominając, że w demokracji każde tajne archiwum - bez względu na zawartość - wcześniej czy później zostaje szeroko otwarte. Dziś, kiedy ustawa lustracyjna wchodzi w życie, coraz wyraźniej widać, że nie ma powodów, ani by za nią jakoś silnie kibicować, ani przeciw niej mocno protestować. Trzeba ją potraktować jak pogodę - po prostu przyjąć do wiadomości.
Ale nie tylko. Warto też zrozumieć, że wojna lustracyjna w istocie nas nie dotyczy. Nie tylko dlatego, że w zdecydowanej większości nie jesteśmy agentami. Po prostu wojna ta, do której siedemnaście lat temu zostało wciągnięte całe społeczeństwo, była w istocie konfliktem środowiskowym. Który rozlał się na całe społeczeństwo tylko dlatego, że żadna ze stron nie potrafiła go wyraźnie wygrać.
Na dobrą sprawę, gdyby dziś spytać trzydziestolatka, skąd się wzięła ta ultraważna rola lustracji, zapewne nie potrafiłby odpowiedzieć. Nie wiedziałby, jak wytłumaczyć to, że o lustrację niemal się zabijano. Czemu dla jednych pierwszym przykazaniem politycznego dekalogu było forsowanie lustracji, a dla drugich dokładnie to samo pierwsze miejsce zajmowało blokowanie lustracji. Czemu walka z lustracją lub o nią mogła być misją życia?
Na dobrą sprawę nie wiem nawet, czy trzydziestolatek wie w ogóle, że tak było. Czy wie, że jeśli pojęcie wojny domowej ma jakiekolwiek zastosowanie do realiów III RP, to wojna ta toczona była właśnie o lustrację.
A tak było. Pamiętam dobrze 4 czerwca 1992 roku. Byłem wtedy reporterem politycznym, cały ten dzień spędziłem w Sejmie. Takich emocji w polityce nigdy - ani wcześniej, ani później - nie widziałem. Politycy przyszli tego dnia wcześniej niż zwykle, na długo przed dziewiątą. Zachowywali się różnie. Politycy UD, KLD i PSL zbijali się w grupki po kątach. Ale nie po to, by rozmawiać, ale by w milczeniu czekać na wyrok. Z kolei politycy prawicy (z ZChN, z PC) przechadzali się dumnie, bezczelnie zaglądając posłom opozycji w twarz, całym swoim zachowaniem dając im do zrozumienia - wiemy o was wszystko. Nigdy nie zapomnę szyderczo-triumfalnego uśmiechu, z którym sejmowe korytarze przemierzał Niesiołowski.
Niedługo potem przybył Macierewicz. Gruchnęła plotka, z czasem coraz silniej potwierdzana, że przywiózł on ze sobą dwie listy - jedną, na której są najważniejsze osoby w państwie (że jest to Wałęsa i Chrzanowski nikt jeszcze nie wiedział) i drugą, na której są posłowie i senatorowie. Mijały godziny. Zebrał się Konwent Seniorów, na którym szefowie klubów dostali koperty z listami agentów z ich klubów. Potem szefowie wracali z kopertami i omawiali ich zawartość z prezydiami klubów. Sami zainteresowani nadal nic nie wiedzieli. Tylu wystraszonych twarzy już nigdy potem nie widziałem. Z niecierpliwości, ze strachu, z oburzenia, z radości - tracili resztki panowania nad sobą. Jedni podbiegali do każdej napotkanej kamery i krzyczeli że to skandal, choć nie potrafili powiedzieć, co jest skandalem i na czym on polega. Inni w chorobliwej euforii deklamowali ewangeliczne strofy o sile prawdy. Bladzi byli wszyscy. I ci, o których potem dowiedziałem się, że znaleźli się na liście, ale też posłowie, którym nikt nigdy nie postawił żadnego zarzutu.
Macierewicz tego dnia pojawił się kilka razy. Chodził w obstawie czterech borowców, z miną Savonaroli, który zbawił właśnie pogrążone w ciężkich grzechach miasto. Nawet najwięksi zwolennicy lustracji patrząc na niego, zaczęli się bać. Z plotek wiadomo było już o Chrzanowskim i Moczulskim, a więc szefach ZChN i KPN. A przecież skoro nawet ich wpisał, może wpisać i mnie - myślał niejeden poseł. Ale piekło zaczęło się po zebraniach klubów, kiedy wszyscy poznali nazwiska. Kuroń dosłownie wpadł w szał. Dowiedział się, że na listę wpisano Staniszewską, wybiegł z klubu i do jednej z kamer wykrzyczał, że prawica jest "chora z nienawiści". Potem podbiegał do każdej grupki dziennikarzy i z równą pasją im to powtarzał. Z kolei wśród posłów PC panowała euforia. Nie dlatego, że wśród nich nie było ani jednego agenta. Oni z obłędem powracali tylko do dwóch środowisk - do Unii Wolności i Kancelarii Prezydenta. - Teraz widzicie, dlaczego zawsze byli przeciw - mówili z satysfakcją, której nawet nie potrafię opisać. Oni się cieszyli tak, jak się cieszy człowiek, gdy urodzi mu się dziecko. To był amok.
