|
POLITYKA 2o Twoje zdanie o...
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 21:29, 17 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
Gościu, jedne barykady padły, inne właśnie są budowane, a wyniki ostatnich wyborów mówią jednoznacznie, że społeczeństwo mamy to samo. Dość konserwatywne, więc chociaż na chwilę można je ogłupić chwytliwymi hasłami i czczymi obietnicami, to jednak po zastanowieniu się skłonne rozważyć, co z tego, co odrzucone może być stabilne, pewne, sprawdzone i dające realną nadzieję na przyszłość.
A z grzebaniem, szczególnie politycznym, nie należy sie śpieszyć, zbyt wiele widzimy waniek-wstaniek. Np. Marek Jurek, Olszewski, Parys, Maciarewicz... No i Kaczyńscy, przede wszystkim...
Pozdrawiam, Jaga
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 7:32, 18 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
Anonymous napisał: | Brawo Ekorze , bronisz barykady , ktora juz dawno padła .Wszyscy o tym wiedzą , malo tego widzą , a Ty trwasz na posterunku.Człowieku medale już w tej sprawie dawno rozdane.
Co do ministrów spraw zagranicznych ten oszolom Maciarewicz tez nie miał racji ? Jednak mial rację , że większość była na uslugach , takie były czasy .Rzecz w tym dlaczego się tego teraz wypierają. |
Chłopie, a gdzi ty tu widzisz czas przeszły? To co piszesz winno brzmieć:
Anonymous napisał: | Brawo Ekorze , widzisz to, co ja nie widzę, barykada nigdy nie padnie. Wszyscy światli o tym wiedzą, widzą , a Ja trwam na posterunku i rozgrzeszam swoich. Człowieku medale już w tej sprawie dawno rozdane, a następne będą rozdane, bo rządzący muszą wziąć, co zdążą. Muszą się wynagrodzić, uznać swoje zasługi!
Co do byłych ministrów spraw zagranicznych ten oszolom Maciarewicz tez nie miał racji ? Jednak mial rację , że większość była na uslugach ,takie były czasy. Rzecz w tym dlaczego się tego teraz wypierają. A Fotyga? Też się okaże czy jest, czy nie jest i na czyich! |
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 22:06, 18 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
"Misja specjalna": Solorz był agentem służb specjalnych PRL!!!!
Właściciel telewizji Polsat Zygmunt Solorz był współpracownikiem służb specjalnych PRL w latach 1983-85 - podano w czwartek wieczorem w programie TVP "Misja specjalna".
Gdyby nie jego zobowiązanie do współpracy, Solorz nie zbiłby fortuny - uważa historyk Tadeusz Witkowski, który zapoznawał się z dokumentami na temat Solorza w IPN.
Według autorów reportażu wyemitowanego w czwartkowym programie, na zachowanych w IPN mikrofilmach zachowały się informacje na temat Solorza, który posługiwał się różnymi nazwiskami: Zygmunt Krok i Zygmunt Solorz; jest też zobowiązanie do współpracy z 15 lipca 1983 r., w którym przybrał on pseudonim "Zegarek", później miał też posiadać pseudonim "Zeg".
W dyskusji po emisji reportażu prof. Andrzej Zybertowicz, przedstawiony w programie jako ekspert z dziedziny służb specjalnych uznał, że Solorz działał jako "element środowiska służb specjalnych". Przypomniał, że w 1989 r. uzyskał on kredyt z FOZZ z operacji kierowanej przez wywiad wojskowy PRL (ta informacja pojawiła się na procesie ws. FOZZ - PAP).
"To wszystko układa się w pewien wzór funkcjonowania tajnych służb. Żadna inna stacja przez kilka lat nie uzyskała koncesji - Solorz dostaje rynek jakby na wyłączność. W tym kontekście pytanie, jakie już kilka lat temu stawiał Antoni Macierewicz o oligarchów polskiego biznesu - czy oni są właścicielami oficjalnie deklarowanego majątku, czy tylko depozytariuszami majątku bogactwa interesu, za którym stoi ktoś inny - jacyś inni właściciele" - dodał Zybertowicz.
Sam Solorz w kilku wypowiedziach publicznych oświadczał, że nie był agentem. Podczas wywiadu telewizyjnego z 1994 r. mówił, że nigdy nie ukrywał tego, iż ma kilka paszportów i nazwisk. Wyjaśniał, że zmieniał je tylko ze względów "osobistych i rodzinnych". Zaprezentowano też jego wypowiedź z tego samego roku, na której oświadczył, że "nigdy nie był współpracownikiem żadnych służb specjalnych, a kapitał ma udokumentowany".
Z akt IPN, na które powołali się autorzy materiału wynika, że w październiku 1983 r. Solorz przeszedł wstępne przeszkolenie zorganizowane dla niego przez specsłużby. "Oficer scharakteryzował go jako osobę przedsiębiorczą i operatywną" - mówił Witkowski.
"Zmuszono go do podpisania zobowiązania do współpracy, ale tej współpracy nigdy nie podjął" - oświadczył w programie mec. Józef Birka, szef rady nadzorczej Polsatu i bliski współpracownik Solorza. Przyznał, że w latach 80. Solorz był za granicą nielegalnie i szantaż służb specjalnych, które zmusiły go do podpisania zobowiązania polegał na tym, że gdyby zobowiązania nie podpisał, nie otrzymałby paszportu i miał sprawę karną.
Birka dodał, że stwierdzenia Witkowskiego o tym, iż gdyby nie zobowiązanie Solorza do współpracy, nie zbiłby on fortuny i nie otrzymałby koncesji dla TV Polsat, jest "krzywdzące i nieuprawnione". Podkreślił, że jest zbulwersowany tak postawioną tezą reportażu.
W 1994 r. w telewizyjnym wywiadzie zapytano Solorza jak to możliwe, że w 1983 r. mógł swobodnie wjeżdżać do Polski i z niej wyjeżdżać, nie mając m.in. uregulowanej sprawy służby wojskowej. "Przyjechałem legalnie na paszporcie konsularnym i legalnie wyjechałem" - odparł Solorz. "Jeżeli otrzymałem paszport konsularny - wydaje mi się, że zostałem dobrze sprawdzony" - dodał.
Według autorów reportażu z "Misji specjalnej", Solorza jako ich agenta "chciano wykorzystać do rozpracowywania środowiska emigracyjnego w Monachium", gdzie siedzibę miało m.in. Radio Wolna Europa i polska misja kościelna. Stąd pojawiło się zadanie zbliżenia się do związanego z rozgłośnią księdza Jana Ludwiczaka i aktorki Barbary Kwiatkowskiej, znanej i aktywnej w środowiskach Polonii.
Solorz w tym czasie miał firmę przewozową, która dostarczała do Polski dary z Zachodu. Występujący w reportażu emerytowany pułkownik wywiadu Henryk Bosak przyznał, że peerelowskie służby pozyskały z grupy przewoźników "2-3 współpracowników, którzy przywozili do Polski dary", zarabiając przy tym na przywożeniu innych towarów dla siebie. Mieli też - według Bosaka - dostarczać służbom "jakieś materiały, fotografie", które im odbierano przed granicą, by nie mieli z tego tytułu kłopotów.
"To były małe sprawy. Mógł być jakiś +Zegarek+. Tam był jakiś Krok - nie wiem, czy to nazwisko, czy pseudonim" - powiedział Bosak. Gdy powiedziano mu, że Krok to nazwisko znanej osoby - Zygmunta Solorza, Bosak odparł "chyba bym skojarzył, że to (obecnie - PAP) właściciel Polsatu".
"Misja specjalna" podała, że agent "Zeg" przekazał informację o paczce do jednego z opozycjonistów, w której miał być lakier, a w rzeczywistości była w niej farba drukarska. SB miała zrobić użytek z tej informacji, ale ogólnie - jak poinformowano - w raporcie oceniającym działalność agenta "Zeg" uznano, że jego wiadomości są mało przydatne.
W materiale podano też, że zanim Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji przyznała telewizji Polsat - jako pierwszej w kraju stacji komercyjnej - ogólnopolską koncesję na nadawanie programu (uczyniła to jednogłośnie), pod adresem Solorza pojawiły się "zastrzeżenia Urzędu Ochrony Państwa". "Opinia kontrwywiadu UOP wzbudziła szereg emocji" - powiedział ówczesny szef UOP Gromosław Czempiński.
Ówczesny prezes KRRiT Marek Markiewicz powiedział natomiast, że to on prosił, by służby specjalne przedstawiły swe ewentualne przeciwwskazania wobec wszystkich uczestników procesu koncesyjnego - jeśli jakieś by były. Odnosząc się do stanowiska UOP w sprawie Solorza, Markiewicz stwierdził, że nie było tam "informacji stanowiących przeszkodę", by koncesji udzielić.
"Dużo znaków zapytania, ale właściwie nic konkretnego" - tak notatkę UOP opisał inny członek KRRiT Marek Siwiec.
Solorz ma 51 lat. Jest jednym z najbogatszych Polaków. Amerykański "Forbes" szacuje jego majątek na 2 mld dolarów, umieszczając go na 382. miejscu w świecie. Jest przewodniczącym Rady nadzorczej Polsatu, głównym akcjonariuszem Elektrimu, posiada pakiety kontrolne Invest-Banku, Polisy Życie i Towarzystwa Emerytalnego Polsat.
[link widoczny dla zalogowanych]
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 22:07, 18 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
Zygmunt Solorz - właściciel Telewizji Polsat i Invest-Banku, współpracował ze służbami specjalnymi PRL, a po 1989 roku z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi!!!!!!!!!!!!!!!!
