|
POLITYKA 2o Twoje zdanie o...
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
w51 bezlog
Gość
|
Wysłany: Czw 10:39, 01 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
Anonymous napisał: | A mnie tam g. obchodzi czy Oleksy był czy nie był. Do czego jest mi to dzisiaj potrzebne ? Oleksemu może i tak , ale mnie.Oleksy czym miał być tym był , to już przeszłość . Według mego mniemania takich agentów nie powinno się ujawniać , takich ludzi nie powinna dotyczyć lustracja.
Są ludzie w Polsce którym bardzo zależy na bałaganie i na tym abyśmy wzajemnie sie pozagryzali. Jeśli coś mogę mieć do Pana Oleksego , to jego znajomość , a nawet przyjaźń z Panem Ałganowem. |
Bardzo ...racjonalna postawa.
Co zaś do przyjażni .... jeżeli jej miernikiem jest wspólne.... picie gorzoły to Polska powinna być krajem ludzi niezwykle ...przyjacielskich
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Czw 10:56, 01 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
Gościu...
Słusznie... A z tym Ałganowem to przyjaźń raczej medialna, wykreowana. Nie ma się co tym podniecać.
Racja że... Są ludzie w Polsce którym bardzo zależy na bałaganie i na tym abyśmy wzajemnie sie pozagryzali.... i na bałaganie ogólnie. Warto o tym pamiętać.
W sumie Oleksy wiele uniknął w 8 letnim niebycie politycznym na 100%... Winien (i chyba jest) wdzięczność opieszałości sądów. Bo w te 8 lat można się było łatwo pobrudzić(nawet w swojej opcji)... a tak moze powiedzieć iż mnie przy tym nie było
w51
Ty mnie tu łaciną nie rozpieszczaj bo ja ni w ząb. Górnik ciemny jestem Dla mnie ostatnie wydarzenia sądowe to dowód, że durnie są po każdej stronie... co utwierdza mnie w mojej nie zawisłości (jeszcze)
Pozdro...
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
w51 bezlog
Gość
|
Wysłany: Czw 11:06, 01 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
Weles napisał: |
w51
Ty mnie tu łaciną nie rozpieszczaj bo ja ni w ząb. Górnik ciemny jestem Dla mnie ostatnie wydarzenia sądowe to dowód, że durnie są po każdej stronie... co utwierdza mnie w mojej niezawisłości(jeszcze) |
Nie ... kokietuj Weles .Przecież nie jesteś ... panienką
A tak na marginesie Weles , to kto wg Ciebie ..durnym nie jest?
L.B. ... pominąć należy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Czw 11:54, 01 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
hehe w51...
Zadajesz .... jak zwykle kłopotliwe pytania
Pozdro...
PS. Znikam na chwilkę bo wycinam TPSA (także z przyczyn politycznych) i zamieniam na usługę z Polskiej firmy.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
w 51 bezlog
Gość
|
Wysłany: Czw 13:27, 01 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
Weles napisał: | hehe w51...
Zadajesz .... jak zwykle kłopotliwe pytania |
Przyznaję Ci rację
Ciekaw jestem Twojej opinii jako ... wybitnego purysty, jak sie zapatrujesz na jazdę na ...dopingu wiadomego.... zawodnika ze stajni grupy PiS.
Mojej ... przeuroczej posłance z ....SLD walnęli ... na licznik a temu ... kurduplowi dali ... upomnienie cycóś
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Czw 15:01, 01 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
Niedotykalni!!
Mówi Marek Dukaczewski. Słyszałem, że piszecie artykuł o WSI - odzywa się głos w moim telefonie komórkowym. Mimo że jest wieczór, rzeczywiście taki tekst piszę. - Słyszałem też, że pani kolega szuka o nas samych złych rzeczy - kontynuuje generał. Na moje pytanie, od kogo to wszystko wie, pada odpowiedź: - Zdziwiłaby się pani.
Szef Wojskowych Służb Informacyjnych nie dał mi jednak szansy, abym mogła się zdziwić. Dalszy przebieg rozmowy był już bardzo pokojowy. Generał z kurtuazją zaprosił nas na spotkanie ("nie wyobrażam sobie, byście mogli napisać ten tekst bez tego") i poświęcił nam ponad cztery godziny. Żegnając się powiedział: - To porozmawialiśmy. Może was przekonałem. Po czym patrząc na nas dodał: - Chyba jednak nie?
Niedoszły generał
Generał Dukaczewski przekonał natomiast Andrzeja Barcikowskiego, szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, by wycofał wniosek o generalską nominację dla Mieczysława Tarnowskiego, wiceszefa ABW. Uczynił to w ostatniej chwili, a właściwie jeszcze później, bo postanowienie prezydenta w tej sprawie miało już nawet kontrasygnatę premiera. Zabrakło tylko uroczystości w Pałacu Prezydenckim.
Co spowodowało to bezprecedensowe zamieszanie?
- Generał przyszedł do ministra Barcikowskiego, kiedy dowiedział się, że premier podpisał wniosek o awans generalski dla Tarnowskiego - ujawnił w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" generał Tadeusz Rusak, szef WSI za rządów AWS. Dukaczewski przyniósł materiały, które miały świadczyć o tym, że Tarnowski od 1977 do 1990 roku był współpracownikiem tajnych służb wojskowych.
Wokół tej historii, która jest kolejnym skandalem związanym z wojskowymi służbami specjalnymi, mnożą się pytania. Czy WSI przekazały materiały w sprawie Tarnowskiego Instytutowi Pamięci Narodowej? Miały taki obowiązek - do IPN winny trafić wszystkie dokumenty, które powstały w służbach specjalnych przed rokiem 1990. Kto posiadał wiedzę o pozostającej do tej pory w cieniu stronie życia pułkownika? Kiedy Dukaczewski nabrał co do niego wątpliwości? Dlaczego zareagował dopiero wtedy, gdy wiceszef ABW został nominowany? I wreszcie jak to się stało, że do Tarnowskiego, który pracował w służbach specjalnych i miał dostęp do najściślejszych tajemnic, przez kilkanaście lat nikt nie zgłaszał zastrzeżeń? Generał Rusak ujawnił, że Tarnowski był wielokrotnie sprawdzany, zarówno przez jego ekipę, jak i następców, czyli ludzi Dukaczewskiego. - I wtedy też nic nie było - dziwi się Rusak. Były szef WSI wyciąga z tego wniosek, że generał Dukaczewski albo kłamał wcześniej, albo kłamie teraz.
Teczka na każdego?
Na razie brakuje odpowiedzi na te pytania. Ale zdaniem osób, z którymi rozmawialiśmy - funkcjonariuszy służb cywilnych i wojskowych, polityków, posłów z komisji do spraw służb specjalnych, historyków - to, co przytrafiło się Tarnowskiemu, jest doskonałą ilustracją stylu i metod działania WSI. W tej historii jak w soczewce skupiają się patologie, a także odwieczna niechęć między "cywilnymi" a "wojskowymi". Ci pierwsi zarzucają tym drugim posługiwanie się kłamstwem, szantażem, zastraszanie ludzi i grę teczkami, pamiętliwość. Podczas naszych prac nad artykułem przedstawiciele WSI w rozmowach ze znajomymi dziennikarzami i niektórymi politykami mówili, że zostaliśmy "napuszczeni przez cywilnych", sugerowali również nasze prywatne z nimi kontakty.
Posłużenie się przez Dukaczewskiego materiałami obciążającymi Tarnowskiego jest sygnałem, że w odpowiednim momencie na wielu może się znaleźć teczka. Wyjęta z którejś z pancernych szaf WSI bądź nagle "odnaleziona" w prywatnych zbiorach byłych lub obecnych oficerów służb wojskowych. Bo z aktami Wojskowej Służby Wewnętrznej oraz II Zarządu Wojska Polskiego, czyli poprzedniczek WSI, na przełomie lat 80. i 90. działy się dziwne rzeczy. Były masowo palone, ale nie można też wykluczyć, że także ukrywane. - Dobrze taką teczkę mieć w domu - ironizuje wysoki rangą były funkcjonariusz WSI, ale w jego głosie wyczuwa się obawę. Obawiają się nie tylko ludzie ze służb specjalnych, ale przede wszystkim politycy - w każdym ugrupowaniu można przecież znaleźć jakichś "umoczonych".
- Gdy po 1989 roku nowe kierownictwo Urzędu Ochrony Państwa sprawdzało, czy dana osoba jest zarejestrowana w archiwach służb wojskowych, typową odpowiedzią było: "Nic na niego nie mamy". Dopiero później, i to przez przypadek, dowiadywaliśmy się, że człowiek, którego zwerbowaliśmy, był jednocześnie agentem służb wojskowych, czyli ich "wtyką" - opowiada były wysoki funkcjonariusz UOP. I dodaje, że w tym kontekście zamieszanie z dokumentami dotyczącymi Tarnowskiego wcale go nie dziwi.
- Musiał się czymś narazić wojskowym, dlatego doszło do zablokowania jego generalskiej nominacji - uważa poseł z Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. I zwraca uwagę na zbieżność odwiedzin Dukaczewskiego u Barcikowskiego i ujawnienia przez Wiesława Kaczmarka afery z Orlenem - oba wydarzenia dzieli kilka dni.
Służby wojskowe zawsze interesowały się gospodarką, w tym sektorem paliwowo-energetycznym. I nawet wtedy, gdy po roku 1990 sfera ta została na mocy ustawy przekazana służbom cywilnym, ludzie związani z WSI nie zrezygnowali ze swych wpływów.
- Nie mamy dobrej prasy - martwił się w rozmowie z nami Dukaczewski. To prawda: niewyjaśniony do dzisiaj nielegalny handel bronią, wykorzystywanie stanowisk do prywatnych celów i interesów, niejasne zasady zwalniania niewygodnych oficerów, skandale szpiegowskie, udział ludzi związanych ze służbami wojskowymi w aferze FOZZ. Te wszystkie historie obiegły media, szczególnie wiele kompromitujących informacji pojawiło się w ciągu ostatniego półtora roku. Cisza nad WSI, która panowała od czasu przełomu ustrojowego, została przerwana.