Rozmawiałem tego dnia z wieloma politykami UD, KLD i PSL. Nie znalazłem nikogo, kto by się przejął tym, że kilku ich kolegów być może było agentami. Jednego zapytałem wprost - a jeśli któraś z tych osób była wyjątkową kanalią. Ten odpowiedział - ci z PC to jeszcze większe kanalie.
Chłodni tego dnia byli jedynie eseldowcy, ale pod wieczór było już jasne dlaczego - próbowali ukryć, że to właśnie w ich szeregach znaleziono najwięcej agentów. A to bezlitośnie pokazywało, że większość elit PZPR stanowili ludzie przychodzący do partii tylko po to, by służyć - służyć do wszystkiego.
Pod wieczór, gdy Rokita już złożył wniosek o wotum nieufności, gdy była dogadana koalicja wokół Pawlaka, gdy Świtoń już wykrzyczał, że agentem Bolkiem jest Wałęsa, a premier Olszewski zapytał, czyja ma być Polska - agentów czy Polaków - aktywni już byli tylko ludzie nowego rozdania. Teraz oni przeszli do ataku. Chodzili po korytarzach i rozpowiadali, że w Jednostkach Nadwiślańskich jest stan podwyższonej gotowości, że Olszewski chce wyprowadzić wojsko na ulicę. Przekaz był jasny - musimy go dziś obalić, aby ocalić kraj. Zaniepokojony podszedłem do Tadeusza Mazowieckiego i spytałem, czy to prawda. Nawet on odparł, że ma takie informacje. Tymczasem kilka miesięcy później okazało się, że była jedna wielka antylustracyjna manipulacja. Nie było żadnej próby zamachu, obalono rząd w jednym celu - aby nie lustrował dalej. Kiedy po pierwszej w nocy wychodziłem z Sejmu, Olszewski już nie był premierem, a ja zrozumiałem, że nie ma w polskiej polityce większej siły od lustracji. Że obie strony są gotowe za tę sprawę zapłacić każdą cenę.
W sporach o lustrację, które toczyły się potem jeszcze przez długie lata, dużo sformułowano mądrych argumentów za i przeciw. Że to kwestia bezpieczeństwa państwa, że to fundament moralności publicznej, że chodzi o wolność, o godność. Jednak te argumenty były jedynie sformułowaną ex post ideologią. Tak naprawdę dla zrozumienia ostrości sporu ważne były dwie sprawy. Po pierwsze, że to była wojna kolegów z jednej ławki. To był spór w rodzinie, wewnątrzkorowska awantura, w której przeciw sobie stanęli byli przyjaciele - Macierewicz kontra Lityński, Kaczyński kontra Michnik, Romaszewski kontra Kuroń. A wojny dawnych przyjaciół są jak wiadomo najbardziej brutalne.
Po drugie, również nienawiść do agentów była sprawą osobistą. Chodziło o kolegów, którzy zdradzili. Choć zwolennicy lustracji zawsze jednym tchem domagali się też dekomunizacji, to jednak ta pierwsza zawsze budziła w nich nieporównywalnie większe emocje. Kiszczak był wrogiem jawnym, a więc budzącym mniejsze emocje. Tymczasem agent był judaszem. Kimś bliskim, przyjacielem, który złamał więzi przyjaźni, który donosił, przez którego szło się do więzienia. Oczywiście można dowodzić, że opozycja przed 1989 rokiem znaczyła tyle samo co demokracja, że był to zalążek wolnej Polski, a więc zdrada opozycji była zdradą demokracji, którą zwycięska już demokracja może karać, jednak to rozumowanie byłoby naciągane. Po prostu ludzie, którzy mieli wielką odwagę, znacznie bardziej niż wrogiem, gardzili słabością we własnych szeregach. Tak jak na wojnie - zdrada była największą zbrodnią.
A dlaczego Michnik ich bronił? Chyba głównie dlatego, by nie zepsuć legendy. Której piękno lubił, a korzyści z jej siły politycznie wykorzystywał.
Wojnę dawnych przyjaciół szybko wykroczyła ponad racjonalną miarę. Stając się obsesją. W mojej ocenie o krok do przodu była strona antylustracyjna. To tu szybciej przekonania zamieniły się w obsesje, argumenty w doktrynę, wiara w histerię, perswazja w agresję. Co więcej, z czasem zaczęliśmy poznawać nazwiska kolejnych agentów. Okazało się, że oni istnieli naprawdę, że donosili, że dowody ich zdrady się zachowały, a oni sami się do wszystkiego przyznawali. Moralny ciężar antylustracyjnego sprzeciwu coraz szybciej topniał. Po lekturze akt Maleszki świat się stawał inny. Tak samo zmieniał się, gdy dowiadywaliśmy się, że wiele tekstów przeciw lustracji napisali byli agenci - Szczypiorski, Drawicz, Micewski, Czajkowski, Passent, Toeplitz.