Solorz chętnie współpracował!!!!!!!!!!!!!!!
�Zobowiązanie: Ja Zygmunt Solorz (Krok) zobowiązuję się zachować w tajemnicy fakt współpracy z oficerem SB. Zobowiązuję się wykonywać ustalone ze mną polecenia. Informacje będą podpisywane ťZegarekŤ. Krok Zygmunt�
"W wyniku umowy Z. Solorz zobowi ązuje się wykonywać w miarę możliwości zlecone mu przez Służbę Wywiadu PRL zadania dotyczące rozpoznania instytucji, organizacji i osób (...)" - to fragment zobowiązania do współpracy z wojskowymi służbami specjalnymi PRL, które podpisał w październiku 1983 roku Zygmunt Solorz, obecny właściciel Telewizji Polsat i Invest-Banku. Dzięki współpracy z wywiadem wojskowym oraz przez pewien czas ze Służbą Bezpieczeństwa Solorz cieszył się wsparciem służb specjalnych w działalności gospodarczej. Po 1989 roku został agentem WSI o pseudonimie ZEG.
"Naszemu Dziennikowi" udało się dotrzeć do odtajnionych już w części dokumentów dotyczących współpracy Zygmunta Solorza z wywiadem wojskowym - najpierw peerelowskim, później z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku Solorza prowadzili funkcjonariusze wyszkoleni przez sowieckich specjalistów. Współpraca Solorza z wywiadem wojskowym PRL i z WSI została podjęta przez niego zupełnie dobrowolnie i z wyrachowaniem. Jak wynika z dokumentów, do których dotarliśmy, Solorz, znany z różnych kontrowersyjnych poczynań "biznesowych", dzięki wsparciu wojskowych służb specjalnych nie tylko cieszył się bezkarnością, lecz także miał z tego wysokie profity.
- To był bardzo dobry współpracownik. Nie miał żadnych oporów co do przekazywania informacji, rozpracowywania wskazanych instytucji i osób. Tak w PRL, jak i w III Rzeczypospolitej - twierdzi nasz informator, który z oczywistych przyczyn zastrzega sobie anonimowość.
Na gorliwość Solorza we współpr acy z wywiadem wojskowym PRL wskazują również odtajnione niedawno dokumenty znajdujące się w zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej. Dotyczą one współpracy Solorza z WSI i nadal przechowywane są w zbiorze akt zastrzeżonych. Mogą zostać odtajnione, podobnie jak akta innego agenta WSI - dziennikarza Krzysztofa Mroziewicza z "Polityki", tylko i wyłącznie na podstawie decyzji ministra obrony narodowej Radosława Sikorskiego.
- Spośród agentów, współpracowników WSI ulokowanych w środowisku dziennikarzy telewizyjnych, to właśnie Solorz był najbardziej cenny, nazwałbym go nawet perełką. Dysponując ważnym medium, jakim jest telewizja, był agentem specjalnego znaczenia. Zwłaszcza że współpracował chętnie - mówi inny nasz rozmówca.
Solorz chętny był do współpracy już w okresie PRL. Kolaborację z komunistycznymi służbami specjalnymi rozpoczął od bliskich kontaktów ze Służbą Bezpieczeństwa. Bez najmniejszych oporów podpisał zobowiązanie do współpracy. "(...) Ja, Zygmunt Solorz (Krok), zobowiązuję się zachować w tajemnicy fakt współpracy z oficerem SB. Zobowiązuję się wykonywać ustalone ze mną polecenia. Informacje będę podpisywać 'Zegarek'" - napisał Solorz w deklaracji podpisanej "Zygmunt Krok". W okresie PRL używał również nazwiska Krok.
18 października 1983 r. Solorz został przejęty przez Służbę Wywiadu PRL. W dokumencie oznaczonym sygnaturą "tajne specjalnego znaczenia" ponownie zobowiązał się do ścisłej współpracy ze służbami specjalnymi. Zmieniły się jednak zasady - przybrał pseudonim "ZEG" i otrzymał zapewnienie o finansowych świadczeniach wypłacanych mu w zamian za przekazywane informacje. "Służba Wywiadu PRL w przekonaniu, że p. Z. Solorz będzie lojalnie i z zaangażowaniem realizował postawione przed nim zadania i zobowiązuje się do: szkolenia i instruowania w zakresie niezbędnym do realizacji zadań, refundowania kosztów finansowych poniesionych w związku z realizacją zadań oraz wynagradzania w formie premii, których wysokość uzależniona będzie od wartości przekazywanych informacji, zachowania ze swej strony pełnej konspiracji faktu współpracy (...)" - napisano w dokumencie podpisanym przez Solorza i przedstawiciela Służby Wywiadu PRL.
Na pasku służb wywiadowczych
W 1983 roku Solorz, jeszcze jako Krok, przebywał w RFN (ożenił się tam z Iloną Solorz, której nazwisko przyjął). Przez służby został usytuowany tam jako "przedsiębiorca". W Monachium kierował firmą należącą do żony: Solorz Import Export. Do Polski zaczął wysyłać używane samochody. W 1984 r. podpisał kontrakt na dostawy aut z państwową centralą handlu zagranicznego Polimar, w której kierownicze funkcje pełnili ludzie powiązani ze służbami specjalnymi PRL. Kilka lat później, w 1988 r., razem z Andrzejem Ruską założył firmę Solpol we Wrocławiu.
Kredyty dzięki WSI
Nie tylko w okresie PRL profity z tytułu współpracy z wywiadem wojskowym były relatywnie wysokie: po przejęciu Solorza przez WSI wykonywanie poleceń zaczęło przynosić mu korzyści finansowe i w niemałym stopniu przyczyniło się do tego, że w 2006 r. znalazł się na 38. miejscu na liście 100 najbogatszych ludzi Europy Środkowowschodniej tygodnika "Wprost". W 1989 r. rozpoczęto już reorganizację peerelowskiego wywiadu i część wysokich, prominentnych funkcjonariuszy służb specjalnych lokowała się w gospodarce i biznesie. Zadbano też o wzmocnienie pozycji lojalnych współpracowników. W 1990 r., kiedy na bazie peerelowskiego wywiadu utworzono Wojskowe Służby Informacyjne, komunistyczni agenci mieli już zapewnione gospodarcze zaplecze. Nie bez znaczenia w osiągnięciu takiej pozycji biznesowej była pożyczka w wysokości 100 mln zł, jaką dzięki wsparciu wojskowych służb Solorz mógł wziąć z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ).
Sam Solorz, który słynie z tego, że unika medialnego rozgłosu, nigdy nie zgodził się na ujawnienie okoliczności, w jakich w maju 1989 r. udało mu się uzyskać pożyczkę z FOZZ. W 1999 r. w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" pytany o ten fakt powiedział: "(...) Chodziło o wymianę dewizową. To była czysta transakcja kupna-sprzedaży (...)". Dzisiaj już wiadomo, że w aferze FOZZ WSI odegrały niepoślednią rolę.
W maju 2004 r. doprowadzony przez funkcjonariuszy ABW na proces związany właśnie ze sprawą FOZZ Solorz powtórzył, że pożyczkę z FOZZ wziął pod zastaw 70 tys. dolarów. Zeznając przed warszawskim sądem okręgowym, w odpowiedzi na pytania sędziego Andrzeja Kryżego zaprzeczył, jakoby kiedykolwiek współpracował ze służbami specjalnymi. W świetle dokumentów, do których dotarł "Nasz Dziennik", nie ulega wątpliwości - Solorz okłamał sąd.
Agent w mediach
Pierwszą inwestycją Solorza w dziedzinie mediów był zakup w 1992 r. gazety "Kurier Polski". Na poważnie jednak biznes medialny Solorza ruszył wraz z Telewizją Polsat, która zaczęła nadawać 5 grudnia 1992 r. 27 stycznia 1994 r. Solorz w kontrowersyjnych okolicznościach otrzymał koncesję na nadawanie w całej Polsce. W 1994 r. Polsat zaczął szukać inwestora. Udziałowcem telewizji z 20 proc. akcji został Universal, kierowany przez Dariusza Przywieczerskiego, byłego pracownika Komitetu Centralnego PZPR. Kilka lat później Przywieczerski odsprzedał Solorzowi swoje udziały w Polsacie.
Polsat to nie jedyna inwestycja Solorza. Kontroluje on również Invest-Bank, Towarzystwo "Polisa Życie" i udziały w Elektrimie. - Z punktu widzenia WSI najważniejsza była dla tej służby Telewizja Polsat. I nie ulega wątpliwości, że Solorz nie był jedyną osobą, która związana była z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Odtajnienie raportu z likwidacji WSI może w tej stacji wywołać burzę - twierdzi nasz informator.
Wojciech Wybranowski
[link widoczny dla zalogowanych]
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 22:08, 18 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
Czy Lew zaryczy?!!!!!!!!!!!!!!!
Lew Rywin, skazany na dwa lata więzienia za pomoc w płatnej protekcji wobec Agory, wyszedł warunkowo na wolność po odbyciu ponad połowy kary. Mimo atrakcyjnej propozycji ze strony Zbigniewa Ziobry ułaskawienia w zamian za ujawnienie mocodawców, Rywin nie skruszał za kratami i nie sypnął "grupy trzymającej władzę" (GTW). Sejm już ponad dwa lata temu przyjął raport w sprawie afery Rywina, a dalej jest tak jak w przypadku innych afer postkomunistów w III RP, że na koźle ofiarnym jako rzekomym głównym i jedynym winowajcy skupia się uwaga opinii publicznej, on też jako jedyny ponosi jakieś konsekwencje i na tym koniec, dalej ręka wymiaru sprawiedliwości nie sięga. Jest więc afera Rywina, a aferzystów nie ma, posłaniec został ukarany i publicznie napiętnowany, a nie ten, kto "wypuścił" Lwa.