Niebezpieczny kompromis
Wojskowe Służby Informacyjne są bezpośrednią kontynuacją służb wojskowych okresu PRL. Ciągłość działania jest cechą podstawową. Nie ma żadnego innego organu polskiego państwa, który po 1989 roku nie przeszedł weryfikacji. WSI zachowały swoje aktywa: powiązania, kontakty, kontrolę nad archiwami. Związani ze służbami ludzie są solidarni i hermetyczni. Udało im się wytworzyć wokół siebie nimb tajemniczości.
Gdy w pierwszych latach po przełomie stare służby cywilne ulegały rozmontowaniu, "wojskowi" umacniali swoją pozycję. - Są wszędzie - przekonują nasi rozmówcy. W ministerstwach, przy politykach, w firmach prywatnych i państwowych, na zagranicznych placówkach.
Gdy doszło do zmiany ustroju, solidarnościowi politycy skupili się na zmianach w Służbie Bezpieczeństwa. Jako opozycjoniści czasów PRL dobrze znali metody działalności SB. Byli przez esbeków przesłuchiwani, zatrzymywani, rewidowani. Zło PRL kojarzyło się z ponurym gmachem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przy ul. Rakowieckiej.
Do demontażu SB próbowali wykorzystać pomoc "wojskowych". Zawarto więc kompromis. Tylko że jedna ze stron miała ogromną wiedzę, gromadzoną przez lata, a politycy solidarnościowi nie bardzo wiedzieli, jak się w gąszczu tajnych służb poruszać. Ważny był również fakt, że główne osoby w państwie schyłku PRL, czyli generał Jaruzelski i generał Kiszczak, to ludzie wojska. I wiedzieli, że SB obronić się nie da, trzeba więc walczyć o to, co jest możliwe do uratowania.
Według Tadeusza Mazowieckiego, pierwszego niekomunistycznego premiera, brak weryfikacji w służbach wojskowych to m.in. efekt jego uzgodnień z ówczesnym szefem Ministerstwa Obrony Narodowej generałem Florianem Siwickim. - Przecież nie mogliśmy robić wszystkiego naraz - tłumaczy były premier. Problem jednak w tym, że następne rządy, mimo początkowych zapowiedzi zajęcia się tą "skamienieliną", żadnej wewnętrznej weryfikacji nie przeprowadziły.
Wejście do biznesu
- Ludzie służb wojskowych w bardzo inteligentny sposób uczestniczyli w prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw. Wchodzili do biznesu bezpośrednio bądź stawali się pomocnikami biznesmenów - mówi wieloletni oficer wywiadu cywilnego. - Oni pierwsi weszli na tę łódkę - dodaje.
Służby wywiadu i kontrwywiadu wojskowego, które w nowej Polsce miały kilka lat zupełnego spokoju, potrafiły ten czas wykorzystać. Przez pierwsze dwa lata transformacji nie było nawet formalnych zmian organizacyjnych. Z kontrwywiadu wydzielono tylko żandarmerię wojskową. Zdaniem historyka Antoniego Dudka wywiad wojskowy odgrywał znaczną, choć trudną do precyzyjnego określenia, rolę w procesie transformacji gospodarczej na przełomie lat 80. i 90.
W czasach PRL w każdym zakładzie produkującym na potrzeby obronności była specjalna komórka służb wojskowych odpowiedzialna za ochronę produkcji. Polska gospodarka była w dużym stopniu zmilitaryzowana, a przedsiębiorstwa pracujące dla wojska miały rozległą sieć kooperantów. Pod hasło "produkcja na rzecz obronności" podciągano nawet fabryki wytwarzające puszki do konserw. W każdym takim zakładzie musiały być samochody do dyspozycji wojska na wypadek godziny "W". To też kontrolowali wojskowi. W ten sposób powstawała pajęczyna powiązań. I wiedzy.
- Dyrektorzy przedsiębiorstw składali wojskowym kontrolerom raporty o pozycji ekonomicznej zakładu, o sytuacji na rynku danej branży. Ale także o pracownikach - ich słabościach, przyzwyczajeniach, drobnych grzeszkach itp. - opowiada były współpracownik kontrwywiadu wojskowego.
Owa wiedza okazywała się bardzo przydatna na przykład przy przejmowaniu przedsiębiorstw, nierzadko przy pomocy rodzin. Ale częściej "dobrze poinformowani" ze służb wojskowych tworzyli różne spółki, do których wyprowadzali majątek przedsiębiorstw. Natomiast wiedza o ludziach okazywała się przydatna nawet wiele lat później.
- "Wojskowi", nawet po odejściu ze służby, przychodzili do delikwenta, jeśli z czasem wypracował sobie jakieś stanowisko, i składali propozycję nie do dorzucenia: "albo coś mi załatwisz, albo ujawnię, co wiem o tobie" - mówi osoba współpracująca z wojskowymi służbami.
Finanse pod nadzorem
Wywiad wojskowy, czyli II Zarząd Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, osłaniał wielkie afery finansowe okresu transformacji. Tak wynika m.in. z raportu opracowanego w 1992 roku dla rządu Jana Olszewskiego przez Wydział Studiów Gabinetu Ministra Spraw Wewnętrznych. Agenci oraz pracownicy II Zarządu brali też bezpośredni udział w tych przedsięwzięciach.
Najbardziej znana jest sprawa Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego - największa afera finansowa III RP. Głównym oskarżonym w procesie FOZZ jest były szef funduszu, Grzegorz Żemek - pracownik wywiadu wojskowego. W drugiej połowie lat 80. Żemek był kierownikiem wydziału kredytów w filii Banku Handlowego w Luksemburgu. Według ustaleń "Rz" bank ten obsługiwał operacje finansowe służb specjalnych, przede wszystkim związane z handlem bronią. Bank Handlowy był "oknem na świat" PRL. Za jego pośrednictwem przeprowadzano transakcje dewizowe, on też obsługiwał centrale handlu zagranicznego. O znaczeniu filii w Luksemburgu może świadczyć to, że gdy bank był prywatyzowany, zwolniono wszystkich pracowników luksemburskiej filii z wyjątkiem jednego, głównego księgowego, pochodzącego z wojskowej rodziny Jerzego Szczudlika. Pobiera on pensję i mieszka w Luksemburgu, a jego jedynym zajęciem jest pilnowanie archiwów. Jakie zawierają one informacje, że warto było dla nich ustanowić "strażnika pieczęci"?
W krwiobiegu gospodarki
Personalne związki Banku Handlowego, FOZZ i służb wojskowych nie ograniczają się do Grzegorza Żemka. Janusz Sawicki, wiceminister finansów zarówno przed, jak i po 1989 roku, przez jakiś czas był jednocześnie szefem rady nadzorczej FOZZ i Banku Handlowego. Dla nikogo, kto orientuje się w świecie służb, nie jest tajemnicą jego praca dla "wojskowych".
Najbardziej jednak klasycznym przykładem tych potrójnych związków jest Marek G. Najpierw był dyrektorem departamentu w Banku Handlowym, m.in. nadzorował placówki zagraniczne. Później trafił do libańskiej filii banku, a potem znalazł się w Luksemburgu. Pracował tam razem z Żemkiem, by przenieść się z nim do FOZZ jako jego zastępca. Jednocześnie był dyrektorem Departamentu Zagranicznego w Ministerstwie Finansów. Pojawił się także - znowu obok Żemka - w radzie nadzorczej Kredyt Banku. Potem był prezesem państwowej korporacji ubezpieczeniowej, by na koniec zostać szefem AmerBanku. Jego prezesowanie temu bankowi zakończyło się w atmosferze skandalu, aresztowano go na kilka miesięcy.
Przykładów na wchodzenie ludzi służb wojskowych, a w nieco mniejszym stopniu także cywilnych, do instytucji finansowych, które są krwiobiegiem gospodarki, jest znacznie więcej. Ich obecność w tym sektorze po dziś dzień ma jeszcze jeden wymiar - bankowe archiwa, ze względu na konieczność udzielenia obszernych informacji we wniosku kredytowym, są kopalnią wiedzy i o firmach, i o konkretnych osobach.
Służby wojskowe dysponowały u schyłku PRL znacznymi środkami finansowymi, które zazwyczaj w oficjalnych ewidencjach nie figurowały. Wchodzenie kapitałowe do nowo powstających firm było legalizacją tych pieniędzy. Skąd "wojskowi" je mieli?
Oprócz transferów środków z FOZZ oraz handlu bronią, z którego prowizje wynoszą od 25 do 50 proc. wartości kontraktu, były też inne źródła dochodów. W latach 80. służby wojskowe nadzorowały firmy polonijne. Za ten nadzór i, na przykład, pomoc w uzyskiwaniu paszportów otrzymywały część zysków. Wiele przedsiębiorstw polonijnych było personalnie powiązanych z szefostwem WSW. Dochody przynosiły także polowania dewizowe, eksport poroży, niejasne są także losy zabezpieczonego przez WSW mienia osób skazanych na karę przepadku majątku.
Pod przykryciem
Wywiad wojskowy miał liczną rzeszę pracowników "pod przykryciem", znacznie większą - zdaniem byłego wysokiego oficera UOP - niż służby cywilne. - I jest tak do dzisiaj - zapewnia. Osoby takie pracują w WSI na etacie niejawnym i jednocześnie są zatrudnione na ważnych stanowiskach w państwie, w biznesie. Właśnie "pod przykryciem" działali Grzegorz Żemek i Janusz Sawicki.
Ale "niejawni" są praktycznie w każdym ministerstwie, na przykład na szczeblu dyrektorów departamentów. Jak twierdzą nasi informatorzy, najwięcej bywa ich w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ale także w resortach skarbu czy gospodarki.