Ale kłopoty zaczęły też trapić drugą stronę. Od 1993 roku nie sposób było nie dostrzec, że prawica stała się obsesyjnym rycerzem jednej sprawy. Że lustracja przesłoniła jej wszystko, że jej wizja świata stała się żałośnie jednowymiarowa, że popada ona w monomanię. Że walka o lustrację niszczy charaktery, że jej rycerze popadają w jawnie już chorą podejrzliwość, że w każdym politycznym przeciwniku widzą już tylko agenta. I rzecz najgorsza - walka o lustrację, sprowadzona do rangi sprawy głównej, zamieniła działalność polityczną w moralną krucjatę. Politycy wpadali w najwyższe stopnie egzaltacji, słowo "prawda" powtarzali jak bramini "om" - w transie, z ogniem w oczach, ze świadomością - powiedzmy to łagodnie - nie z tego świata.
Z czasem rycerzy sprawy po obu stronach było coraz mniej. Unia Wolności zaakceptowała lustrację, powstał IPN, ruszyły procedury sprawdzania polityków. Wśród nieprzejednanych pozostał niemal samotnie Michnik z byłymi dziennikarzami "Gazety". Po stronie prawej szeregi też się przerzedziły, jednak pozostała grupa - dziś będąca u władzy - dla której rozliczenie agentów pozostało sprawą najważniejszą. Czymś, co ich działalności politycznej nadaje sens, co kazało im się zbierać po każdej porażce, co pozwalało przetrzymać kolejne oskarżenia o radykalizm, i znowu walczyć.
Zmniejszyły się zastępy żołnierzy świętej wojny. Ale liderzy pozostali ci sami. Michnik i Kaczyński. Ludzie, którzy przejdą do historii jako emblematy tej wojny. Symbole największej i najdłużej trwającej wojny ideowej w III RP. Wojny, która okazała się ważniejsza od klasycznych sporów ideowych. Jeśli nawet zsumujemy wszystkie toczone w Polsce spory ideowe - między liberałami a konserwatystami, narodowcami i socjalistami, wolnorynkowcami a etatystami, Kościołem otwartym i zamkniętym - to nie pochłonęły one nawet dziesiątej części tej energii, którą wyzwoliła wojna o lustrację.
Trudno uznać to za normalne. Trudno uznać, że w kraju z tyloma problemami tak wiele czasu zmarnowano na spór w istocie drugorzędny. Kiedy dziś patrzymy na historię tej wojny, na siedemnastoletnie zmagania Michnika i Kaczyńskiego, to trudno nie przyznać, że jest coś groteskowego w rozmiarach ich determinacji. Zarazem jednak jest też coś wielkiego w sile rządzących nimi pasji. Choć często zbliżały się one niebezpiecznie do granicy politycznego obłędu, to jednak ich walka wszystkich nas wciągnęła. Coraz mniej jako spór merytoryczny, a coraz bardziej jako pojedynek dwóch ludzi, dwóch najciekawszych politycznych osobowości III RP. Jedynych dwóch ludzi w polskim życiu publicznym, którzy w coś uwierzyli do końca i w dodatku odważyli się tego naprawdę chcieć.
Jak jest jednak dzisiaj? Czy w dniu, w którym wchodzi w życie powszechna lustracja, obaj wierzą jeszcze w sens podjętej niemal dwadzieścia lat temu sprawy? Mam wrażenie, że już nie, że dziś rządzi nimi inercja. Że działają z konsekwencją ludzi, którzy stali się zakładnikami dla swoich wyznawców, więc ciągną swą misję do końca. Jednak obaj są zbyt bystrzy, by nie wiedzieć, że przegrali. Michnik poświęcił jedną trzecią życia na obronę byłych ubeków, wikłając się w wojnę, w której z roku na rok tylko tracił. Wielka, chyba największa legenda opozycji, trywializowała się w kolejnych dowodach na to, że kolaboracja i sprzeciw były w istocie tym samym. A przecież Michnik to była postać jak ze szkolnych czytanek - prawdziwy bohater, kozak, powstaniec. Bystry, odważny, obiekt kultu chłopaków i miłości dziewczyn.
Z kolei Kaczyński za swoją lustracyjną determinację zapłacił cenę wiecznej politycznej nieważności. Nie stał się i nigdy się nie stanie tym, do czego stworzyła go natura - liderem nowoczesnej centroprawicy. Najbardziej inteligentny i zarazem najzręczniejszy polski polityk, gdyby się urodził w innym czasie, gdyby nie wziął na siebie piętna lustracyjnej misji, gdyby nie zapłacił za to niechęcią mediów, mógłby skutecznie rządzić jak Thatcher lub Kohl - przez całe pokolenie Polaków. Ale nie będzie, padnie po drodze jako obsesyjny rycerz bezsensownej dla większości sprawy.