"Czuję się jak więzień polityczny - trochę śmiesznie, trochę histerycznie, aczkolwiek bardzo obrzydliwie" - powiedział Rywin po zwolnieniu z więzienia w podwarszawskiej Białołęce. Mówiąc o "więźniu politycznym", albo ze szczęścia zwyczajnie się zagalopował, albo też - co wydaje się bardziej prawdopodobne - dał do zrozumienia, że jest zakładnikiem "grupy trzymającej władzę". W przeciwnym razie, dlaczego składając zeznania w grudniu ub.r. przed Prokuraturą Apelacyjną w Białymstoku i mając w perspektywie ułaskawienie, nie puścił pary z ust na temat zleceniodawców? Rywin tymczasem zaprzeczył, by chodził do kogokolwiek z korupcyjną propozycją i zeznał, że nikt go z propozycją wręczenia łapówki do Agory nie wysyłał. Zrobił tym samym konkurencję nawet eseldowskiej posłance Anicie Błochowiak z komisji śledczej, która, owszem, mówiła, że Rywin sam siebie wysłał do Michnika, ale przynajmniej nie zaprzeczała, jakoby w ogóle poszedł z "ofertą".
Grupa trzymająca Lwa?
"Pan Lew Rywin od początku przejawiał postawę człowieka zdeterminowanego tym, aby nie ujawniać prawdy, aby chronić osoby, które wysłały go z przestępczą propozycją (...) skoro nie wykorzystał pewnych instytucji, które były dostępne w trakcie postępowania, jak świadek koronny" - nie zdziwił się specjalnie minister Ziobro lojalnością Rywina. "Wyrok nie jest zbyt wysoki, natomiast pan Rywin miałby w tej sprawie bardzo dużo, sam wie, ile, do stracenia, gdyby w tej sprawie chciał współpracować z prokuraturą" - ocenił minister sprawiedliwości, co by przemawiało jednak za tym, że Rywin jest zakładnikiem "grupy trzymającej władzę".
Jak jest do końca, powinno wyjaśnić śledztwo prowadzone przez białostocką prokuraturę w sprawie GTW. O ile bowiem sąd pierwszej instancji skazał Rywina za oszustwo na 2,5 roku więzienia, o tyle już w apelacji zmniejszył karę do 2 lat, zmienił też kwalifikację czynu i przynajmniej uznał, że Rywin nie działał sam, ale reprezentował grupę, która wysłała go do Agory.
Przypomnę, że według przyjętego przez Sejm raportu autorstwa Zbigniewa Ziobry, do "grupy trzymającej władzę" mieli należeć: były premier Leszek Miller, była wiceminister kultury Aleksandra Jakubowska, były szef gabinetu premiera Lech Nikolski, były prezes TVP Robert Kwiatkowski oraz były sekretarz KRRiTV Włodzimierz Czarzasty. Wszyscy wymienieni, jak wnosi raport, powinni ponieść odpowiedzialność przed prokuratorem za wysłanie Rywina z łapówką do Agory. Natomiast były prezydent Aleksander Kwaśniewski, były minister sprawiedliwości Grzegorz Kurczuk i były premier Leszek Miller powinni w myśl raportu odpowiadać przed Trybunałem Stanu za to, że nie poinformowali organów śledczych o aferze.
Agora sypnie groszem dla SLD...
Na razie jednak nikt z wyjątkiem Rywina za nic nie odpowiedział, a afera wyszła na światło dzienne głównie dzięki temu, że SLD strzelił sobie samobója, chcąc zdobyć gotówkę na koncern medialny mający być przeciwwagą dla Agory... od Agory.
O "korupcyjnej propozycji" zrobiło się głośno dopiero pięć miesięcy po wizycie Rywina w "Gazecie Wyborczej" w lipcu 2002 r., gdy "GW" opublikowała w grudniu artykuł Pawła Smoleńskiego "Ustawa za łapówkę, czyli przychodzi Rywin do Michnika". "Wyborcza" - jak na tak święte oburzenie propozycją łapówki - długo bardzo myślała nad publikacją, zwłaszcza że trzy miesiące wcześniej, we wrześniu 2002 r., o sprawie pisał już tygodnik "Wprost" w satyrycznej rubryce "Z życia koalicji": "Mamy nieprawdopodobną historię! Jak Państwo wiedzą, rząd wysmażył ustawę, przez którą 'Gazeta Wyborcza' nie będzie mogła kupić Polsatu. W tej sprawie do Wandy Rapaczyńskiej, szefowej Agory, przyszedł znany producent filmowy Lew Rywin. Zaproponował jej, że załatwi, iż rząd zmięknie, ale w zamian on ma zostać szefem Polsatu, Agora kupi jego firmę producencką i sypnie groszem dla SLD, a 'Wyborcza' nie będzie atakować rządu. Niezłe, nie?".
Niedługo po ukazaniu się tej "perełki" ówczesny minister sprawiedliwości Grzegorz Kurczuk pytany przez Monikę Olejnik w programie "Kropka nad i" w TVN, czy zajął się doniesieniami prasowymi z "Wprost" na temat korupcyjnych propozycji na styku polityki, biznesu i mediów, obiecał pilne sprawdzenie sprawy, czego - rzecz prosta - nie zrobił, co później wielokrotnie podnosiła parlamentarna opozycja jako dowód matactw ze strony SLD.
Treser Michnik
O ile jeszcze publikacja "Wprost", choć opisująca krótko i zwięźle, na czym przekręt miał polegać, przeszła prawie bez echa, uderzający w wysokie tony artykuł "Wyborczej" z 27 grudnia 2002 "Ustawa za łapówkę" oraz upublicznienie niepełnego - jak się później okazało - stenogramu z rozmowy między Michnikiem a Rywinem, doprowadziły do powołania już w styczniu 2003 r. sejmowej komisji śledczej do zbadania afery.
Według "Wyborczej", w lecie 2002 r. Lew Rywin przyszedł do Wandy Rapaczyńskiej, prezes firmy Agora, z propozycją w imieniu bliżej niesprecyzowanej (padło tylko nazwisko Leszka Millera) "grupy trzymającej władzę" wycofania z projektu nowelizacji o radiofonii i telewizji niekorzystnego dla koncernu wydającego "Gazetę Wyborczą" przepisu w zamian za 17,5 mln dolarów. Było to w czasie, gdy rząd Leszka Millera forsował nowelizację ustawy medialnej, której przepisy blokowały plany Agory chcącej kupić Polsat - nowe prawo zabraniało bowiem jednoczesnego posiadania gazety ogólnopolskiej i stacji telewizyjnej.
W "Wyborczej" o nieposzlakowanej opinii - jak wiadomo - święcie się oburzyli propozycją Rywina i w czasie kolejnego spotkania, tym razem z Michnikiem, rozmowa została nagrana. Jak wynika ze stenogramu, Rywin domagał się od Agory 17,5 mln dolarów łapówki za wprowadzenie zmian w ustawie o radiofonii i telewizji umożliwiającej jej kupno stacji telewizyjnej, a podana przez niego suma 17,5 mln dolarów miała stanowić 5 proc. wartości Polsatu. Pieniądze miały zostać przelane na konto firmy Rywina, a następnie miały być przekazane SLD. Lew Rywin, składając propozycję przedstawicielom Agory, powoływał się na swoje kontakty z premierem Millerem - miał z nim spotkać się na rybach i przedstawić "warunki brzegowe" podane przez Agorę, tzn. czego spółka wydająca "Wyborczą" oczekuje po nowelizacji ustawy medialnej.
"Pacjent zakładu psychiatrycznego"
Michnik, który nagrał rozmowę z Rywinem, poinformował o sprawie Leszka Millera, ten zaś stanowczo zaprzeczył, że wysyłał emisariusza do Agory, powiedział, że nigdy nie jeździł z Rywinem na ryby. Podczas spotkania u Millera, na które Michnik przyszedł z nagraniem i stenogramem rozmowy z Rywinem, Lew Rywin miał się załamać i oskarżyć o zorganizowanie całej afery byłego członka KRRiTV Andrzeja Zarębskiego oraz Roberta Kwiatkowskiego. Miller miał z kolei po tej demaskującej konferencji pokazać Rywinowi drzwi i zaraz potem nazwać go w obecności Michnika "pacjentem zakładu psychiatrycznego, który oszalał dla pieniędzy".
"Pacjentem" można nazwać tutaj jednak raczej towarzystwo z SLD, które nosiło się z zamiarem utworzenia koncernu medialnego będącego przeciwwagą dla Agory (w tym m.in. miała powstać nowa gazeta codzienna, na którą potrzeba było gotówki) i wpadło na karkołomny pomysł pozyskania jej od konkurencji. Nic więc dziwnego, że Millerowi, mocodawcy Rywina, puściły nerwy po tym, jak Sejm przyjął raport Ziobry, i powiedział dziennikarzom, że "to goebbelsowskie kłamstwa, wprowadzone goebbelsowską metodą i jeśli jest sprawiedliwość na tym świecie, to zwolennicy takiego rozwiązania powinni skończyć jak Goebbels". Zbigniew Ziobro zripostował wówczas te dobre życzenia diagnozą, że "Leszek Miller traci nerwy, bo kończy się jego bezkarność".