Przykładem działalności "pod przykryciem" i ciągłości wojskowych służb od czasów PRL jest Jan Majewski, do lata 1992 roku wiceminister spraw zagranicznych u Krzysztofa Skubiszewskiego. W MSZ nadzorował m.in. handel bronią i finanse resortu. Zdaniem Grzegorza Kostrzewy Zorbasa, na początku lat 90. wysokiego rangą urzędnika MSZ, Majewski był oficerem wywiadu wojskowego PRL. W latach 60. został uznany przez rząd Wielkiej Brytanii za persona non grata i wydalony z Ambasady PRL w Londynie pod zarzutem szpiegostwa. Skubiszewski zwolnił Majewskiego ze stanowiska swojego zastępcy i wysłał na placówkę do Pakistanu. Po powrocie Majewski odnalazł się w działalności związanej z handlem bronią. Jest dyrektorem firmy NAT i zasiada w radzie nadzorczej współpracującego z NAT Cenreksu (obie firmy zajmują się handlem bronią).
Na stanowiskach
Gdy wybuchła sprawa nominacji generalskiej dla pułkownika Tarnowskiego, generał Rusak powiedział "Rzeczpospolitej": "Współpracowników na wyższych stanowiskach w państwie niż stanowisko Tarnowskiego jest w WSI mnóstwo. O nich jakoś generał Dukaczewski milczy. Dlaczego? Bo WSI nadal wykorzystują wpływy tych ludzi".
Zapytaliśmy generała, co konkretnie miał na myśli. - Kilkadziesiąt osób, które są kadrowymi oficerami WSI, zajmuje wysokie stanowiska w państwie - twierdzi Rusak. - W tym kilkanaście z nich znajduje się w otoczeniu premiera i prezydenta. Są to zarówno stanowiska podlegające lustracji, jak z niej wyłączone.
- Na przykład kto?
- Osoba o inicjałach G.R. Ten człowiek był i nadal jest jednym z najbliższych współpracowników wszystkich "czerwonych premierów". Kilka osób będących oficerami WSI znajduje się w prezydenckim Biurze Bezpieczeństwa Narodowego.
Sprawdziliśmy: w otoczeniu premiera funkcjonuje jedna osoba o tych inicjałach. Jest to Grzegorz Rydlewski, szef zespołu doradców Leszka Millera. Rydlewski był sekretarzem Rady Ministrów za premiera Oleksego, szefem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów za Cimoszewicza. Z racji zajmowanych stanowiska nie był nigdy zobowiązany do składania oświadczenia lustracyjnego.
- Nigdy nie byłem, nie jestem i nie zamierzam być oficerem WSI - skomentował te informacje Grzegorz Rydlewski.
Oblepianie
Związki między "wojskowymi" a polityką są też innego rodzaju.
- Ciągłość w funkcjonowaniu WSI sprzyjała "oblepianiu" polityków przez ludzi tych służb - ocenia wysoki rangą b. funkcjonariusz UOP. Na czym owo "oblepianie" polega? To proste: to oni mają dla polityków "cukierki". Haki na partyjnych kolegów, donosy na politycznych konkurentów, czasami obietnice, że niewygodne np. dla członka rządu fakty nie wyjdą na jaw. A im bardziej polityk przy władzy czuje się słabszy, tym bardziej takiego poparcia szuka.
W wywiadzie dla "Życia Warszawy" krótko po objęciu stanowiska szefa WSI generał Dukaczewski powiedział: "W ciągu 12 lat nie udało się wytworzyć mechanizmów, które gwarantowałyby, że służby nie będą się wikłać w rozgrywki polityczne"
Podczas pierwszej kampanii prezydenckiej służby wojskowe z własnej inicjatywy dostarczyły - szukając za pośrednictwem Sztabu Generalnego WP dojścia do ludzi Lecha Wałęsy - informację o chorobie psychicznej Stanisława Tymińskiego. Pochodziła ona z tajnego dokumentu z komisji wojskowej dla poborowych.
Ale jest też druga strona medalu. - Służby dają poczucie bezpieczeństwa, dostępu do informacji, wiedzy o przeciwniku politycznym. Na to każde pokolenie polityków nabiera się niezawodnie, bo nadal wszyscy wychowują się na "Stawce większej niż życie" - mówi pragnący zachować anonimowość oficer wywiadu wojskowego.
Jeden z byłych oficerów kontrwywiadu wojskowego przytacza na dowód następującą historię: Przychodzi do polityka funkcjonariusz. Pokazuje dokumenty ochrony kontrwywiadowczej rodziny tego polityka. Wskazuje na podejrzane kontakty np. żony czy syna. Ale zaraz dodaje, żeby się nie przejmować, że on na to wszystko będzie miał pilną uwagę. - To jest informacja dla polityka, żeby spał spokojnie, ale również, by pamiętał, kto mu taki bezstresowy sen gwarantuje.
Podobny mechanizm stosuje się przy "monitorowaniu" opozycji, również tej we własnym ugrupowaniu. - Czasem, żeby pozyskać jakiegoś mniej eksponowanego polityka, dostarcza mu się informacje, żeby zaniósł je szefowi. Wszyscy są zadowoleni, szef, polityk, bo się zasłużył, i my - tłumaczy b. oficer wywiadu. - Potem tylko trzeba mu coś donieść co jakiś czas - dodaje.
Ale oprócz "cukierków" może być też udział w podziale tortu. Sugeruje to wypowiedź b. szefa WSI admirała Kazimierza Głowackiego dla "Trybuny" (lato 2003 r.). Na pytanie dziennikarza, kto był inicjatorem handlu bronią w pierwszej połowie lat 90., Głowacki odparł: "Toczyła się wtedy ostra walka polityczna, najbardziej zaciekła już w trakcie kampanii prezydenckiej Lecha Wałęsy. Byłem wtedy wzywany przez jego urzędników do Belwederu, żeby w jakiś sposób umożliwić zdobycie pieniędzy na kampanię wyborczą. Nie chciałem w tym brać udziału, więc musiało mi się nalać wody w uszy".
- W handlu bronią, podobnie jak w innych przedsięwzięciach biznesowych z udziałem państwa, działa mechanizm prowizji. Część pochodzących z prowizji pieniędzy trafia do polityków i ich ugrupowań - wyjaśnia b. szef dużej firmy zajmującej się obrotem specjalnym.
Skuteczność oblepiania
W ostatnich tygodniach politycy opozycji stawiają sprawę WSI radykalnie. Lider przodującej w sondażach Platformy Obywatelskiej Jan Rokita wprost oświadczył, że wojskowe służby trzeba rozwiązać. Od dawna postulował to lider Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński.
Gdyby więc sondaże potwierdziły w wyborach dominację Platformy i PiS, a obydwa ugrupowania utworzyły rząd, co zapowiada Rokita, dni Wojskowych Służb Informacyjnych byłyby - przynajmniej w obecnym kształcie - policzone.
- Nic bardziej błędnego - studzi takie spekulacje b. szef speckomisji Antoni Macierewicz. I nie jest on osamotniony w tym przekonaniu.
Pomysły na reformę, weryfikację czy nawet rozwiązanie "wojskowych" miały po roku 1989 niemal wszystkie partie opozycyjne. Jednak kiedy przejmowały władzę, szybko weryfikowały poglądy. Jest też rzeczą charakterystyczną, że kolejni ministrowie obrony, gdy obejmowali stanowisko, przestawali mówić o rozwiązaniu służb. - Trzeba zostać szefem MON, by docenić WSI - żartobliwie opisuje tę sytuację jeden z wojskowych publicystów. Dlatego WSI są praktycznie nietykalne, a polityka kolejnych gabinetów zdaje się potwierdzać ich specjalny status.
Opcję zerową w służbach proponował już specjalny zespół do spraw służb specjalnych AWS, którym kierował Marek Kempski. Z planów nic nie wyszło. Przed ostatnimi wyborami radykalne poglądy miał też Zbigniew Siemiątkowski. Uważał, że obecna organizacja wywiadu jest przeżytkiem typowym dla państw autorytarnych. Radykalna reforma służb wojskowych była elementem programu wyborczego Sojuszu.
W lecie 2001 roku Siemiątkowski w obecności przyszłego premiera i przyszłego ministra obrony narodowej zapowiedział publicznie, że po wygranych wyborach powstanie trzecia służba z połączonych wywiadów UOP i WSI. Tak się jednak nie stało. - Nie przekonałem decydentów, w tym ministra obrony - mówi dzisiaj krótko Siemiątkowski. Naciskany dodaje: - Zderzyłem się ze splotem interesów i argumentacją "nie, bo nie". A w tle była obawa WSI przed zmianami.
Zdaniem naszych rozmówców ze służb wojskowych decyzja o niewprowadzaniu reform w WSI została podjęta na linii prezydent - szef MON. Zresztą Kwaśniewski od początku był przeciwny głoszonej przez SLD likwidacji WSI w dotychczasowej formie. A do Jerzego Szmajdzińskiego wojskowi docierali już dwa lata przed wyborami. Nie dość, że był w kierownictwie Sejmowej Komisji Obrony Narodowej, to jeszcze uważano go za pewnego szefa MON w nowym rządzie SLD. Takie "wyprzedzające" działania WSI są typowe dla ludzi tych służb. Dzisiaj za pośrednictwem b. oficerów docierają na przykład do polityków Samoobrony (Marek Mackiewicz, b. szef kontrwywiadu) i Ligi Polskich Rodzin (Konstanty Malejczyk, b. szef WSI).
Walki koterii
Gdy prezydentem został Lech Wałęsa, w służbach wojskowych nie było podziału na zwolenników zmian i ich przeciwników. Tych pierwszych po prostu nie było. Faktyczny podział przebiegał na linii: sympatycy byłej PZPR oraz ci, którzy przyłączyli się do obozu belwederskiego. I do dziś niewiele się zmieniło, choć zmieniali się ci, którzy byli przy władzy. A kolejne roszady personalne w kierownictwie WSI były efektem wewnętrznej walki koterii opowiadających się za jednym lub drugim ośrodkiem władzy. Wygrywała ta grupa, której nominat zostawał szefem WSI. Dzisiaj następuje dekompozycja tych obozów. Jest ona związana z poważnymi przetasowaniami na scenie politycznej, w tym przede wszystkim z rozpadem SLD.