Robert Krasowski, redaktor naczelny DZIENNIKA
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Czw 22:34, 15 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
Gilowska: podatek Belki zniknie w ciągu kilku lat!!
Wicepremier Zyta Gilowska powiedziała na konferencji prasowej, że możliwa jest likwidacja podatku od dochodów kapitałowych w ciągu 2-3 lat. 19-procentowy podatek od dochodów kapitałowych wprowadził wicepremier Marek Belka.
- Podatek Belki nie jest wybitnie korzystny, jeśli chodzi o wpływy budżetowe, jednak w pewnym sensie rynek kapitałowy się do niego przyzwyczaił. (...) Ten podatek zniknie w ciągu kilku lat, o ile komisarz Kovacs nie zaproponuje wspólnych zasad opodatkowania dochodów kapitałowych dla całej UE - powiedziała.
- Dla mnie preferencją jest wejście w życie już uchwalonych zmian podatkowych (...) Chciałabym doprowadzić system finansów publicznych do stanu, w którym nie byłoby pokus, aby go zmieniać. Przesądzona już jest redukcja klina podatkowego o 3 pkt proc. od lipca 2007 i o kolejne o 4 pkt proc. od 2008 roku. Dopiero w dalszej perspektywie można by się zająć podatkiem Belki. To jest realne w ciągu 2-3 lat - dodała.
Zyta Gilowska powiedziała również, że nawet gdyby doszło do wypłaty odszkodowania dla Eureko, nie zagrozi to realizacji programu konwergencji ani reformom przygotowywanym przez resort finansów.
- Spór nie zagraża planom reformatorskim ani realizacji programu konwergencji. Trzeba na tę sprawę spojrzeć chłodno. Jest to co prawda spór poważny, a jego konsekwencje finansowe istotne, ale żeby doszło do obowiązku zapłaty, to musi upłynąć kilka faz - powiedziała Gilowska dziennikarzom.
Jej zdaniem spór może potrwać jeszcze długo.
- Trudno powiedzieć jak długo, ale takie spory nie trwają krótko. Ciężar [finansowy odszkodowania - PAP] jest znaczny, ale nie tak znaczny, aby mógł zagrozić planom i gospodarce dużego państwa europejskiego - powiedziała Gilowska.
Czwartkowa "Gazeta Wyborcza" napisała, że gdyby doszło do wypłaty przez Skarb Państwa odszkodowania na rzecz Eureko, obecnego udziałowca PZU, to w budżecie mogłoby zabraknąć środków na planowane przez resort finansów reformy podatkowe.
Ministerstwo Finansów powraca do sprawy zrównania stawek akcyzy na oleje napędowy i opałowy i chce, aby stawki obowiązywały od jesieni tego roku.
- Jest konieczne zrównanie stawek akcyzy. Cel tej operacji jest jeden. Odcięcie krwi dla nowotworu, jakim jest mafia paliwowa. Dopóki tego nie zrobimy, to będziemy zapraszać do oszustw - powiedziała dziennikarzom w czwartek minister finansów Zyta Gilowska.
Dodała, że celem operacji nie jest uzyskanie dodatkowych dochodów.
- To co budżet uzyska, zostanie zwrócone obywatelom, którzy wykorzystują olej opałowy do celów bytowych - dodała.
Według niej nowe rozwiązania mogą wejść w życie z początkiem sezonu grzewczego.
- Nie widzimy powodów do pośpiechu. Na pewno będziemy gotowi na początek sezonu (...) Rozwiązania te wprowadzimy tylko wtedy, jeśli parlament zdoła uchwalić zasady dokonywania zwrotów i wielkości. Aby mu to ułatwić przygotowaliśmy autopoprawkę, która jest obecnie w uzgodnieniach - powiedziała minister finansów.
onet.pl
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Czw 22:37, 15 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
Dukaczewski i Szmajdziński pod lupą prokuratury
Były minister obrony i szef WSI będą tłumaczyć się z tego, że wysłali do Afganistanu byłego funkcjonariusza SB Aleksandra Makowskiego. Zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez Janusza Szmajdzińskiego i Marka Dukaczewskiego złożył Antoni Macierewicz - dowiedział się "Wprost".
Chodzi o rolę, jaką Makowski odegrał w czasie operacji ZEN. Były esbek, negatywnie zweryfikowany i podejrzewany o finansowe nadużyacia, miał za zadanie zorganizować osłonę wywiadowczą polskiej misji wojskowej w Afganistanie. Jego nazwisko znalazło się także w raporcie z weryfikacji WSI. Według dokumentu, Makowski tak naprawdę nie dbał o ochronę żołnierzy, a jedynie naciągał skarb państwa na potężne sumy.