"Wyborcza" jak żona Cezara
Inna rzecz, że nie może nie zastanawiać niemal półroczna zwłoka w upublicznieniu nagrania rozmowy Michnik - Rywin. Uzasadnianie tego "śledztwem dziennikarskim" jest co najmniej śmieszne, bo jak się patrzy na tekst "Ustawa za łapówkę", to widać, że taki plon dziennikarstwa śledczego można wydać po paru dniach. To zaś jeszcze dodatkowo obniża wiarygodność "Wyborczej" obnoszącej się ze świętoszkowatym oburzeniem na Rywina i GTW. Jest to jedynie hipoteza, ale przecież Agora miała nie tylko chrapkę na poszerzenie koncernu medialnego o telewizję, lecz także na przejęcie przy okazji "prywatyzacji" Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, kury znoszącej złote jajka na rynku księgarskim. Tymczasem w grudniu 2002 r., jeszcze przed publikacją w "Wyborczej" o bezżeństwie Rywina, okazuje się, że to nie Agora, ale związane z Czarzastym wydawnictwo Muza "weźmie" WSiP. Dopiero później, w lutym 2003 r., przetarg zostaje unieważniony przez następcę ministra Wiesława Karczmarka na stanowisku ministra skarbu Sławomira Cytryckiego, prawdopodobnie dlatego, by przeciąć spekulacje na temat Czarzastego, lewicy i mediów, bo w związku z aferą Rywina było i bez tego wokół "grupy trzymającej władzę" bardzo gorąco.
Czeski film
Czy Agora czyhała na odpowiedni moment, by taśmami zagrać w sobie wiadomym celu? Śledztwo w sprawie GTW prowadzi Prokuratura Apelacyjna w Białymstoku, ale jak na razie, mimo że od przyjęcia przez Sejm raportu komisji śledczej ds. afery Rywina minęło dwa i pół roku, można odnieść wrażenie, że w sprawie nie drgnęło. Nie słychać też o zamiarze postawienia przed Trybunałem Stanu Kwaśniewskiego, Kurczuka i Millera. Niby wszystko wiadomo, ale póki co - jak to się mówi - nikt nikogo za rękę nie złapał i wciąż jest afera Rywina, a nie ma aferzystów.
Białostockie śledztwo zostało przedłużone do końca roku, prokuratura wnioskując o to w sierpniu br., uzasadniała przesunięcie terminu przede wszystkim potrzebą dalszej weryfikacji billingów osób, których nazwiska pojawiają się w wątku odnoszącym się do "grupy trzymającej władzę".
Pierwsza część śledztwa dotyczyła słynnego zniknięcia z projektu ustawy medialnej słów "lub czasopisma" i zakończyła się oskarżeniem czterech osób, w tym byłej wiceminister kultury Aleksandry Jakubowskiej oraz byłych i obecnych urzędników Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji i ministerstwa kultury. Postawiono im zarzuty dotyczące bezprawnego przerobienia nowelizacji ustawy, do których się jednak nie przyznali, a proces w tej sprawie się jeszcze nie rozpoczął. Wyjaśnienie afery i ukaranie winnych wygląda więc na bliżej nieokreśloną "muzykę przyszłości". Przełom prawdopodobnie nastąpiłby dopiero wówczas, gdyby zaczął sypać Rywin. On jednak konsekwentnie milczy, co może oznaczać, że "grupa trzymająca władzę" ma wciąż długie ręce, mimo że tak wiele się przecież zmieniło.
Julia M. Jaskólska
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 22:09, 18 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
Solorz, Subotić i Mroziewicz - ważne ogniwa medialnej sieci Wojskowych Służb Informacyjnych
Agenci specjalnego znaczenia!!!!!!!!
Zobowiązanie: Ja Zygmunt Solorz (Krok) zobowiązuję się zachować w tajemnicy fakt współpracy z oficerem SB. Zobowiązuję się wykonywać ustalone ze mną polecenia. Informacje będą podpisywane ťZegarekŤ. Krok Zygmunt�
Członkowie sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, którzy mieli już możliwość zapoznania się z zawartością raportu z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, podobnie jak osoby związane obecnie ze służbami specjalnymi nie mają cienia wątpliwości - agenci WSI umocowani w mediach uważani byli przez kierownictwo tej służby za "agentów specjalnego znaczenia". Część dziennikarzy, którzy współpracowali z WSI, uważana była wręcz za idealnych agentów. Wśród nich pojawia się Krzysztof Mroziewicz z "Polityki", o którego agenturalnej przeszłości jako pierwszy napisał "Nasz Dziennik". Nie bez znaczenia dla wojskowego wywiadu zarówno w PRL, jak i w III RP byli Milan Subotić i Zygmunt Solorz.
- Dokumenty dotyczące współpracy Zygmunta Solorza ze służbami specjalnymi to przede wszystkim archiwa SB. Natomiast my musimy sprawdzić jego związki z WSI, dlatego trudno mi teraz wypowiadać się na temat możliwości odtajnienia takich dokumentów, jeżeli one istnieją - powiedział nam wczoraj Piotr Paszkowski, rzecznik prasowy MON.
Tego dnia ujawniliśmy i opublikowaliśmy dokumenty jednoznacznie wskazujące na współpracę Zygmunta Solorza, właściciela Telewizji Polsat, z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa, a później z peerelowskim wywiadem wojskowym. Według naszych informatorów, współpraca Solorza z wywiadem wojskowym nie zakończyła się w 1989 roku, po uzyskaniu 100 mln zł kredytu z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ), ale został on przejęty z dobrodziejstwem inwentarza przez utworzone w 1990 roku Wojskowe Służby Informacyjne (WSI). Za współpracę - jak twierdzą nasi informatorzy - WSI odwdzięczały się Solorzowi tak jak wcześniej wywiad wojskowy PRL - przychylnością w prowadzonych przez niego operacjach gospodarczych.
- Nie mogę powiedzieć, czy nazwisko Solorza pojawia się w raporcie z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, jest to tajemnica państwowa i nie będę rozwijał tego tematu. Jednak dla mnie nie ulega wątpliwości, że wiele operacji gospodarczych prowadzonych przez Zygmunta Solorza, zarówno w okresie PRL, jak i w wolnej Polsce, prawdopodobnie nie byłoby możliwych, gdyby nie życzliwość służb specjalnych - mówi nam jeden z parlamentarzystów zasiadających w sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych.
- Polska rzeczywistość lat 90. była bardzo smutna - tak premier Jarosław Kaczyński skomentował informację o tym, że Zygmunt Solorz był współpracownikiem PRL-owskiego wywiadu, a później - po 1989 r. - Wojskowych Służb Informacyjnych. - Stąd tego rodzaju sytuacje, że w Polsce w mediach prywatnych mamy do czynienia z tego rodzaju - powiedzmy sobie - nie najlepszym stanem - ocenił szef rządu. Premier powiedział, że doniesienia mediów na temat Solorza go nie zaskakują.
- Gdyby Zygmunt Solorz istotnie był współpracownikiem tajnych służb wojska po 1989 r., byłoby to logicznym wytłumaczeniem różnych elementów jego kariery, np. wzięcia kredytu z FOZZ w 1989 r., którego nie dostałby człowiek z ulicy - uważa prof. Andrzej Zybertowicz, ekspert komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych. Pytany przez Polską Agencję Prasową Zybertowicz podkreślił, że Solorz nie byłby pierwszym agentem, który "wędrował między służbami". - Te informacje potrzebują potwierdzenia w dokumentach, ale z dziejów służb specjalnych wiadomo, że były osoby, które "wędrowały między różnymi służbami" - mówił prof. Zybertowicz. Pytany, czy Solorz mógłby być ujawniony jako domniemany agent WSI, powiedział, że to od prezydenta zależałoby - po ewentualnym uchwaleniu ustawy o ujawnieniu raportu z likwidacji WSI - którzy agenci WSI byliby ujawniani. Przypomniał, że chodziłoby o tych, którzy złamali prawo lub ich działalność była niezgodna z zakresem zadań WSI.
Poseł poucza prokuraturę
Natomiast członek komisji ds. służb specjalnych Paweł Graś uważa, że informacja "Naszego Dziennika" dotycząca ewentualnej współpracy Zygmunta Solorza z wywiadem wojskowym - najpierw peerelowskim, później z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi, to wynik "funkcjonowania" szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego Antoniego Macierewicza. Według Grasia, sprawą przecieku powinna zająć się prokuratura. Poseł twierdzi, że nie interesuje go, czy Solorz był agentem WSI, interesuje go natomiast prokuratorskie śledztwo w sprawie publikacji "Naszego Dziennika". - Mnie interesuje, dlaczego organy państwa, jak prokuratura, nie reagują na takie przecieki. Skoro dziś wyciekł Solorz, to jutro może zostać ujawniony nasz agent w Iraku czy w Afganistanie - powiedział parlamentarzysta PO.
Również Marek Jurek, marszałek Sejmu, jest zdania, że "jeżeli złamana została tajemnica państwowa, to oczywiście, że należy badać".
Z kolei członek Rady Nadzorczej Polsatu Józef Birka nazwał naszą publikację mianem "obrzydliwej manipulacji". - To jest nieprawda. W ten sposób próbuje się udowodnić tezę o tzw. układzie, czyli że w Polsce poprzez kontakty ze służbami specjalnymi można robić biznes - twierdzi Birka, bliski współpracownik Solorza.