Specyficzny stosunek do służb wojskowych miał prezydent Lech Wałęsa. - Traktował je jak swój folwark - wspomina jeden z polityków związanych dawniej z b. prezydentem. Z kolei Jan Parys, minister obrony narodowej w rządzie Jana Olszewskiego, przywołuje historię z pomysłem na zakup przez Polskę broni atomowej. Operację miały przeprowadzić WSI.
- Przychodzi do mnie Wawrzyniak (Tadeusz, ówczesny szef WSI - red.) i przedstawia plan zakupu jakichś trzech czy czterech pocisków z ładunkiem nuklearnym. Od Rosjan, rzecz jasna - mówi Parys. Szef WSI miał mu przedstawić z grubsza plan operacji. - Oni przylatują na polowe lotnisko, wyładowują towar, my go sprawdzamy, płacimy, a na końcu specjalna grupa wyskakuje z krzaków i zabiera im pieniądze - opowiada Parys. Zgoda ministra była służbom potrzebna, ponieważ to on podpisywał zezwolenie na wydanie dość sporej sumy. Parys wspomina, że Wawrzyniak przychodził do niego po zgodę kilka razy, powołując się na aprobatę prezydenta wobec tej operacji. - To był czas, kiedy Wałęsa miał pomysły na NATO bis i inne takie, na Wschodzie panował bałagan i np. Stany Zjednoczone były mocno przewrażliwione na punkcie bezpieczeństwa tamtejszego arsenału nuklearnego. A tu Wałęsa chce kupować - mówi Parys.
Między Siwcem a Ungierem
Marek Dukaczewski wyróżnia się zewnętrznie od swoich poprzedników na tym stanowisku. Nie ma cech przypisywanych wojskowym, o których ludzie ze służb cywilnych mówią pogardliwie "trepy". Wysoki, przystojny mężczyzna, elegancko ubrany. Nosi koszule ze spinkami. Jest sympatyczny, chwilami wręcz serdeczny.
- Kłamie - mówi poseł z Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, przypominając choćby historię z teczką dotyczącą handlu bronią. - Jego nie można obrazić - dodaje.
Generał różni się od poprzednich szefów WSI nie tylko zewnętrznie. - To się pierwszy raz zdarzyło. Prezydent uzyskał w pełni wpływ na służby wojskowe - uważa Bronisław Komorowski, poseł PO i minister obrony narodowej w rządzie premiera Buzka. A stało się tak właśnie za sprawą Dukaczewskiego, który zanim został szefem WSI, pracował u prezydenta.
Siła głowy państwa wynika z konstytucji. Aleksander Kwaśniewski jest zwierzchnikiem sił zbrojnych, a WSI są wyspecjalizowaną służbą wchodzącą w ich skład. Ta zasada została zapisana w przyjętej w połowie zeszłego roku ustawie o WSI. Prezydent wręcza nominacje generalskie, a o tym, jak ważny jest to instrument wpływu, wie każdy, kto ma kontakt z ludźmi wojska. Tadeusz Rusak, już jako szef WSI, na generalską nominację czekał trzy lata. Jak mówią osoby znające się na rzeczy, był to pierwszy taki przypadek, że szef wojskowych służb miał przez tyle czasu stopień pułkownika, choć minister obrony narodowej występował o awans.
Dlaczego tak było? - On u nas nie bywa - taki argument miał w odpowiedzi na to pytanie przedstawić Marek Siwiec, szef prezydenckiego BBN. Inna sprawa, że obecni podczas uroczystości nadania Rusakowi generalskich szlifów inni generałowie syczeli: "Skandal". Rusak nie zna języka angielskiego, ale nie była to chyba główna przyczyna ich zachowania.
Sam Dukaczewski takich problemów nie miał. Szybko otrzymał generalskie epolety. W jego gabinecie stoi zdjęcie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Podobne fotografie widzieliśmy też w gabinetach b. prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego oraz przewodniczącej KRRiTV Danuty Waniek.
- Jak pan trafił do Pałacu Prezydenckiego?
- Zupełnie przypadkowo - odpowiada, uśmiechając się, Dukaczewski.
Nasi rozmówcy wskazują na powiązania obecnego szefa WSI z Markiem Siwcem. Poczynając od 1997 roku, gdy Dukaczewski trafił do Biura Bezpieczeństwa Narodowego, są to związki służbowe. Szef WSI do dziś jest uważany za najbliższego współpracownika Siwca. Większość naszych informatorów wskazuje jednak przede wszystkim na powiązania Dukaczewskiego z Markiem Ungierem, szefem gabinetu prezydenta i szarą eminencję Pałacu. Ungier ukończył w 1977 roku Szkołę Oficerów Rezerwy WSW w Mińsku Mazowieckim, ma stopień majora. W tym czasie Dukaczewski służył w wojskowym wywiadzie.
- Słabością Dukaczewskiego jest to, że jest posłuszny - ujawnia wieloletni oficer wywiadu cywilnego. Na pytanie "komu", odpowiada: - Przecież to oczywiste.
Przemieszczanie
Niektórzy oficerowie służb wojskowych działają niczym bumerang. Wylatują bądź odchodzą ze służby i, nawet po kilku latach, wracają. Zazwyczaj przez ten czas pozostają w dyspozycji ministra obrony. Oznacza to, że statystyki przekazywane przez WSI o skali zmian personalnych są w dużym stopniu wirtualne.
Rekordzistą jest płk Januchta. Po zwolnieniu ze służby pozostawał w dyspozycji szefa MON przez 6 lat. Nic nie robił, pobierał pensję. Teraz został przez gen. Dukaczewskiego przywrócony do służby. Ma objąć placówkę w Kazachstanie.
Innym przykładem "mieszania w tym samym kotle" służb wojskowych są kariery oficerów powiązanych z FOZZ. Na przykład płk Łada, dzisiaj wiceszef wywiadu WSI, był kiedyś oficerem prowadzącym Grzegorza Żemka.
Ciekawy jest przypadek Jana Oczkowskiego, obecnie szefa Biura Bezpieczeństwa w WSI. Po raz pierwszy Oczkowski został zwolniony przez kontradmirała Głowackiego. Gen. Rusak, następca Głowackiego, przywrócił Oczkowskiego do służby. I po kilku latach usunął. - Za wynoszenie dokumentów na zewnątrz - tłumaczy krótko Rusak.
Niedługo po objęciu resortu obrony Jerzy Szmajdziński powołał komisję do zbadania działalności WSI. Bardzo dziwną komisję. Jej szefem został, na wniosek Dukaczewskiego, właśnie płk Jan Oczkowski. Dukaczewski, pytany o zarzuty poprzedniego kierownictwa wobec Oczkowskiego, mówi: - Znam te wątpliwości. Nie podzielam ich.
W składzie komisji znaleźli się także Marek K. oraz płk Janusz A. Marek K. w lipcu zeszłego roku został skazany za próbę skompromitowania prokuratora wojskowego, zaś Januszowi A. kilka tygodni temu prokuratura postawiła osiem zarzutów, głównie za przewinienia służbowe.
Efektem prac komisji były zwolnienia w kierownictwie WSI - i w Warszawie, i w terenie. Jej członkowie objęli szybko stanowiska po oficerach, którzy musieli ze służby odejść. Z WSI pożegnało się też kilku, w większości młodych, oficerów zajmujących się odcinkiem rosyjskim. - To mnie akurat nie dziwi. Główne stanowiska w służbie objęli oficerowie po kursach GRU lub KGB, nie wyłączając Dukaczewskiego - mówi jeden z oficerów. Zapytaliśmy generała o ten epizod jego kariery. - Czy był pan na jakimkolwiek szkoleniu w ZSRR? Po krótkiej chwili milczenia generał odpowiada: - Nie nazwałbym tego szkoleniem, raczej seminarium.
Tajemnice strasznie poufne
Tym, co pomogło wojskowym służbom w utrzymaniu hermetyczności, było niszczenie akt zarówno WSW, jak i II Zarządu WP.
"Szczególne spustoszenie w archiwach miało miejsce na przełomie lat 1989 - 1990, kiedy to na polecenie i pod nadzorem kierownictwa szefostwa WSW oraz z własnej inicjatywy dokonywano totalnych zniszczeń. W niektórych WSW, np. Śląskim Okręgu Wojskowym, zniszczono prawie wszystko z podstawową ewidencją włącznie, choćby książkę inwentarzową dzienników i akt spraw. Takie podejście to ewidentne zacieranie śladów". Jest to fragment meldunku, jaki w 1991 roku złożył szefowi sztabu generalnego, gen. Henrykowi Szumskiemu, jego podwładny.
Polecenie niszczenia akt wydał ustnie gen. Edmund Buła, ostatni szef WSW, pracujący w czasach stalinowskich w osławionej Informacji Wojskowej. Bardzo ważne archiwum znajdowało się w Mińsku Mazowieckim, gdzie byli szkoleni oficerowie. - Bali się nieszczelności, nie wiadomo było, co jeszcze może się stać w najbliższych miesiącach, w czyje ręce mogą wpaść dokumenty - ocenia jeden z późniejszych szefów służb wojskowych. Spalono ponad 20 tys. akt, w tym większość archiwaliów Głównego Zarządu Informacji WP z lat 40. i 50.
Sami członkowie zespołu, który kwalifikował akta do spalenia, przyznawali, że typowanie materiałów do zniszczenia "było bardzo pobieżne, bez pogłębionej analizy treści". W jednej z notatek dla szefa sztabu generalnego przewodniczący badającej sprawę komisji napisał, że "na uwagę" zasługuje fakt, że zniszczono również wiele dokumentów operacyjnych z lat 1980 - 1990. "Niszczenie akt bieżącej działalności spowodowane było angażowaniem kontrwywiadu wojskowego do rozpracowywania opozycji politycznej, a tym samym wkraczania w kompetencje Służby Bezpieczeństwa".
Zniszczenie akt WSW znalazło finał w sądzie, przed którym stanął także gen. Buła. Sprawę zamknięto niewielkimi wyrokami w zawieszeniu. - Zniszczenie wielu tysięcy teczek pozwoliło wojskowym służbom specjalnym spać spokojnie - uważa Macierewicz.