O tym, że Szmajdziński i Dukaczewski wiedzieli o kompromitujących Makowskiego faktach, powiedział Zbigniew Siemiątkowski. "Jako szef Urzędu Ochrony Państwa byłem wewnętrznie przekonany, że trzeba postępować bardzo ostrożnie, bo mamy do czynienia z najważniejszą sprawą z punktu widzenia bezpieczeństwa naszego kraju i naszych sojuszników (...). Przekazywałem swoje wątpliwości odnośnie Makowskiego ministrowi Szmajdzińskiemu i szefowi WSI. (...) Nasza weryfikacja osoby Makowskiego, jego informacji i możliwości operacyjnych nie wypadła dla niego dobrze. Dlatego on poszedł ze swoimi pomysłami do WSI. My zakładaliśmy, że Makowski może być konfabulantem, a jego źródła mogą być inspirowane" - takie zeznania Siemiątkowskiego przytacza wprost.pl.
Dukaczewski odpiera zarzuty Macierewicza. Twierdzi, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Szmajdziński natomiast tłumaczy, że powierzenie zadania Makowskiemu wynikało z pośpiechu, w jakim przygotowywano operację w Afganistanie.
dziennik.pl
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Czw 22:39, 15 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
Dla IV RP nie ma żadnej alternatywy
Niestety, agresywna, nierzeczowa krytyka i wrogość elit sprawiają, że obóz rządzący - zamiast się otwierać i szukać szerszego poparcia, zwłaszcza w środowiskach inteligenckich - zamyka się i traci impet. Tymczasem najważniejszym zadaniem jest poszerzenie podstawy władzy, a nie jej zawężanie - pisze filozof społeczny i publicysta
Gdy po paru miesiącach pobytu w USA przyjechałem do Polski, zapytano mnie, czy sądzę, że Polska się bardzo zmieniła. Otóż nie, nie bardzo. Na szczęście. I na nieszczęście.
Na szczęście, bo Polska widziana przez media, takie jak TVN 24, Polsat, TOK FM, przez gazety i tygodniki, takie jak "Gazeta Wyborcza", "Polityka", "Przekrój", jest krajem ogarniętym szaleństwem, chaosem, na progu upadku, a zdaniem wielu już dawno ten próg przekroczyła. Środki masowego przekazu, a zwłaszcza telewizje prywatne stały się miejscem odreagowywania frustracji. Trwa rywalizacja, kto popisze się zręczniejszym i złośliwszym bon motem, wymyśli lepszy kalambur, sprawniej spostponuje przeciwnika politycznego. Plotka została podniesiona do rangi komentarza politycznego. Panuje atmosfera zajadłości, agresji, jałowego podniecenia i tanich złośliwości.
Zasypana przepaść
Istnieje jednak Polska empiryczna, doświadczana bez pośrednictwa TVN. Ta Polska znużyła się dętymi politycznymi sensacjami i nie przywiązuje zbytniej wagi do seansów nienawiści organizowanych przez niektórych dziennikarzy i polityków, a zapobiegliwie krząta się wokół własnych spraw.
Gdy się przylatuje do Warszawy z Nowego Jorku, nie widać wielkiej przepaści, jaka istniała w latach 80. i początku lat 90. Pobyt w dobrym hotelu warszawskim po paru miesiącach spędzonych w apartamencie elitarnego Uniwersytetu Kolumbia, gdzie trochę dokuczają karaluchy, pozwala docenić europejskość Polski. Większość mieszkańców Warszawy żyje w warunkach, o których mogą tylko pomarzyć mieszkańcy Bronksu, Harlemu, East Village itd.
Ale nie zmienia to faktu, że Polska wciąż jest najbiedniejszym krajem Unii, że nawet Warszawa czy Kraków nie mają ani dworców kolejowych, ani lotnisk z prawdziwego zdarzenia, że polska wieś wygląda tak, jakby czasy wtórnej pańszczyzny minęły całkiem niedawno (trzeba by ją na początek dobrze wymyć i skanalizować), że 29 proc. polskich dzieci żyje w ubóstwie i że służba zdrowia oferuje leczenie w warunkach, które z europejskimi mają niewiele wspólnego.
Bicie piany
Ten zacofany pokomunistyczny kraj z wyspami dobrobytu i nowoczesności, z niewątpliwymi osiągnięciami i śladami wielkiej przeszłości musiałby się sprężyć, aby dokonać rzeczy, która udała się tylko nielicznym - wyrwania się z peryferyjnego położenia cywilizacyjnego. Na nieszczęście zamiast tego bije się pianę. Widać wprawdzie symptomy ożywienia gospodarczego - oby trwało jak najdłużej - nie ulega jednak wątpliwości, że wielkie zadanie wydobycia się z zacofania jest dopiero przed nami. Nie da się tego zrobić bez wzmacniania siły i sprawności państwa.
Raport o WSI potwierdził, jak bardzo schorowana była III RP. Jeszcze raz ujawnił się obraz państwa sprywatyzowanego, w którym można inwigilować kogo się chce i jak się chce, w którym wywiad i kontrwywiad ingerowały w sferę mediów i biznesu.