Przygotowany na wypadek "wsypy"
Zdaniem naszych informatorów, Solorz, podobnie jak Subotić, był ważnym ogniwem w medialnej sieci Wojskowych Służb Informacyjnych. Niemniej jednak ważny był Krzysztof Mroziewicz, dziennikarz "Polityki". Informacje o agenturalnej przeszłości Mroziewicza ujawniliśmy niedawno jako pierwsi. Mroziewicz od początku lat osiemdziesiątych współpracował najpierw z wywiadem wojskowym PRL, a później do końca 1992 roku z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Choć - jak wynika z archiwów WSI - Mroziewicz zerwał współpracę z WSI, to jednak nie ulega wątpliwości, że w okresie PRL traktowany był jako agent specjalnego znaczenia przez wywiad wojskowy. - To była dla wywiadu wojskowego bardzo ważna persona. Doskonały agent, przygotowany na wypadek "wsypy". Dlatego do dziś będzie zachowywał kamienną twarz - mówi nam inny z naszych rozmówców, związany ze służbami specjalnymi.
I rzeczywiście, zdekonspirowany Mroziewicz zaprzecza jakimkolwiek związkom z wywiadem, czy to peerelowskim, czy WSI. Po naszej publikacji groził procesem, zapowiedział również, że wystąpi do IPN o udostępnienie mu wglądu w akta i ich ujawnienie. Dokumenty Mroziewicza bowiem, jako agenta wojskowego, znajdują się w zbiorze zastrzeżonym, ich ujawnienie może nastąpić wyłącznie wskutek decyzji szefa MON Radosława Sikorskiego. Jak się jednak dowiedzieliśmy, Mroziewicz mimo składanych publicznie deklaracji i zapewnień do chwili obecnej nie wystąpił do IPN o ujawnienie lub udostępnienie dotyczących go archiwów.
- Mógłby wystąpić tylko o przyznanie mu statusu pokrzywdzonego. Ale taki wniosek do nas nie wpłynął. Rozpatrywanie go zajęłoby kilka miesięcy, wiązałoby się to bowiem z koniecznością kwerendy i sprawdzania informacji - mówi pracownik Instytutu Pamięci Narodowej proszący o zachowanie anonimowości.
Zdaniem jednego z parlamentarzystów Platformy Obywatelskiej zasiadającego w sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, większość spraw dotyczących dziennikarzy współpracujących z WSI jest dobrze udokumentowana, choć - jak zaznacza nasz rozmówca - są też przypadki, które mogą budzić wątpliwości. Do wątpliwych nie należy jednak kwestia agenturalnej współpracy Krzysztofa Mroziewicza. - Czytałem raport. Nazwisko Krzysztofa Mroziewicza się w nim pojawia. Odegrał ważną rolę w działaniach służb specjalnych - zapewnia inny z członków sejmowej "speckomisji".
Wojciech Wybranowski
Solorz się tłumaczy
"W 1983 r. zostałem zmuszony szantażem do podpisania zobowiązania o współpracy" - oświadczył wczoraj właściciel Polsatu Zygmunt Solorz-Żak. Podobne wytłumaczenie w ostatnim czasie daje się słyszeć często u osób, które - jak wynika z dokumentów IPN - współpracowały z komunistyczną bezpieką. Solorz zastrzegł, że aby bronić swego dobrego imienia, wykorzysta "wszelkie dostępne środki prawne" w związku z "pojawiającymi się nierzetelnymi publikacjami". Oświadczenie Solorza-Żaka przekazała rzecznik telewizji Polsat Katarzyna Wyszomirska. Napisał on w nim także, że w okresie ubiegania się TV Polsat o koncesję służby specjalne "podjęły działania - w KRRiT oraz u ówczesnych władz - w celu uniemożliwienia przyznania koncesji Polsatowi". To akurat brzmi cokolwiek zaskakująco - Polsat otrzymał w 1994 roku koncesję na telewizję w sytuacji, gdy nikt z ówczesnych władz ani członków KRRiTV nie zadał sobie trudu wyjaśnienia pojawiających się już wówczas informacji o agenturalnej przeszłości Solorza. Biznesmen spotkał się wówczas z tak dużą życzliwością KRRiT, że jego stacja otrzymała koncesję na nadawanie w całej Polsce w odróżnieniu od stacji TVN, której wówczas przyznano koncesję ponadregionalną.
WW
Graś(owanie) polityczne
Poseł Paweł Graś (Platforma Obywatelska), zasiadając w sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, podjął się ważnego zadania - kontroli pod względem zgodności z prawem działania służb specjalnych. Jednak polityk nie jest zainteresowany tym, że służby dopuściły się działalności nielegalnej, werbując jako agenta późniejszego właściciela Polsatu Zygmunta Solorza, i w ten sposób mogły oddziaływać na rzeczywistość polityczną. Jak się okazuje, posła z ugrupowania, które wszem i wobec opowiada się za jawnością i przejrzystością życia publicznego, interesuje tylko, dlaczego prokuratura nie wszczęła postępowania przeciwko "Naszemu Dziennikowi", który fakt agenturalnej współpracy Solorza ujawnił. Przekładając to z "parlamentarnego" na ludzkie, można by powiedzieć, że interesuje go, dlaczego prokuratura nie ściga ogólnopolskiego dziennika, który ujawnił po raz kolejny (wcześniej bowiem zdemaskowaliśmy agenturalną przeszłość Krzysztofa Mroziewicza z "Polityki") fakty świadczące o kolaboracji właściciela ważnego medium z przestępczymi Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Graś jako członek speckomisji nie chce znać takich faktów, nie obchodzą go one i wolałby zapewne, by zostały ukryte za parawanem milczenia. Takie podejście dyskwalifikuje go jako członka komisji nadzorującej pracę służb specjalnych. Choć w dużym stopniu tłumaczy również, dlaczego Platforma tak chętnie szermująca hasłami "jawności" i "odtajnienia" nagle sprzeciwia się prezydenckiej noweli pozwalającej na odtajnienie raportu z likwidacji WSI.
Wojciech Wybranowski
[link widoczny dla zalogowanych]
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 22:10, 18 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
Diwa "układu warszawskiego"?!!!!!
Hanna Gronkiewicz-Waltz na pewno nie będzie brzydzić się współpracą z SLD, skoro nawet nie wie, co to jest nomenklatura postkomunistyczna Fot. M. Borawski
Marek Borowski przez moment nie pozostawiał złudzeń - warunkiem udzielenia poparcia kandydatce PO Hannie Gronkiewicz-Waltz w drugiej turze walki o fotel w stołecznym ratuszu było i pewnie dalej jest zawarcie "politycznego porozumienia centrolewicy z PO". To zaś nie pachnie niczym innym, jak reaktywacją "układu warszawskiego", czyli kojarzonej z przekrętami samorządowej koalicji PO - SLD.
Centrolewica wspólnie z PO miałaby rządzić Warszawą oraz wspólnie zwalczać PiS, Samoobronę i LPR jako "koalicję szkodliwą dla Polski". Donald Tusk, który od początku odżegnywał się od możliwości wejścia PO w alians z postkomunistami, wczoraj oficjalnie oświadczył, że Platforma nie przewiduje koalicji z SLD w Warszawie. To sprowokowało i przyspieszyło decyzję Marka Borowskiego, zapowiadaną pierwotnie na poniedziałek. W odpowiedzi na dictum lidera PO, nie kryjąc rozczarowania postawą Platformy, nie udzielił poparcia Hannie Gronkiewicz-Waltz. Czy nie jest to jednak - ten oficjalny rozwód PO z SLD - jedynie kolejną odsłoną kampanii wyborczej, obliczoną przez PO na odebranie głosów Marcinkiewiczowi na zasadzie centroprawicowej, niekumającej się z postkomunistami alternatywy? I czy "centrolewica" nie próbuje w ten sposób podbijać ceny? Bo trudno przecież, patrząc wstecz, brać to za dobrą monetę - postkomunistom i środowiskom dawnej udecji, czyli późniejszej UW i KLD, a obecnej PO, było zawsze po drodze, i to nie tylko na szczeblu samorządowym. W przypadku wygranej Hanny Gronkiewicz-Waltz najprawdopodobniej po raz kolejny i tak się okaże, że stara miłość nie rdzewieje. Zwłaszcza że kandydatka PO nie wyobraża sobie porozumienia Platformy z PiS. Jedynie zatem objęcie funkcji prezydenta stolicy przez Kazimierza Marcinkiewicza odsuwa widmo "układu warszawskiego" bis.
Hanna Gronkiewicz-Waltz nie opowiada się dziś wprost za współrządzeniem Warszawą z SLD, ale to jeszcze jakby nie ten czas. W kampanii wyborczej, zwłaszcza przy niemal wyrównanych szansach, liczy się każdy głos i trudno, by kandydatka "prawicowa", a przy tym "nabożna" mówiła takie rzeczy i zrażała do siebie elektorat. Patrząc jednak na dotychczasowe koleje kariery byłej prezes NBP, można stwierdzić, że współpracą z SLD nie będzie się brzydzić na pewno, skoro nawet nie wie, co to jest nomenklatura postkomunistyczna, czym była uprzejma pochwalić się "Gazecie Wyborczej" w momencie rozpoczynania drugiej kadencji prezesa banku centralnego w 1998 roku.