Nie wiadomo zresztą, ilu tak naprawdę pozbyto się bezpowrotnie. Archiwa WSW zostały najprawdopodobniej utrwalone na mikrofilmach, a te wywieziono do Moskwy. Tajemnicą są natomiast okryte koleje losów archiwów II Zarządu.
Jednak to nie koniec kłopotów z wglądem do archiwów WSW. Służby nadal pilnie strzegą dostępu do tych, które ocalały.
Wycięte żyletką
Wszystkie instytucje, które z zgodnie z prawem musiały przekazać archiwa do IPN, miały obowiązek przejrzeć akta i zdjąć z nich klauzulę tajności albo ją przedłużyć. Dukaczewski powiedział "Rz", że tylko 6 proc. wszystkich akt, które przekazała do instytutu jego firma, trafiło do tzw. zbioru zastrzeżonego. To dokumenty, które co prawda zostały wytworzone przez 1991 rokiem, ale - ze względu na nadal prowadzone "czynności operacyjne" - muszą być utajnione i dostęp do nich mogą mieć tylko oficerowie WSI.
- Kłopot z aktami WSI polega też na tym, że nawet dostęp do archiwów ze zbioru ogólnego jest znacznie utrudniony, nie można ich wykorzystać np. do pracy naukowej - mówi dr Antoni Dudek, historyk z IPN. Dudek wyjaśnia, że WSI po prostu przedłużyły klauzulę tajności na te dokumenty. Mogą je więc oglądać osoby jedynie z tzw. dopuszczeniem do informacji niejawnych, ale nie mogą tych informacji wykorzystać.
A są w tych aktach absurdalne przykłady utajnienia dokumentów, jak kronika organizacji partyjnej II Zarządu jeszcze z czasów marszałka Konstantego Rokossowskiego czy kilkustronicowa teczka personalna... pomocy kuchennej w jednej z jednostek WSW w latach 80. Naukowcy korzystający z archiwów wojskowych służb specjalnych trafiają i na inne trudności. W wielu teoretycznie jawnych dokumentach nazwiska zostały powycinane żyletką.
- To są dowody na obsesyjne wręcz poczucie tajności, tak charakterystyczne dla służb wojskowych - mówi Dudek.
Wojskowe Służby Informacyjne rzeczywiście pilnują swoich tajemnic i nie lubią rozgłosu. W swojej siedzibie - szarym i bezstylowym budynku w centrum Warszawy - przy jednym z wejść mają jedynie tabliczkę z napisem "biuro przepustek". Ale w wyszukiwarce internetowej po wystukaniu hasła Wojskowe Służby Informacyjne na jednej z dalszych pozycji jest ogłoszenie Biuletynu Zamówień Publicznych o tym, że WSI kupiły sprzęt telekomunikacyjny. Podany jest typ sprzętu i oczywiście cena transakcji. I pełny adres - al. Niepodległości 243 - z numerem telefonu i faksu.
- To niemożliwe - mówi jeden z oficerów WSI. - To tylko kolejny dowód na niechlujstwo tych służb - komentuje z kolei oficer cywilnej ABW.
Im mniej rozgłosu wokół służb specjalnych, tym lepiej dla ich pracy. Problem jednak w tym, że służby wojskowe od początku III RP broniły się przed jakąkolwiek kontrolą. I pozostały "czarną dziurą" nawet dla tych, którzy powinni mieć wgląd w ich działalność, jak na przykład posłowie z Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych.
[link widoczny dla zalogowanych]
STO PROCENT NASZYCH
Klimat, jaki wokół tajnych służb panował w czasach przełomu, przybliża rozmowa między generałem Jaruzelskim, wówczas prezydentem Polski, a przywódcą ZSRR Michaiłem Gorbaczowem, do jakiej doszło 13 kwietnia 1990 roku w Moskwie:
Jaruzelski: Były próby byłej opozycji rozwalić ją (armię). W tych celach szukali kontaktów z wojskowymi. Ale w zdecydowanej większości okazały się one bezowocne. Specjalnie to śledzę.
Gorbaczow: - Jednak po powrocie Mazowieckiego z USA sprawa idzie ku temu, aby przerwać kontakty z KGB.
Jaruzelski - Co wy mówicie! To prawda?
Na koniec jednak uspokajał Gorbaczowa: - Teraz 100 procent naszych generałów i pułkowników to ci, którzy kończyli radzieckie akademie wojskowe. To zabezpiecza nam rezerwę doświadczonych, normalnie wykształconych ludzi na lata naprzód.
(Zapis rozmowy z Archiwum Gorbaczowa publikujemy dzięki uprzejmości prof. Andrzeja Paczkowskiego)
DONOS NA SIEBIE
"WSI trawi groźna, wyniszczająca choroba. Miały i mają w ich obrębie miejsce incydenty, wydarzenia i procesy godzące w autorytet Rzeczypospolitej, jej bezpieczeństwo, prestiż i pozycję międzynarodową". Tak latem 2003 roku kondycję wojskowych służb ocenił poseł Konstanty Miodowicz (PO). Było to w czasie, gdy od kilku miesięcy Sejmowa Komisja ds. Służb Specjalnych, której członkiem jest Miodowicz, zajmowała się sprawą nielegalnego handlu bronią w latach 90. Sprawę tę ujawniła dziennikarka "Rzeczpospolitej" Anna Marszałek.
Przed komisją wyjaśnienia składał m.in. Marek Dukaczewski. To on dostarczył jej najważniejsze dokumenty w tej sprawie. Wskazał również, że w IPN jest teczka tzw. źródła, oficera J.D., głównego podejrzanego w aferze. Z zawartości tej teczki wynikało, że Dukaczewski na początku lat 80. współpracował z J.D. w wywiadzie wojskowym. (Sam Dukaczewski, pytany o J.D., mówi krótko: "Prowadziliśmy razem pewne sprawy, podobnie jak z wieloma innymi oficerami"). Obecny szef WSI opiniował m.in. przejście J.D. na placówkę do Libii w 1982 roku. Na dodatek, jak wynika z ustaleń komisji, także w latach 80. wywiad wojskowy sprzedawał broń zbrojnym organizacjom arabskim. - Szef WSI przyniósł komisji teczkę na siebie samego - ironizuje Miodowicz. I dodaje: - Nawet zdziwiliśmy się, że ujawnił teczkę źródła, i to źródła, z którym sam współpracował.
Ale to nie koniec dziwnych zdarzeń związanych z dokumentami, które dostarczył komisji Dukaczewski.
Jeszcze przed publikacją "Rz" ówczesny szef WSI, gen. Rusak, znalazł w sejfie oficera nadzorującego handel bronią dokumentację związaną z tą działalnością. Dokumenty przekazał prokuraturze, która jednak sprawę umorzyła. Teczka wróciła do WSI. Po publikacji "Rz" handlem bronią zajęła się sejmowa speckomisja. I Dukaczewski tamtą dokumentację posłom przedstawił. Ale...
- To była inna teczka niż ta, którą przekazałem prokuraturze - powiedział nam gen. Rusak.
- Teczka, którą dostarczył Dukaczewski, była teczką sfabrykowaną - wyjaśnił Miodowicz. - Zdenerwowali się nawet SLD-owscy członkowie komisji - dodał.
O co w tym wszystkim chodzi? "Teczka Rusaka" była luźnym zbiorem dokumentów. Teczka dostarczona przez obecnego szefa WSI miała okładki (które w służbach też są dokumentem) z opisem zawartości. I to pisanym jedną ręką, chociaż notatki pochodziły z różnych okresów i były sygnowane przez różnych oficerów, którzy - zgodnie z praktyką służb - powinni je wpisywać do "okładki" na bieżąco. Była też znacznie grubsza. - Moja mieściła się w kopercie, a tą jest pokaźnym tomem - ujawnia Rusak. Dukaczewski w rozmowie z nami zapewnił, że przekazał teczkę, jaką zastał, gdy objął stanowisko szefa WSI.
I kolejna "dziwna" sprawa, jaką odkryła komisja: pierwsze informacje o nielegalnym handlu bronią dotarły do polskiego rządu już w 1996 roku dzięki m.in. Interpolowi. Ówczesny szef WSI Kazimierz Głowacki powiedział premierowi, że służby wojskowe nie mają z tym nic wspólnego. - Zostaliśmy oszukani - przyznaje Zbigniew Siemiątkowski, dziś szef Agencji Wywiadu, wtedy minister koordynator ds. służb specjalnych.
SZPIEDZY
Konto WSI poważnie obciążają afery szpiegowskie. - Kiedy znajduje się "kreta" we własnych strukturach, to jest to powód do całkowitego przemodelowania pracy całej służby. Kiedy znajduje się ich kilku, jedynym rozwiązaniem jest likwidacja - mówi jeden z byłych oficerów wojskowego wywiadu.
A tylko WSI mogą się "poszczycić" agentami obcego wywiadu w swoich szeregach. Przede wszystkim agentami rosyjskimi, ale znalazł się i agent CIA. To zatrzymany w 1996 r. przez UOP pułkownik wojskowego wywiadu Włodzimierz Sz. Amerykański szpieg nie doczekał się nawet procesu w kraju, ponieważ nie przeszkodzono mu w wyjeździe za granicę. Już po przyjęciu Polski do NATO aresztowano kolejnych oficerów WSI, tym razem z kontrwywiadu i pracujących dla Rosjan. Zatrzymanie z dwumiesięcznym opóźnieniem ostatniego z nich dla ówczesnego kierownictwa UOP było kolejnym dowodem na "nieszczelność" WSI. - Dowiedzieliśmy się, że ktoś tego oficera ostrzegł, któryś z kolegów, dlatego nieoczekiwanie trafił do szpitala psychiatrycznego. Wtedy postanowiliśmy zatrzymać go fortelem - opowiada b. szef UOP Zbigniew Nowek. Miał on wezwać oficera łącznikowego WSI i zakomunikować, że UOP sprawę zamknął, reszta jest w gestii wojska. - Ów oficer wyszedł ze szpitala szybko i tak był pewny, że się wywinie, że nie wyrobił sobie nawet wariackich papierów. Zamknęliśmy go tuż za bramą - mówi Nowek.