Ale reakcje były mniej więcej takie jak na inne smutne prawdy o minionym 17-leciu. Opozycja była zadziwiająco zgodna - trudno było poznać, kiedy mówi Janusz Zemke, a kiedy Bronisław Komorowski. I jak zwykle, po tygodniu wrzawy wszyscy przeszli do innego tematu.
Okazało się przy tym, że największymi wyznawcami spiskowej teorii są niezłomni obrońcy III Rzeczypospolitej. Gdy w opublikowanym raporcie o WSI nie pojawiły się nazwiska czołowych polityków opozycji, najbardziej znanych dziennikarzy i innych luminarzy życia publicznego, orzeczono, że w ogóle jest on pozbawiony treści. Zarazem - zgodnie z paradoksalną logiką "antykaczyzmu" - z powodu tego braku treści miał on narazić na olbrzymie szkody polską rację stanu.
Szpiedzy od kupowania map
Najzabawniejsze były usprawiedliwienia niektórych wymienionych w raporcie dziennikarzy. Jeden z nich twierdził, że przekładał tylko z hebrajskiego powszechnie dostępne informacje o firmach izraelskich, inny, że kupował mapy. Otóż jeśli rzeczywiście mieliśmy taki wywiad wojskowy, który nie był w stanie sam zakupić sobie map lub dokonać tłumaczenia, choćby nawet z hebrajskiego, to na pewno jego rozwiązanie nie zaszkodzi bezpieczeństwu państwa.
Innym zarzutem, dość absurdalnym, było to, że przez publikacje list oficerów, którzy odbyli szkolenia w Związku Sowieckim, nastąpiła dekonspiracja polskiego wywiadu i kontrwywiadu.
Trudno sobie jednak wyobrazić, by dawne akta GRU zostały zniszczone, nawet na rozkaz generała Kiszczaka. Tak więc rosyjskim służbom specjalnym doskonale znane były nazwiska tych oficerów. A ponieważ nie kształcili się tam tylko Polacy, można przypuszczać, że opublikowane nazwiska znane były także innym wywiadom krajów socjalistycznych, a także wszystkim tym, którzy odziedziczyli po nich informacje.
Wydaje się zatem, że oficerowie i agenci WSI zakonspirowani byli jedynie w stosunku do demokratycznych władz III RP. W każdym razie Daniel Rotfeld przyznał, że jako minister nie wiedział, kto w MSZ jest funkcjonariuszem WSI, a kto nie. Dobrze, że przynajmniej wiedziano, kto jest ministrem.
Pytania do opozycji
Rzeczowa dyskusja o problemach została zastąpiona wmawianiem polskiej opinii publicznej, że gdy PiS odejdzie, problemy znikną; gdy Annę Fotygę zastąpi jakiś czarujący gawędziarz, Polska będzie kochana i szanowana jak za dawnym mitycznych czasów; gdy odejdzie minister Ziobro, zniknie łapówkarstwo wśród lekarzy; gdy pożegnamy panią minister Kalatę, przyszłe renty i emerytury umożliwią godne życie.
Niektórzy czekają na powrót Aleksandra Kwaśniewskiego, Józefa Oleksego czy Jerzego Szmajdzińskiego, inni Janusza Onyszkiewicza, a jeszcze inni ciągle wierzą w Donalda Tuska. Tylko że to po nich odziedziczyliśmy problemy. I jak dotąd nie usłyszeliśmy, jakie inne rozwiązania proponują.
Może wreszcie zaczęlibyśmy ich pytać, co konkretnie zamierzają zrobić. Dotąd nie widać żadnej alternatywy dla braci Kaczyńskich, która nie oznaczałaby regresu i powrotu do praktyk III RP.
Czy PiS nie potrzebuje inteligencji?
Niestety, agresywna krytyka i wrogość elit sprawiają, że obóz rządzący zamiast się otwierać i szukać szerszego poparcia, zwłaszcza w środowiskach inteligenckich, zamyka się i traci impet. Tymczasem najważniejszym zadaniem jest poszerzenie podstawy władzy, a nie jej zawężanie.
W ogóle nie podjęto jednak próby realizacji zapowiedzi, że PiS będzie się starało odzyskać wpływy wśród inteligencji. A przecież nie chodzi o zmianę celów, tylko o zmianę stylu i języka, parę nowych, inteligentnych twarzy, parę świeżych idei i pomysłów. W gruncie rzeczy zmianę niezbyt trudną do wykonania. Niestety dzieje się odwrotnie. Symbolicznym momentem przełomowym może się stać pozbawienie Bronisława Wildsteina prezesury TVP, w dodatku w fatalnym stylu. Oczywiście nie był on i nie jest apolityczny. Ale nie była to jednak "polityczność" w sensie partyjnych utarczek, nie mówiąc już o wykonywaniu czy kierowaniu się sugestiami polityków. Chodzi o obywatelskie zaangażowanie w sprawy Polski zakładające własne wyraziste stanowisko, ale także przestrzeganie zasady, że w sferze publicznej (a tym bardziej w publicznej telewizji) musi być miejsce na swobodne ścieranie się poglądów i światopoglądów.