"Trudno podać definicję nomenklatury. Na Wydziale Prawa UW, gdzie pracowałam, większość moich kolegów należała do PZPR. Nie traktowałam ich nigdy jako ludzi z innego obozu politycznego" - odpowiedziała zapytana, czy nie uważa, że problemem polskich banków jest usadowiona w nich właśnie dawna nomenklatura. Nie była to bynajmniej jakaś nieszkodliwa deklaracja - Gronkiewicz-Waltz, będąc prezesem NBP, otaczała się ludźmi ze środowisk postkomunistycznych (jej zastępcą w NBP był np. przez długi czas - w latach 1992-1998 - związany z SLD prof. Witold Koziński), a jako przewodnicząca Komisji Nadzoru Bankowego akceptowała postkomunistów na stanowiskach prezesów i w zarządach banków.
Faworytka Kwaśniewskiego
Gronkiewicz-Waltz nie tylko nie przeciwdziałała temu, że banki stały się w III RP instrumentem uwłaszczania się dawnych komunistów, ale wręcz wyraźnie wspierała w tym nomenklaturę. To za jej kadencji m.in. funkcje prezesów banków zostały opanowane przez ludzi o czerwonych, peerelowskich rodowodach, jak choćby w przypadku doradcy peerelowskich rządów, a następnie ministra w eseldowskim rządzie Belki Mariana Czabańskiego, który został prezesem Banku Śląskiego. Nie mówiąc o pozytywnym zaopiniowaniu przez Gronkiewicz-Waltz na stanowisko prezesa Banku Handlowego związanego z Kwaśniewskim Cezarego Stypułkowskiego, który następnie szczególnie się wsławił jako prezes PZU.
Prezes NBP lubiła się przy tym zarzekać, że nie jest od tego, by robić w bankach czystki i zaglądać w życiorysy prezesów, bo to nie jej kompetencje. W latach 1998-2000 był to już jednak jedynie wykręt, bo wtedy obok funkcji prezesa NBP sprawowała funkcję przewodniczącej Komisji Nadzoru Bankowego, od której decyzji zależy powoływanie prezesów i członków zarządów banków w Polsce.
Czy w takiej sytuacji można się dziwić, że w 1998 roku Aleksander Kwaśniewski wysunął kandydaturę Hanny Gronkiewicz-Waltz na drugą sześcioletnią kadencję? Na pewno w nagrodę za to, że taka "prawicowa" i uwielbiająca się afiszować swoimi związkami z Kościołem kandydatka w wyborach AD 1995 na prezydenta Polski, kojarzona z prawicą spod znaku ZChN, tak potrafiła dbać o interesy ludzi z obozu "prezydenta wszystkich Polaków".
Dla Wałęsy "najlepsza kobieta"
I trudno tu nawet przypuszczać, żeby z postkomunistami łączyły ją przekonania; ona po prostu trzymała z silniejszym, z tym, kto był akurat w grze. Wałęsa był "dobry" wtedy, gdy będąc prezydentem, przy współudziale Lecha Falandysza, który znał Gronkiewicz ze studiów i ze wspólnej działalności w kanapowej prowałęsowskiej partii "Victoria", wyciągnął przyszłą prezes NBP z niebytu; "namaścił" na prezesa banku centralnego osobę szerzej nieznaną i o wątpliwych kwalifikacjach. Brak przygotowania merytorycznego kandydatki budził jednak sprzeciw w Sejmie i Wałęsie dopiero za drugim podejściem, w lutym 1992 roku, udało się przeforsować kandydaturę Waltz na prezesa NBP. W pierwszym głosowaniu, w grudniu 1991 roku, Sejm odrzucił jej kandydaturę ku zdenerwowaniu Wałęsy do żywego ("Utrąciliście najlepszą kobietę"). Co ciekawe, przeciwko nominacji Gronkiewicz-Waltz głosował Kongres Liberalno-Demokratyczny, z którego, obok UW, wywodzi się dzisiejsza PO, szczycąca się, przynajmniej oficjalnie, profesjonalizmem i prestiżem swojej wiceprzewodniczącej.
Murzyn zrobił swoje...
Hanna Gronkiewicz-Waltz pięknie zrewanżowała się Wałęsie za wyciągnięcie jej z niebytu i umożliwienie kariery. W 1995 r. wystartowała w wyborach prezydenckich i bezpardonowo atakowała swojego protektora ubiegającego się o reelekcję; no ale jego pozycja nie była już taka jak wtedy, gdy otwierał wrota kariery przed Waltz. Podobnie został później potraktowany Rokita, który też wyciągnął ją z niebytu, przynajmniej politycznego. Bo to właśnie on podczas pobytu w Anglii miał byłą prezes NBP, która akurat kończyła kadencję wiceprezesa w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju, zwabić do PO w nadziei, że będzie miał swojego człowieka w partii. Okazało się to jednak złudne, bo Gronkiewicz szybko wyczuła pismo nosem, że Tusk ma silniejszą pozycję, i przeszła na jego stronę. Dziś ona jest wiceprzewodniczącą partii, a Rokita - jej protektor - ...członkiem rady krajowej
"Hiena" i "klacz trojańska"
Angażując się obecnie w działalność polityczną PO - formacji, której ludzie odegrali znaczącą rolę przy Okrągłym Stole, a następnie, jak m.in. Tusk, wzięli udział w "nocnej zmianie" - Gronkiewicz-Waltz nie jest już kimś spoza układów, czym tak się lubiła afiszować, kiedy była prezesem NBP. Zresztą już nawet wtedy niesłusznie, bo kandydując w wyborach prezydenckich w 1995 roku, brała udział de facto... we wspieraniu układu.
"Ci, którzy sądzili, że będę posłuszna wobec Wałęsy, ponieważ on wysunął mnie na stanowisko prezesa NBP, po prostu mnie nie znali (...). Uważam, że Wałęsa, startując, działa na niekorzyść Polski, gdyż prowadzi do tego, że prezydentem zostanie Kwaśniewski" - uzasadniała Gronkiewicz-Waltz swoją decyzję o starcie w wyborach, a zarazem skromnie tłumaczyła swoją niewdzięczność wobec Wałęsy, który nie pozostał dłużny i postępowanie niedawnej protegowanej nazwał "solidarnością hieny".
Czy to jednak nie ona również, a nie jedynie Wałęsa, pomogła wygrać wybory kandydatowi postkomunistów? I to nomen omen w myśl bon motu z tamtego czasu: "Nie jestem żadną klaczą trojańską ani kuzynką Tymińskiego. Moje kandydowanie nie jest przypadkowe". Jarosław Kaczyński potwierdził po latach, że rzeczywiście nie było ono przypadkowe, ponieważ wyborami w 1995 r. sterowała bezpieka. Gronkiewicz-Waltz najpierw miała skupić wokół siebie elektorat prawicowy, następnie zostać spalona w oczach opinii publicznej, by ostatecznie zrobić miejsce dla przebranego za antykomunistę Lecha Wałęsy. O tej operacji bezpieki Hanna Gronkiewicz-Waltz pewnie nie wiedziała, jednak i ona dołożyła w tym czasie swoje trzy grosze, m.in. mataczeniem w Konwencie św. Katarzyny wynikami prawyborów mających wyłonić wspólnego kandydata prawicy na prezydenta na niekorzyść byłego premiera Jana Olszewskiego, co stawia ją w dwuznacznym świetle.
Kołodko wolał być sierotą
Mimo wylansowania przez ZChN i Konwent św. Katarzyny oraz solennej obietnicy, że po wyborze na prezydenta RP będzie "dla narodu jak ojciec i matka", Naród na Hannie Gronkiewicz-Waltz się nie poznał - dostała niecałe 3 proc. głosów, nie mówiąc o wicepremierze Kołodce, który powiedział z rozbrajającą szczerością, że "w takim razie chce być pełną sierotą".
Kompromitacja w wyborach nie zniechęciła Gronkiewicz-Waltz do dalszej kariery. W 1998 r. wysunął jej kandydaturę na prezesa NBP prezydent Kwaśniewski. Została wybrana na drugą sześcioletnią kadencję, którą jednak przerwała w 2000 roku, ustępując pola Balcerowiczowi, w związku z propozycją bardziej intratnej posady w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju w Wielkiej Brytanii. Tam już nie brylowała jak na stanowisku prezesa NBP, jak mówili jacyś złośliwcy z kręgów PO - w EBOiR miała nawet opinię "intelektualnie nieudolnej", i na kolejną kadencję nie została wybrana. Podobno zgromadziła jednak około pół miliona funtów oszczędności, czyli dobrze ponad dwa miliony złotych, i zdaje się, że o to głównie chodziło.
Pani prezes... aferzystką?!
Świetnie potrafiła się więc urządzić Hanna Gronkiewicz-Waltz; układanie się z postkomunistami okazało się opłacalne. Stanowisko w EBOiR w Londynie było najprawdopodobniej nagrodą za przyłożenie ręki do wyprzedaży polskich banków w obce ręce, często jeszcze z dokładaniem do interesu, bo NBP też dofinansowywał banki komercyjne, które następnie tanio kupowali zagraniczni inwestorzy.
Kandydatkę Platformy Obywatelskiej na prezydenta Warszawy prawdopodobnie poważnie obciąża też tzw. afera sprzętowa, transakcja z 1998 roku związana z handlem długami służby zdrowia. W połowie lat 90. do dyrektorów szpitali zgłaszali się przedstawiciele firm, oferując im jako "darowizny" najnowszy sprzęt medyczny, za który, jak się później okazywało, trzeba było płacić. Ponieważ szpitale nie miały pieniędzy, powstawały długi, które następnie zbywano bankom. Wystarczyło odpowiednio długo przetrzymać dokumenty "szpitalnej darowizny", aby bez trudu dużo zarobić, bo tajemnica opłacalności tego handlu tkwiła w sięgającym 50 procent karnym oprocentowaniu odsetek od przeterminowanych zobowiązań.