Ostatnia - tegoroczna - wpadka to podporucznik, który sam zgłosił się do Rosjan, deklarując chęć współpracy. W służbie pracowała też jego żona. Jeden z wyższych oficerów z czasów gen. Rusaka opowiada, że człowiek ten został za jego kadencji "odizolowany". - Oznacza to, że nie miał dostępu do informacji niejawnych, zajmował się przysłowiową rezerwacją biletów na wyjazdy służbowe, działaniami administracyjnymi - mówi oficer. Zapewnia też, że cały czas był poddawany wewnętrznej obserwacji. Gdy szefem WSI został Dukaczewski, ów funkcjonariusz miał otrzymać awans oficerski i przeniesienie do pracy w pionie analiz. Dukaczewski protestuje przeciwko tej wersji, ale nie chce podawać szczegółów. Sugeruje, że oficer był cały czas obserwowany.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 2:24, 02 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
w51...
Oczywiście durniami nie nazywam sądów czy nawet strony. Najżałośniejsze są komentarze natchnionych. Zaczyna mnie rozpierać radość iż nie poszłem w tytuły i inteligencyje. Jako ciemniak czuję się wyśmienicie.
Pytasz ...kto wg Ciebie ..durnym nie jest?. Jeśli chodzi o z grubsza znajomych ... to my... nie wyłączając nawet nieco obrażonego BL i Awacsa.
Bo durnym do końca chyba nie jest ten, co to się daje nabierać (to my...) ale bardziej ten, któremu się udaje nabierać i zbiera teraz cięgi przy pomocy przez siebie wymyślonych paragrafów(LB pomijam). A mnogość tego coś ostatnio.... i końca nie widać.
Ad. wspomnianego PiSowca... Słyszałem iż dostał po kulach. Zatem plus za to dla Prawo iS...
I proszę o trochę uznania dla prof. Andrzeja Leppera . Gratuluję mu tytułu... Całkiem możliwe, że to mu pomoże dalej płynąć. Co by nie mówić.... ale każdy przyzna niezależnie od opcji, że... jest to najbardziej stały w swoich celach i walce polityk. Qrna... całkiem możliwe że swój cel osiągnie
Gościu... poczytałem sobie i... może skomentuję ale później. Duuuużo tego.
Pozdro...
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 10:03, 02 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
Weles napisał: |
Zaczyna mnie rozpierać radość iż nie poszłem w tytuły i inteligencyje. Jako ciemniak czuję się wyśmienicie.
|
Najlepszym komentarzem bedzie ... brak komentarza.
Gratuluję dobrego samopoczucia
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 14:07, 02 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
Antoni Dudek dla DZIENNIKA
2007-02-01 19:53 Aktualizacja: 2007-02-01 23:50
"IPN: Instytut Pamięci Niewygodnej"
"Utworzeniu Instytutu próbował zapobiec Aleksander Kwaśniewski, a jego weto wobec ustawy o IPN wywołało emocjonalną reakcję Janusza Pałubickiego, który określił go mianem <prezydenta wszystkich ubeków>" - pisze w DZIENNIKU historyk Antoni Dudek.
"Jestem przekonany, że uchwalona wczoraj ustawa pozostanie na zawsze znakiem wstydu dla tych parlamentarzystów, którzy podnieśli rękę za odrzuceniem prezydenckiego weta" - w ten sposób Adam Michnik komentował w grudniu 1998 roku decyzję Sejmu umożliwiającą utworzenie Instytutu Pamięci Narodowej.
Idea powołania do życia IPN, wzorowanego do pewnego stopnia na niemieckim Instytucie Gaucka, pojawiła się rok wcześniej wkrótce po wyborczym zwycięstwie AWS i utworzeniu koalicyjnego rządu Jerzego Buzka. Inicjatorem był minister koordynator służb specjalnych Janusz Pałubicki, natomiast głównymi autorami projektu ustawy profesorowie Andrzej Rzepliński i Witold Kulesza.
To ich dziełem był pomysł, by w ramach jednej instytucji, która przejąć miała archiwa komunistycznej bezpieki, razem z archiwistami i historykami pracowali prokuratorzy.
To połączenie funkcji naukowych i śledczych zaowocowało pierwszą falą ataków na IPN. Od początku nie przebierano w słowach. Zanim prokuratorzy z IPN zdążyli rozpocząć pierwsze śledztwa, prof. Bronisław Łagowski porównał Instytut do "czerezwyczajki", a prof. Andrzej Romanowski - który w następnych latach zasłynął z licznych filipik antyipeenowskich - uznał jego utworzenie za przejaw bolszewizmu.
Nieczystości kloaczne
Poza "Gazetą Wyborczą" konsekwentnie głoszącą, w ślad za swym redaktorem naczelnym, pogląd, że dokumenty komunistycznych służb specjalnych to "nieczystości kloaczne", którymi "powinny zajmować się służby oczyszczania miasta, a nie politycy", głównym przeciwnikiem utworzenia IPN pozostawał SLD.
"Ta ustawa bardzo zaciąży na procesie transformacji w Polsce" - przekonywał prominentny wówczas polityk Sojuszu Zbigniew Siemiątkowski. A wątpiącym w to dodawał, powołując się na swą ekskluzywną wówczas wiedzę na temat zawartości archiwów bezpieki: "Na dużą skalę produkowano fałszywki. Najwięksi łajdacy mogą spać spokojnie, bo był czas i ludzie, którzy zadbali o to, by w archiwach nie pozostał nawet skrawek papieru, który by ich obciążał".
Utworzeniu Instytutu próbował też zapobiec Aleksander Kwaśniewski, a jego weto wobec ustawy o IPN wywołało emocjonalną reakcję Janusza Pałubickiego, który w telewizyjnej wypowiedzi określił Kwaśniewskiego mianem "prezydenta wszystkich ubeków".
Koalicja AWS-UW miała w Sejmie zbyt mało głosów, by samodzielnie przełamać prezydenckie weto, dlatego podjęła w tej sprawie rozmowy z PSL. Po wahaniach ludowcy, w zamian za wprowadzenie do ustawy zmian umożliwiających im wpływ na obsadę stanowiska prezesa Instytutu, zdecydowali się głosować za odrzuceniem prezydenckiego weta, co nastąpiło w grudniu 1998 roku.
Był to pierwszy i jedyny przypadek w dziejach Sejmu III kadencji, gdy udało się zgromadzić większość wystarczającą do odrzucenia weta Kwaśniewskiego. Po obiecanej PSL nowelizacji ustawy rozpoczęło się poszukiwanie odpowiedniego kandydata, którego przedstawiało Sejmowi liczące 11 członków Kolegium IPN, reprezentujące wszystkie główne siły polityczne w parlamencie (w tym SLD).
Opieszałość kierownictwa AWS oraz błędy popełniane przy doborze kolejnych kandydatów sprawiły, że prezesa Instytutu wybrano na pięcioletnią kadencję dopiero w czerwcu 2000 r. Został z nim senator z Wrocławia prof. Leon Kieres, który stanął przed największym wyzwaniem w dziejach polskiej archiwistyki, czyli operacją przejęcia i uporządkowania 86 kilometrów akt, jakie miały trafić do IPN.
W Polsce, inaczej niż w Niemczech, gdzie pracownicy Instytutu Gaucka od początku pracowali w dawnych budynkach Stasi, za konieczne uznano przeniesienie tej olbrzymiej ilości dokumentów do nowych magazynów. Ich znalezienie i adaptacja zajęły ponad dwa lata, po czym nastąpił etap przejmowania archiwaliów z rąk służb specjalnych.
Jak pokazał ubiegłoroczny proces likwidacji WSI, nie wszystkie dokumenty służb specjalnych PRL trafiły wówczas do Instytutu, niemniej zdecydowana większość z tego, co ocalało po akcji niszczenia i ukrywania dokumentów z przełomu 1989 i 1990 roku znajduje się dziś w archiwum IPN.
Znacznie trudniejsze okazało się natomiast uporządkowanie tego gigantycznego i specyficznego zasobu archiwalnego, za co energicznie zabrano się dopiero w połowie dekady, już pod rządami nowego prezesa Janusza Kurtyki.
"Policyjna" historiografia
Dość niespodziewanie pierwszym wielkim wyzwaniem, przed jakim stanął IPN, stała się sprawa zbrodni w Jedwabnem. W lipcu 2001 roku prezydent Kwaśniewski przeprosił za jej dokonanie, co wywołało niezadowolenie części mieszkańców Jedwabnego oraz środowisk kwestionujących ustalenia kontrowersyjnej książki Jana T. Grossa.
Podobne reakcje wzbudziły ustalenia prokuratora IPN Radosława Ignatiewa, który po trwającym dwa lata śledztwie potwierdził, że masowego mordu dokonało kilkudziesięciu Polaków zachęconych do tego przez Niemców. Jednak działania Instytutu w tej sprawie nie ograniczyły się do samego śledztwa.
Biuro Edukacji Publicznej IPN wydało bowiem obszerną publikację "Wokół Jedwabnego", w której znalazł się zarówno zbiór dokumentów dotyczących tych dramatycznych wydarzeń, jak i opracowania historyków. Pluralistyczny charakter tych ostatnich stanowił czytelny sygnał, że oskarżenia IPN o narzucanie "jedynie słusznych" interpretacji różnych wydarzeń historycznych są pozbawione podstaw.
W rzeczywistości bowiem w IPN znalazło pracę kilkuset historyków różniących się - często bardzo poważnie - poglądami wyrażanymi w licznych publikacjach. Jednak krytycy Instytutu, zwykle zresztą niemający większej wiedzy na temat zawartości ponad dwustu książek wydanych na przestrzeni ostatnich sześciu lat przez pracowników IPN, konsekwentnie przedstawiają go jako matecznik "policyjnej" historiografii.
Za przykład służą im od początku te same trzy czy cztery nazwiska, do znudzenia odmieniane przez wszystkie przypadki. Pozostali, jako niepasujący do schematu "pseudobadaczy z IPN", są zwykle przemilczani.