Dlatego rozumiem rozgoryczenie wielu dziennikarzy. Trudno nie odbierać dymisji Wildsteina inaczej niż jako wyraźny sygnał, że PiS niepotrzebni są niezależni konserwatywni i konserwatywno-liberalni intelektualiści, dziennikarze, naukowcy i w ogóle inteligencja - ten jej mniejszościowy odłam, który dotąd zgadzając się z krytyką III RP, popierał, choć nie bezkrytycznie, rząd i prezydenta.
Rzeczywiście do utrzymania wąsko pojętej władzy wystarczą "przystawki" i zdyscyplinowana partia. Ale tymi siłami nie da się budować innej Rzeczypospolitej. Pozostaje mieć nadzieję, że ten błąd zostanie naprawiony, że dyrektorem telewizji publicznej zostanie dziennikarz, który będzie kontynuował pracę Wildsteina. A także, że rządzący częściej będą sięgali po wiedzę i kompetencje osób takich jak nowy doradca prezydenta Marek A. Cichocki, który w dyskusji w ARD, pierwszym programie telewizji niemieckiej, pokazał, jak skutecznie można prezentować polskie racje. Bo tak naprawdę nie chodzi przecież o problemy jednej partii lub o dylematy nieszczęsnej koalicji. Chodzi o problemy Polski - nie o część, lecz o całość.
Zdzisław Krasnodębski
Autor jest profesorem socjologii i filozofem społecznym związanym z Uniwersytetem w Bremie oraz Uniwersytetem Kardynała Stefana Wyszyńskiego
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 0:40, 16 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
Trzy miliony dolarów łapówki dla Millera!!
Trzy miliony dolarów - tyle miała wynosić łapówka dla szefa rządu Leszka Millera za pomoc w prywatyzacji Polskich Hut Stali. Miał jej zażądać w imieniu premiera Andrzej Pęczak. Tak zeznał w prokuraturze lobbysta Marek Dochnal. "Nie żądałem łapówki"- mówi DZIENNIKOWI były premier.
Śledztwo w sprawie łapówki prowadzą katowiccy prokuratorzy. Jednak zeznania Dochnala trafiły również do warszawskiego sądu, który zajmuje się skorumpowanym posłem SLD Andrzejem Pęczakiem. DZIENNIK dotarł do tych akt. Znajduje się tam zeznanie Dochnala, które złożył przed rokiem przed prokuratorami Sebastianem Rohmem i Wojciechem Dybkowskim.
"Żądanie zapłaty 3 milionów dolarów Andrzej Pęczak przedstawił podczas naszego spotkania (...). Na spotkaniu powoływał sie na premiera Leszka Millera i występował w jego imieniu. Pęczak nie był osobą, która żądała, tylko osobą, która przekazywała to żądanie w imieniu premiera, pana Millera" - zeznał Dochnal. Do takiego spotkania doszło wiosną 2003 roku, a jego tematem miała być prywatyzacja Polskich Hut Stali. Dochnal występował przy tej potężnej transakcji jako lobbysta koncernu LNM, należącego do hinduskiego miliardera Lakshmi Mittala.
Łapówka miała zostać wypłacona w szwajcarskim Coutts Banku. Dochnal zeznał, że jego bankier Peter Vogel wystawił stosowną gwarancję bankową na okaziciela. Upoważniała ona do odbioru pieniędzy w momencie, gdy hinduski koncern LNM otrzyma wyłączność negocjacyjną na Polskie Huty Stali. Dochnal twierdzi, że wręczył dokument posłowi SLD Andrzejowi Pęczakowi. Łapówki bank jednak nigdy nie wypłacił, a ważność gwarancji wygasła.
Prokuratorzy nie mają w rękach tej gwarancji. Poszukują usilnie dokumentu lub chociaż jego elektronicznej kopii. - Ten dokument nie zostanie odnaleziony, bo nigdy nie istniał - zapewnia Leszek Miller, który w tej sprawie był już przesłuchiwany. Sam Dochnal dokładnie opisał tę gwarancję, sporządzoną na firmowym papierze Coutts Banku.
"To był kremowy papier z czarnymi nadrukami i wytłoczonym logo banku. Był na nim podpis pana Vogla, drugiego podpisu niestety nie pamiętam. Dokument, który wręczyłem Pęczakowi, wyglądał tak samo jak kopia, którą zachowałem. Kopia znajdowała się w moim biurku w domu, dokładnie w środkowej szufladzie" - zeznał lobbysta.