"W 1998 r. prezesi NBP, Pierwszego Komercyjnego Banku w Lublinie (przejętego przez NBP po ekstradycji Bogatina do USA) oraz BIG Banku Gdańskiego podpisali umowę, na mocy której NBP nabył za ponad 44 mln zł prawa do wierzytelności BIG BG wobec banku lubelskiego, który dwa lata wcześniej handlował długami szpitali. Na mocy tego dokumentu bank centralny zobowiązał się występować wspólnie z BIG BG przeciw skarbowi państwa! Co więcej, podpisując tę umowę pani Gronkiewicz-Waltz miała pełną świadomość, że Sąd Apelacyjny w Gdańsku kilka miesięcy wcześniej uznał szpitalne wierzytelności za nieistniejące. Wygląda więc na to, że szefowa NBP wydała 44 mln zł tylko po to, by ukryć szczegóły tzw. afery sprzętowej, w której niemały udział mieli jej podwładni zarządzający bankiem w Lublinie" - opisuje mechanizm przekrętu Paweł Siergiejczyk w "Naszej Polsce" (7 listopada 2006).
Nóż w plecy
Udzielająca się w Odnowie w Duchu Świętym Gronkiewicz-Waltz chętnie mówi o swoich zasadach i nie ma nic na sumieniu, mimo że interesuje się nią i sejmowa komisja ds. PZU w kwestii ewentualnej odpowiedzialności byłej prezes NBP w związku z nieodpowiednim nadzorem nad przestrzeganiem tzw. norm ostrożnościowych przez banki, i ostatnio jeszcze bankowa komisja śledcza, co latem br. wywołało niemal furię byłej prezes NBP; powiedziała, że komisja chce jej "wbić nóż w plecy" przed wyborami samorządowymi.
Jak pisało jednak "Życie Warszawy", sejmowi śledczy zbierali materiały dotyczące upadłości Banku Staropolskiego, które mają obciążyć Gronkiewicz-Waltz. Komisja ma kopię doniesienia o popełnieniu przestępstwa przez parlamentarzystkę Platformy, z którego wynika, że jako szefowa Komisji Nadzoru Bankowego, wnioskując w 2000 r. o ogłoszenie upadłości Banku Staropolskiego, miała się powołać na nieistniejącą opinię biegłego. W rzeczywistości bowiem przedstawił on jedynie swoje stanowisko, w którym stwierdził, że nie może wydać rzetelnej opinii z powodu braku dostępu do wszystkich dokumentów banku. Autorem doniesienia jest Roman Sklepowicz, prezes Stowarzyszenia Pokrzywdzonych przez System Bankowy. "Jeśli pan Sklepowicz ma rację, sprawa jest porażająca!" - ocenił Waldemar Nowakowski z Samoobrony, zastępca przewodniczącego komisji śledczej ds. banków, i wnioskował o szybkie przesłuchanie Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Nie ma jak takt, prawdomówność i dobry smak
O tych sprawach - aferze sprzętowej, upadłości Banku Staropolskiego - nie każdy wie i nie ma w nich na razie twardych dowodów. O tym, że kandydatka PO na prezydenta Warszawy przyłożyła rękę do wyprzedaży polskich banków w obce ręce, większość jednak słyszała. Każdy też ma na pewno w pamięci obrazek z ostatnich wyborów prezydenckich, w których ponad rok temu pokazała się jako osoba bez skrupułów, poczucia przyzwoitości, o dobrym smaku nie wspominając, wykorzystując na rzecz kampanii Donalda Tuska stołeczne... hospicja. I w otoczeniu umierających ludzi, i w świetle fleszy Waltz miała czelność oskarżyć kłamliwie prezydenta Lecha Kaczyńskiego o rzekome zmniejszanie przez miasto dotacji dla hospicjów. Oburzony Zbigniew Ziobro nazwał to wtedy i tak bardzo wstrzemięźliwie działaniem "poniżej standardów krajów cywilizowanych, nikczemnym i niegodziwym". Czy potrzeba czegoś więcej?
Julia M. Jaskólska
[link widoczny dla zalogowanych]
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 22:11, 18 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
OZI i ich zapomniane ofiary!!!!!
Podpisana przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego ustawa o ujawnieniu zasobów IPN jest krytykowana szczególnie za zawarte w niej postanowienie o publikacji listy tzw. OZI, czyli osobowych źródeł informacji SB. Wielu komentatorów wskazuje ten zapis jako potencjalnie grożący wyrządzeniem krzywdy ludziom, którzy w jakimś momencie podjęli współpracę z SB, ale dość szybko ją porzucili.
Chciałbym zwrócić uwagę na pewną powszechnie nieuświadamianą, ale moralnie, a także politycznie, niezmiernie ważną konsekwencję publikacji takiej listy.
Komunistyczne służby specjalne pod koniec lat 80. posiadały około 130 tysięcy agentów. Ich zadaniem było rozpracowywanie, właściwie niewiele liczniejszych, działaczy środowisk antykomunistycznych. Nic więc dziwnego, że członkowie opozycji stale mieli żywą świadomość aktywności agentów. Nic również dziwnego, że z konieczności nieporadnie i po amatorsku starali się ich zidentyfikować. Z drugiej strony funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa i Wojskowej Służby Wewnętrznej z zawodową umiejętnością starali się ich ukryć.
W tej walce najczęściej górą byli zawodowcy, a to za pomocą tzw. kombinacji operacyjnych organizowanych w celu oczerniania uczciwych ludzi przez podrzucanie posądzeń o ich agenturalności. Dla ukrycia armii prawdziwych agentów musieli rzucić hańbiące pomówienie na przynajmniej kilkanaście tysięcy szczerych patriotów. Pomówienia takie aż nazbyt często okazywały się skuteczne. Ofiarami tego procederu padła wielka liczba czasem najofiarniejszych działaczy. Gdy ich przyjaciele i współpracownicy zaczynali ich unikać, a czasem odwracali się od nich z pogardą, ludzie ci przeżywali prawdziwe piekło. W warunkach podziemia z takim podejrzeniem nie dało się dyskutować. Każdy argument pozytywny mógł być interpretowany jako dowód negatywny.
Taka sytuacja trwała często całe lata, a w pewnych przypadkach trwa do dzisiaj. Takie poniżenie jest jednym z najbardziej krzywdzących paradoksów patriotycznego zaangażowania w walce z komunizmem. Ludzie ci cierpieli w samotności, czasem w poczuciu beznadziejności swego losu opuszczali Polskę. Ponosili najpoważniejsze konsekwencje osobiste, rodzinne i zawodowe. Wielu odeszło z polityki z fałszywym piętnem łajdactwa. Tym ludziom należy się sprawiedliwość i prawo do odzyskania szacunku społecznego. Oni jako pierwsi powinni skorzystać na odtajnieniu archiwów tajnej policji. Ujawnienie prawdziwych OZI jest właśnie takim aktem późnej sprawiedliwości. Nie odda skrzywdzonym lat przeżytych w poniżeniu, ale będzie przynajmniej moralną rekompensatą.
Krzywda ludzi oczernionych przez SB dla ukrycia prawdziwych agentów trwa już 17 lat. Pierwszym obowiązkiem niepodległego państwa polskiego powinno być rozróżnienie tych, którzy o wolność walczyli, od tych, którzy korzystali z ochrony SB za cenę pohańbienia innych. III Rzeczpospolita tego obowiązku dotychczas nie wypełniła.
Jako radny Gdańska, miasta szczególnie nasyconego opozycją, ale również idącą jej tropem agenturą, często stykałem się z dramatem ludzi w ten sposób napiętnowanych. Z drugiej strony, jako były działacz podziemnej "Solidarności" być może sam byłem jednym z tych, którzy krzywdzili swoich kolegów, naiwnie, jak to dopiero dziś rozpoznajemy, wierząc w krążące powszechnie "tajne" informacje i plotki. Wierzyliśmy w nie, ponieważ staraliśmy się bronić przed niewidzialnym wrogiem, który miał nad nami wszelką przewagę.
Dlatego dzisiaj domagam się od władz mojego państwa prawdy. Widzę bezczelność byłych (?) agentów i trwającą krzywdę ludzi, na których rzucono pomówienie. Czas z tym skończyć. Ochrona agentów nie może przeważać nad dobrem ofiar. Publiczne przedstawienie listy OZI jest najlepszym narzędziem, by przywrócić tym ofiarom należną im cześć. Tej sprawy nie wolno odwlekać. Jest już najwyższy czas, by władze państwa umożliwiły nam rozpoznanie, kto był niegodny zaufania, a komu winniśmy zwrócić honor.
Wiesław Kamiński
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 22:11, 18 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
Po to spaliśmy na styropianie!!!!!
Czy nie miał racji pan Krzysztof Kozłowski, gdy będąc szefem MSW w rządzie pana Tadeusza Mazowieckiego, tłumaczył, iż teczki są tak niebezpieczne, że należy je spalić? No a jeśli już nie, to dlaczego tzw. komisja Michnika studiowała archiwa MSW jedynie dwa i pół miesiąca? Czy w ogóle można zrobić w tak krótkim czasie coś pożytecznego w tak delikatnej materii?