Część ataków na naukowców pracujących w Instytucie miała swoje podłoże w konflikcie pokoleniowym, jaki w środowisku historycznym wywołało powstanie IPN.
Szef pionu edukacyjnego IPN Paweł Machcewicz miał w chwili objęcia stanowiska 34 lata, a większość jego podwładnych była jeszcze młodsza. W skostniałych strukturach akademickich ci ludzie - jeśli w ogóle znalazłyby się dla nich etaty - musieliby przez długie lata czekać na naukową autonomię oraz środki umożliwiające swobodne organizowanie konferencji czy wydawanie książek.
Tymczasem IPN stworzył dla wielu młodych ludzi wyjątkową szansę pracy w zawodzie historyka oraz możliwość naukowego rozwoju. Z pewnością nie wszyscy z niej skorzystali i nie wszystkie publikacje pracowników Instytutu są na równie wysokim poziomie. Jednak w krytyce, jaką kierowano pod ich adresem, zwykle nie chodziło o naukową polemikę. Tym bardziej że nie uprawiali jej zazwyczaj inni historycy dziejów najnowszych, ale wszystkowiedzący publicyści, mediewiści dorywczo zajmujący się polityką lub - jak wspomniany prof. Romanowski - badacze literatury, którzy nie zhańbili się nigdy napisaniem bodaj jednej książki na temat PRL.
Cel był inny. Poprzez wmówienie opinii publicznej, że "tzw. historycy IPN" to rodzaj sekty bezkrytycznie wierzącej w każde słowo zapisane w papierach bezpieki, starano się prewencyjnie unieważnić znaczenie ich ewentualnych, niewygodnych odkryć.
Ta taktyka przyniosła znaczące rezultaty, o czym wie każdy historyk z IPN mający kontakty ze środowiskami akademickimi. A jest ich sporo, bowiem co roku od kilku do kilkunastu pracowników Instytutu finalizuje na wyższych uczelniach przewody doktorskie i habilitacyjne.
Przypadek Niezabitowskiej
Zbieżność stanowisk między prezydentem Kwaśniewskim i prezesem Kieresem w sprawie Jedwabnego przyczyniła się do przetrwania przez Instytut okresu rządów SLD, który - mimo pojawiających od czasu do czasu propozycji "zreformowania IPN" - ograniczył się ostatecznie do corocznego obcinania jego budżetu.
Ceną za przetrwanie było zachowawcze stanowisko prezesa w udostępnianiu dokumentów bezpieki, co umożliwiały pełne niejasności przepisy ustaw o IPN oraz ochronie informacji niejawnych. Ich symbolem stała się tzw. cezura 1983 roku, która przez kilka lat blokowała badaczom dostęp do teczek agentury działającej po lipcu tego roku, kiedy Sejm PRL uchwalił tzw. kiszczakowską ustawę o MSW dającą po raz pierwszy SB formalne prawo do pozyskiwania informatorów.
Cezura ta była rezultatem kompromisowej interpretacji przepisów, do której ostatecznie przychylił się prof. Kieres. Wiele wpływowych osób z jego otoczenia oraz z Kolegium IPN opowiadało się bowiem za taką interpretacją przepisów, która zakładała ukrycie przed historykami danych identyfikujących wszystkich współpracowników bezpieki pozyskanych od 1944 roku.
Podobne spory dotyczyły dostępu do akt agentury SB dla dziennikarzy. Początkowo władze IPN stały na stanowisku, że dziennikarze nie mają takiego prawa.
Przełom w tej sprawie nastąpił w grudniu 2004 r., po wybuchu sprawy Małgorzaty Niezabitowskiej, która dowiedziawszy się, że Krzysztof Wyszkowski otrzyma wkrótce z IPN jako pokrzywdzony informacje na temat TW "Nowaka", podjęła spektakularną kontrakcję.
Najpierw pojawiła się w Instytucie z propozycją zaangażowania w działalność tworzonego wówczas Stowarzyszenia Przyjaciół IPN, a następnie - najwyraźniej uznając, że nie zdoła w ten sposób powstrzymać pracowników Instytutu - opublikowała głośny artykuł w "Rzeczpospolitej". Jego treść, a także późniejsze publiczne wypowiedzi Niezabitowskiej, skłoniły wahającego się prezesa IPN do udostępnienia prasie teczki TW "Nowaka".
Sposób odczytania zawartości tej teczki przez poszczególnych dziennikarzy, wyraźnie uzależniony od stosunku ich redakcji do lustracji, dowodził, że miejsce sporów o sens otwierania archiwów komunistycznej bezpieki zajmą teraz polemiki związane z interpretacją znaczenia poszczególnych dokumentów.
Zarazem jednak - co wydaje się szczególnie ważne w kontekście zbliżającego się ponownego otwarcia archiwum IPN dla dziennikarzy - w publikacjach dotyczących Małgorzaty Niezabitowskiej nie znalazły się zawarte w teczce informacje na temat jej życia osobistego oraz członków jej rodziny.
Z wyjątkiem autora jednej krótkiej notatki, opublikowanej zresztą w tygodniku należącym do najostrzejszych krytyków IPN, dziennikarze zachowali się w sposób odpowiedzialny.
W grudniu 2004 r. miliony Polaków obejrzały na ekranach telewizorów, jak reporterka "Wiadomości" TVP Edyta Suchacka przegląda w komputerze znajdującym się w warszawskiej czytelni IPN jedną z jawnych list inwentarzowych, na której znajdowało się nazwisko Małgorzaty Niezabitowskiej.
Wówczas lista ta - stanowiąca niewielką część wykazu teczek przechowywanych w archiwach IPN - nie zrobiła na nikim specjalnego wrażenia, ale sytuacja zmieniła się w miesiąc później, kiedy w jej posiadanie wszedł dziennikarz "Rzeczpospolitej" Bronisław Wildstein. Przekazał on listę (obejmującą ponad 160 tys. nazwisk) grupie dziennikarzy, by zachęcić ich do prowadzenia w IPN kwerend archiwalnych.
Na liście, na której obok nazwisk umieszczono wyłącznie sygnatury akt, znajdowali się funkcjonariusze służb specjalnych PRL, ich agenci, jak też osoby, które były inwigilowane przez bezpiekę.
Lista Wildsteina
29 stycznia 2005 r., na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej", ukazał się artykuł pod tytułem "Ubecka lista krąży po Polsce", który doprowadził do wybuchu lustracyjnej histerii, tym bardziej że w kilka dni później sama lista - ochrzczona już mianem listy Wildsteina - trafiła do internetu.
Przez kilka następnych tygodni setki tysięcy Polaków (z badań wynikało, że uczyniło to około 10 proc. ogółu obywateli) sprawdzały na niej różne nazwiska. Wielu z nich nie przyjmowało do wiadomości wyjaśnień IPN, że nie jest to wykaz agentów, a samo imię i nazwisko w zdecydowanej większości przypadków nie pozwala zidentyfikować konkretnej osoby.
Część prasy potęgowała nastroje histerii, rozpisując się na temat atmosfery podejrzeń i dramatów osobistych tysięcy ludzi, których nazwiska znalazły się na liście. Do ostro atakowanego wówczas IPN wkroczyła kontrola przysłana przez Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych Ewę Kuleszę.
W efekcie jej działań na ponad rok pozbawiono osoby korzystające z archiwum IPN możliwości korzystania z inwentarzy, a prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie niewłaściwej ochrony danych osobowych w Instytucie.
Kontrola inwentarzy archiwalnych przez GIODO stanowiła nadużycie władzy ze strony tej instytucji, bowiem samo nazwisko i sygnatura nie stanowiły danych osobowych umożliwiających identyfikację konkretnej osoby.
Przekonało się o tym blisko 90 proc. z kilkudziesięciu tysięcy osób, które - po przeprowadzonej w tym celu przez Sejm błyskawicznej nowelizacji ustawy o IPN - złożyły w Instytucie odpowiedni wniosek, by dowiedzieć się następnie, że mimo zbieżności imienia i nazwiska to nie oni figurują na liście Wildsteina.
Przyznała to też prokuratura, która umorzyła śledztwo w sprawie naruszenia przez IPN ustawy o ochronie danych osobowych z powodu niestwierdzenia przestępstwa. Z kolei w październiku 2005 roku kontrowersyjnej interpretacji ustawy o IPN dokonał Trybunał Konstytucyjny, uznając, że dziennikarze nie powinni mieć dostępu do przechowywanych w Instytucie dokumentów, natomiast prawo do ich obejrzenia - jednak wyłącznie dotyczących własnej osoby - powinni mieć funkcjonariusze i tajni współpracownicy służb specjalnych PRL.
Bilans całej afery związanej z listą Wildsteina wydaje się niejednoznaczny. Z jednej strony, wskutek histerycznej reakcji części mediów oraz polityków, niektóre z osób noszących nazwiska identyczne ze znajdującymi się na liście istotnie mogły odczuwać dyskomfort. Kilkanaście z nich wytoczyło nawet procesy IPN oraz Wildsteinowi. Rzeczywistemu ograniczeniu uległ też zakres osób mających dostęp do archiwów IPN.
Z drugiej wszakże strony, ujawnienie listy wywołało olbrzymią publiczną dyskusję i uświadomiło wielu Polakom, jak wielkim problemem moralnym i społecznym pozostają akta bezpieki stanowiące najciemniejszą część dziedzictwa epoki PRL.
Z badań CBOS przeprowadzonych na początku marca 2005 roku wynikało, że 45 proc. Polaków pozytywnie oceniło ujawnienie listy inwentarzowej IPN, natomiast 27 proc. uznało to wydarzenie za szkodliwie. Bardzo wielu, bo aż 28 proc., nie miało w tej sprawie jednoznacznego poglądu.