Czy dokumenty mógł zabrać sam Vogel? Żona Dochnala Aleksandra twierdzi, że już po aresztowaniu jej męża Peter Vogel przyjechał ze Szwajcarii do Polski. "Byłam wtedy w ciąży, mieszkałam w Londynie. Vogel zgłosił się do mojej matki i z naszego warszawskiego domu zabrał mnóstwo dokumentów" - powiedziała DZIENNIKOWI Aleksandra Dochnal.
Polskie Huty Stali zostały sprzedane koncernowi LNM za bezcen. Najwyższa Izba Kontroli wyliczyła ostatnio, że wycena została zaniżona o 2 miliardy złotych. Dwa dni temu DZIENNIK opublikował pierwszy artykuł o sensacyjnych zeznaniach Dochnala. Lobbysta mówił śledczym, że dwaj zagraniczni przedsiębiorcy mieli być sponsorami Aleksandra Kwaśniewskiego. Według niego czołowi politycy lewicy mieli tajne konta w Szwajcarii. PiS domaga się od SLD wyjaśnień i nie wyklucza powołania komisji śledczej do wyjaśnienia sprawy.
GLOSUJMY NA SLD !!! hehehe !!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 7:18, 16 Mar 2007 Temat postu: |
|
|
Prezesi spółdzielni nie chcą tanio sprzedać mieszkań
Kasta prezesów spółdzielni nie chce, by Polacy wykupili za grosze mieszkania, w których żyją od lat. Oni zrobią wszystko, by nie stracić gigantycznych wpływów z naszych czynszów.
Alfred Domagalski, prezes Krajowej Rady Spółdzielczej, nie chce pozwolić, żeby Polacy mogli wykupować swoje mieszkania za grosze. W tej sprawie wysmarował nawet list do polityków, w którym krytykuje projekt ustawy spółdzielczej. Telefony posłów i senatorów rozgrzewają się też do czerwoności od zmasowanego ataku innych szefów spółdzielni mieszkaniowych. Oni zrobią wszystko, żeby tylko zachować swoje stołki i przywileje - ujawnia "Fakt".
Prezesi spółdzielni zarabiają krocie, więc rękami i nogami trzymają się swoich stanowisk. Sam prezes Domagalski co miesiąc kasuje ok. 10 tys. zł na rękę. Te pieniądze pochodzą ze składek m.in. spółdzielni mieszkaniowych, czyli z czynszów płaconych przez lokatorów.
"Po wprowadzeniu ustawy spółdzielczej prezesi nie będą potrzebni. Wszyscy spółdzielcy będą mogli kupić tanio mieszkania, A wspólnoty mieszkaniowe mogą same zarządzać tymi budynkami. Prezesi spółdzielni ewidentnie boją się tego, że stracą prace" - tłumaczy poseł Grzegorz Tobiszowski z PiS, przewodniczący sejmowej Podkomisji Nadzwyczajnej ds. Ustawy o Spółdzielniach Mieszkaniowych. Projekt nowej ustawy spółdzielczej, która wzbudza tyle emocji zakłada przekazywanie mieszkań spółdzielcom po cenie budowy - pisze "Fakt".
Pod uwagę brane będą koszty z czasów, gdy wznoszono budynek, a nie obecne. Biegli rewidenci porównają tę sumę z kwotami, które przez lata spłacał lokator w tzw. wkładzie mieszkaniowym. Aby wykupić mieszkanie, trzeba będzie wpłacić brakującą kwotę. Ale cena wykupu lokalu nie powinna przekroczyć 2 tys. zł. Tyle że żądni władzy prezesi zrobią wszystko, by zablokować tę ustawę!
"Grupa prezesów z Podkarpacia próbowała się ze mną umówić w tej sprawie. Odmówiłem. Ta ustawa jest dobra dla Polaków" - stwierdza Zbigniew Chmielowiec, poseł PiS. "Prezesi spółdzielni przeprowadzili zmasowany atak. Sprzeciwiają się wykupowi mieszkań w tej formie" - dopowiada Lidia Staroń, posłanka PO. "Prezesi dzwonią. Ale my jesteśmy zdania, że to dobra ustawa" - wtóruje Wojciech Romaniuk z Samoobrony.
Prezesi nie tylko dzwonią, ale i szturmują gmach przy Wiejskiej! Wczoraj po Sejmie zdyszany biegał Alfred Domagalski, który spotkał się z wicemarszałkiem Jarosławem Kalinowskim, przewodniczącym Waldemarem Pawlakiem oraz innymi posłami PSL. "Jestem przeciwny tym rozwiązaniom. Nie można wprowadzać takich nierówności" - mówi Domagalski o ustawie, która uszczęśliwiłaby setki tysięcy Polaków. "Uwłaszczenie za złotówkę jest idiotyzmem, który chce wprowadzić PiS" - wtóruje mu Marek Sawicki z PSL.
Jeśli parlamentarzyści nie poprą żądnych władzy prezesów, to w ciągu kilku miesięcy wyczekiwana ustawa wejdzie w życie.
dziennik.pl
BRAWO PIS !!!
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|