Lustracyjne prawo Kalego
Jeszcze nie wygasły emocje związane z ujawnieniem listy Wildsteina, gdy w połowie kwietnia 2005 roku prezes Kieres niespodziewanie poinformował o publicznie znanej osobie będącej agentem SB w otoczeniu zmarłego właśnie Jana Pawła II. Niefortunna wypowiedź Kieresa wywołała falę personalnych spekulacji, którą po kilkunastu dniach przeciął komunikat IPN informujący, że chodzi o o. Konrada Hejmę.
Sposób i moment ujawnienia całej sprawy był wyjątkowo źle dobrany i naraził Instytut na liczne głosy krytyki. Wydarzenie to przesądziło też prawdopodobnie o odrzuceniu w maju 2005 roku przez Kolegium IPN kandydatury Kieresa, który chciał zostać prezesem Instytutu na drugą kadencję.
Reakcje różnych środowisk na sprawy Niezabitowskiej i Hejmy były na tyle charakterystyczne, że można na ich podstawie, nawiązując do postaci ze znanej powieści Henryka Sienkiewicza, sformułować lustracyjne prawo Kalego głoszące, że IPN jest dobry i potrzebny, gdy znajduje agenta w obozie naszych przeciwników, natomiast traci natychmiast te cechy, gdy tylko przechowywane w nim dokumenty obciążają kogoś nam bliskiego.
Prawo to z żelazną konsekwencją stosują zarówno politycy różnych orientacji, jak i przedstawiciele najrozmaitszych korporacji zawodowych, a jego działanie można było obserwować także przy okazji ostatniego skandalu związanego z osobą abpa Stanisława Wielgusa. Lustracyjne prawo Kalego zakłada też, że każdy nieodpowiadający nam przypadek ujawnienia czyjejś współpracy z bezpieką to przejaw "dzikiej lustracji", choć w rzeczywistości mamy do czynienia z całkowicie legalnym upowszechnianiem informacji udostępnionych osobom pokrzywdzonym lub historykom.
Kontrowersjom związanym z ujawnianiem nazwisk kolejnych współpracowników bezpieki towarzyszyło rozpoczęcie w IPN prac źródłoznawczych, których celem było określenie poziomu wiarygodności zachowanych dokumentów. Zostały one zintensyfikowane po objęciu stanowiska prezesa przez Kurtykę. Nowy prezes zainicjował też organizowanie wystaw, dzięki którym mieszkańcy kilku regionów Polski mogli się już zapoznać z wizerunkami i życiorysami najważniejszych postaci lokalnej bezpieki.
W czerwcu 2005 roku Instytut ujawnił dziennikarzom teczkę Marka Belki, co nastąpiło zresztą na prośbę samego premiera. Okazało się, że Belka, wyjeżdżając w 1984 roku do USA, podpisał tzw. instrukcję wyjazdową, ale poza dostarczeniem dwóch opracowań na tematy ekonomiczne nie podjął dalej idącej współpracy z wywiadem PRL.
Ujawnienie tych materiałów przecięło definitywnie grę polityczną toczoną wcześniej przez kilka lat w SLD wokół teczki Marka Belki i stanowiło ważny argument na rzecz ujawnienia wszystkich materiałów IPN dotyczących osób publicznych.
Zarazem jednak zarówno ten, jak i późniejsze spory wokół zawartości teczek SB należących do różnych polityków prowadzą do wniosku, że ich definitywne zakończenie nastąpi dopiero wówczas, gdy w polskim życiu publicznym dokona się zasadnicza zmiana pokoleniowa.
Wypada mieć nadzieję, że Instytut, na który znowelizowana właśnie przez parlament ustawa nakłada obowiązek zlustrowania kilkuset tysięcy ludzi, zdoła przetrwać do tego momentu, nie tracąc przy tym swego największego osiągnięcia, czyli zaufania, jakim obdarzyło go wielu Polaków.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 15:01, 02 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
w51...
Nie wiem jak szanowny zrozumiał moje intencyje cytując fragment... ale słowa owego powiązane były i dotyczyły komentarzy publicystów (tych z którymi mocno się nie zgadzam), a nie tu obecnych na forum których cenię. Moja pogarda dla tytułów jest adresowana niemal imiennie w urągający mądrości i wiedzy światek wielu publicystów, erudytów. Zatem swoje ciemniactwo nie bez satysfakcji odczuwam jako pozytywny wyróżnik.
Pozdro...
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 9:18, 03 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
"Złe sumienie" Niemców wobec Polski!
Czy to Polska próbuje zweryfikować obraz historii, by w istocie przerzucić część odpowiedzialności ze sprawców na ofiarę? - to jedno z pytań, jakie postawił premier Jarosław Kaczyński w rozmowie z "Dziennikiem".
Premier pytany przez gazetę o stosunki polsko-niemieckie w odpowiedzi postawił kilka mocnych pytań. - Czy to Polska nie chce potwierdzić spraw własności na jednej trzeciej terytorium Niemiec? Czy Polska forsuje rozwiązania europejskie niekorzystne dla Niemiec? A może to mniejszość niemiecka w Polsce podlega zakazowi mówienia we własnym języku do własnych dzieci? I wreszcie, czy to my podejmujemy inicjatywy gospodarcze zagrażające bezpieczeństwu energetycznemu Niemiec? - pytał retorycznie premier.
Części polskich elit opiniotwórczych premier postawił zarzut braku lojalności wobec własnego państwa: Polska byłaby w nieporównanie lepszej sytuacji wobec partnerów, gdyby elity jako całość broniły polskich interesów narodowych. I dodaje: Niemcy mają wobec nas "złe sumienie" i dlatego powinniśmy to wykorzystać. Do tej pory elity nie tylko wykorzystywały, ale i wzmacniały tę ideologię.
czytaj dalej
Według premiera w polskiej polityce wobec Niemiec mamy do czynienia nie z jednym, ale dwoma silnymi partnerami: zewnętrznym i wewnętrznym. - Mamy w Polsce potężny front ludzi reagujących z powodów, które należałoby wyjaśnić, gwałtowną agresją na każdą próbę obrony naszych interesów narodowych - mówił premier.
Źródło informacji: INTERIA.PL/PAP
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 20:32, 03 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
Jaką przyszłość ma kraj?
w którym 28% sondowanej ...publiczności chciałoby głosować na ...wirtualną partę Marcinkiewicza, Płażyńskiego i ....Rokity.
Zaiste, polska wiara w ... cuda
Pozdrawiam
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Nie 8:26, 04 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
Stosunki polsko-niemieckie naprawdę są ciekawe.
Jeżeli niemcy nie czują się winni, to mi wygląda, że szukają sposobów na polaków! Nie wiem, ale wychowany na przyczynach i skutkach wojny, na rozbrajaniu "granatów" znajdowanych po rowach i zabawach w chowanego w dołach po bombach, nigdy niemcom niedowierzam, a przynajmniej szukam podstępu.
Gdy już sami się odbudowaliśmy, wygrzebaliśmy się z obozu socjalistycznego, to rzucano w nasze samochody kamieniami, póki jakiś niemiec nie oberwał od polskich huliganów. Powiernictwo pruskie w imię prawa międzynarodowego, nie dotyczącego skutków wojny doszukuje się oszukania ich poprzez zabranie ich ziem!
A obecnie w Koloni, na mecz w piłkę ręczną, zabrakło dla polaków biletów!
Powinno to być tylko i wyłącznie niedopatrzenie. Ale czy na pewno tak jest?
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Nie 14:00, 04 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
TVP ujawnia agenta, który miał przejąć kontrolę nad telewizją
Agentem WSI działającym w mediach o pseudonimie "Burski", który miał przejąć kontrolę nad Telewizją Polską, jest Janusz Brodniewicz - ujawnił w sobotę program "30 minut" w TVP3.
27 stycznia "Wiadomości" TVP oraz TVP3 w programie "30 minut" powołując się na tajny wciąż raport komisji weryfikacyjnej WSI, podały, że WSI na początku lat 90. próbowały przejąć kontrolę nad mediami w Polsce. Według TVP, WSI miały pozyskać 115 agentów spośród przedstawicieli mediów.
W sobotę autorzy programu "30 minut" podali, że Janusz Brodniewicz w czasach PRL był oficerem Ludowego Wojska Polskiego, który w III RP przeszedł do Wojskowych Służb Informacyjnych; jest podejrzany o defraudację wielkich sum. We wtorek przeprosin od TVP zażądał były szef Prasowej Agencji Telewizyjnej Zygmunt Kościelski, który uważał, że w programie wyemitowanym przez TVP w minioną sobotę zasugerowano, iż to on był oficerem WSI o pseudonimie "Burski". "Dziś »Burski« to nie jest Kościelski, to Brodniewicz" - poinformowali autorzy programu w sobotę.
Z fragmentów raportu, do którego dotarli wynika, że w 1994 roku "Burski" otrzymał od WSI zadanie realizacji projektu dotyczącego masowego obrotu informacją. "Jego celem miałoby być kontrolowanie przesyłu wszystkich informacji między centralą TVP a stacjami regionalnymi w Polsce" - twierdzą autorzy programu.
Misja w TVP była tylko jedną z wielu zadań "Burskiego". Jak podano, dokumenty świadczą, że został on skierowany także do innych instytucji, m.in. Fundacji Kultury, która powstawała w 1990 r.
"We władzach instytucji, oprócz postaci znanych ze świata kultury i sztuki, jak Izabella Cywińska, czy Krzysztof Zanussi zasiadły też osoby zajmujące się biznesem, jak Aleksander Gawronik, były senator, obecnie przebywający w więzieniu za przestępstwa gospodarcze. »Burski«, według dokumentów, w 1991 roku został dyrektorem biura Fundacji Kultury, a w 1993 członkiem jej zarządu" - podali autorzy programu.
Powołując się na fragmenty raportu komisji weryfikacyjnej WSI, informują, że z inspiracji Wojskowych Służb Informacyjnych w 1992 r. powstała spółka Dom Polski - Towarzystwo Handlu Międzynarodowego. Jej głównym udziałowcem była Fundacja Kultury.
Spółka miała zajmować się pozyskiwaniem środków finansowych poprzez działalność dwóch sklepów prowadzonych w Niemczech. Miały być tam sprzedawane m.in. wytwory rękodzieła.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|