Ano, jak się znowu okazało, nie za wiele, czego dowodzi przypadek pana Zygmunta Solorza-Żaka, kolejnej "ofiary dzikiej lustracji". Inaczej nie wyciekłoby może, że pan Zygmunt Solorz-Żak, właściciel Polsatu i Invest-Banku, był w PRL agentem wywiadu wojskowego, współpracował przez jakiś czas z SB, a po 1989 r. był agentem WSI, wcale niekoniecznie nieszkodliwym. Służby wojskowe wynagradzały pana Solorza za to morze obfitości wspieraniem w interesach, czym znów nie ma co się emocjonować, bo czy nie był to w końcu jakiś odosobniony, ale typowy przypadek biznesplanu w socjalistycznej "ojczyźnie"?
To już jednak nie żarty, tylko jakieś fatum. Kto będzie następną ofiarą "kaczyzmu"? Dalibóg, oby tylko nie padło na pana Mariusza Waltera. Chociaż, jak to się mówi, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo wreszcie byłoby już jasne, po co spaliśmy na styropianie. Żeby doczekać prawdziwie wolnych mediów! Takich właśnie jak TVN i Polsat, w których "dzieci pana Suboticia" uczą nas na "owsianych taśmach" prawdziwej demokracji, doradzają, na kogo głosować - jak np. w ostatniej kampanii, że na Donalda Tuska - co myśleć o lustracji, kto jest oszołomem, a kto nie, kto ma klasę - jak np. pani prezydentowa Kwaśniewska, bo inaczej nie występowałaby w TVN Style - a kto nie itd.
Wychodzi zatem na to, że pan Zygmunt Solorz-Żak, dwojga nazwisk po dwóch żonach ("panieńskiego" Krok nie wiadomo dlaczego się wstydzi), nie tylko jest zdolnym biznesmenem, lecz także kimś jeszcze.
Prasa pisała o panu Solorzu już parę lat temu - a więc na długo, zanim nawet można się było spodziewać, że będą krew, pot i łzy po likwidacji WSI - że w latach 80. robił interesy z jednym z dyrektorów centrali handlu zagranicznego. Później - po tym jak w 1998 r. zastrzelono Marka Papałę - pisały gazety, że tenże dyrektor o inicjałach W.D., jednocześnie przyjaciel pana Solorza, wynajmował magazyn Turkom zamieszanym w przemyt heroiny. "Był mu jak ojciec: przyjacielski, opiekuńczy i czerpiący radość z jego sukcesów" - pisał o dyrektorze centrali handlu zagranicznego pan Jakub Kopeć w książce - hymnie pochwalnym na cześć właściciela Polsatu, zatytułowanej "Utopić Solorza".
Marek Papała zaś zginął, jak mówi główna hipoteza śledztwa, gdyż za dużo wiedział o interesach narkotykowych. Czyżby więc - zważywszy na to, że przyjaciel pana Solorza mógł mieć coś wspólnego z biznesem narkotykowym - było coś na rzeczy?
Dodam przy okazji, że pan Jakub Kopeć to "ten" Kopeć. To znaczy autor "Po drugiej stronie lustracji" - książki o tym, jak to "dwa, a może trzy FOZZ-owskie z pochodzenia miliony dolarów, jakie przepłynęły przez konta Cliffa Pineiro, miały być użyte do powołania Powszechnego Banku Gospodarczego, który z kolei miał zapoczątkować budowę imperium finansowego Porozumienia Centrum, partii bliźniaczych braci Kaczyńskich". Na tym dziennikarstwie śledczym sąd się nie poznał i nakazał panu Kopciowi przeprosić Jarosława i Lecha Kaczyńskich za zniesławienie.
Panu Solorzowi pisał więc książkę prawdziwy fachowiec i - jakbyśmy to powiedzieli - ktoś z referencjami. Pan Zygmunt Solorz zresztą z zasady nie otaczał się przypadkowymi ludźmi. Wspomniany wcześniej dyrektor W.D. poznał jeszcze pana Solorza z panem Piotrem Nurowskim, zajmującym się propagandą w Komitecie Warszawskim PZPR. Podpowiedział on panu Solorzowi, by inwestować w media, no i późniejszy właściciel Polsatu w 1992 r. kupił codzienny "Kurier Polski". Jego prezesem mianował pana Andrzeja Majkowskiego, późniejszego sekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta Kwaśniewskiego i - jak prasa pisała - pośrednika pana prezydenta w kontaktach z panem Markiem Dochnalem, odpoczywającym w miejscu odosobnienia.
W tym samym "Kurierze Polskim", czystym zbiegiem okoliczności, grupa pana Lesiaka miała swoich ludzi, a gazeta była głównym instrumentem ataku na Porozumienie Centrum. I to nietuzinkowym, bo zasłynęła m.in. oskarżeniem pana Lecha Kaczyńskiego o to, że będąc w Waszyngtonie, podjął rozmowy mające ułatwić amerykańską akceptację odwołania pana Balcerowicza, podczas gdy on nie był wtedy w Waszyngtonie ani w ogóle w USA.
Tak to pan Solorz ma swoje udziały nie tylko w Elektrimie, lecz także w szafie pana Lesiaka, co w połączeniu z koneksjami z kimś wymienianym przy okazji sprawy zabójstwa byłego komendanta Marka Papały sprawia wrażenie rozmachu. Czy pan Zygmunt Solorz zna jeszcze może pana Edwarda Mazura?
Trzeba było jednak spalić te teczki i dobrze zamieść popiół pod dywan w ministerstwie spraw wewnętrznych za "pierwszego niekomunistycznego premiera".
Julia M. Jaskólska
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 22:13, 18 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
Naprawdę masz złudzenia, że to czytamy?
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Ahron
Gość
|
Wysłany: Sob 22:18, 18 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
Cenna uwaga Jago,uważam że posty powinny być jak najkrutsze,nie zawsze się tak da ,ale trzeba się starać :)
Pozdrawiam
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Nie 17:54, 19 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
"Najcenniejsi agenci wyprowadzani poza WSI"!!!!
Najcenniejsza agentura była w ostatnich latach wyprowadzana poza Wojskowe Służby Informacyjne - mówią w wywiadzie dla najnowszego tygodnika "Wprost" szefowie komisji likwidacyjnej WSI Sławomir Cenckiewicz i Piotr Woyciechowski.
Według przewodniczącego komisji Cenckiewicza (historyka IPN z Gdańska - PAP), w WSI istniała "praktyka prowadzenia nierejestrowanych źródeł osobowych; nie ujmowano ich w oficjalnej ewidencji". Jego zdaniem, mogło to służyć omijaniu zakazu werbunku osób pełniących niektóre funkcje publiczne; zakaz ten omijano także wprowadzając te osoby do zasobów kadrowych WSI - tak się miało stać z jednym z adwokatów (którego nie ujawniono - PAP).
"Natknęliśmy się na dokumenty, które mogą wskazywać na to, że najcenniejsza agentura była przez ostatnie lata wyprowadzana poza WSI i może być teraz kontrolowana w zupełnie innym środowisku" - dodał Woyciechowski (wiceszef komisji, b. szef wydziału studiów MSW, przygotowującego lustrację w 1992 r., gdy szefem resortu był Antoni Macierewicz - PAP). "Oficerowie WSI perfekcyjnie opanowali zasadę wewnętrznej konspiracji" - dodał Cenckiewicz. Zdaniem Woyciechowskiego, "nie ma środowiska zawodowego czy politycznego, którym WSI się nie interesowały". Ujawnił, że "wysoko uplasowana agentura była osobiście +zadaniowana+ przez szefów WSI, m.in. gen. Konstantego Malejczyka i gen. Marka Dukaczewskiego"; chodzi o "menedżerów dużych i znanych firm". WSI miały też agentów w radach pracowniczych i związkach zawodowych. "Ludzi WSI znaleźliśmy nawet przy ostatnich prywatyzacjach!" - dodał Woyciechowski. Według niego, WSI kontrolowały też "kilka redakcji gazet lokalnych i krajowych, włącznie z +Kurierem Polskim+".
"Nie znaczy to, że WSI kontrolowały totalnie życie publiczne" - ocenił zarazem Cenckiewicz. Według niego, WSI wybrały raczej wariant "kontroli odcinkowej", tzn. tych sfer życia, które nie były zajęte przez "innych", a które przynosiły "korzyści materialne i polityczne".
Woyciechowski ujawnił, że komisja likwidacyjna zawiadomiła już prokuraturę o popełnieniu przez szefów WSI przestępstwa ukrycia i nieprzekazania do IPN dokumentów wojskowych służb specjalnych PRL (tysiąc jednostek archiwalnych). "Na dodatek IPN zrezygnował z przejęcia niektórych akt" - dodał Cenckiewicz. Według niego, IPN za czasów prezesa Leona Kieresa wykazał w kwestii tych akt "kompletną naiwność czy wręcz niekompetencję".
"Z kolei zbiór zastrzeżony (w IPN - PAP) stał się superskrytką, służącą do ukrywania przestępczej działalności wywiadu wojskowego PRL, w tym zbrodni oddziału +Y+" - dodał Woyciechowski. Dziełem tego oddziału miała być m.in. afera FOZZ. Komisja przygotowała projekt zawiadomienia do prokuratury o oddziale "Y" jako o "związku przestępczym".
Według Woyciechowskiego, ok. 300 oficerów WSI ukończyło kursy KGB i GRU; do Moskwy miała też trafić kartoteka operacyjna Wojskowej Służby Wewnętrznej (kontrwywiadu wojska w PRL - PAP). "Dlatego kontrwywiad wojskowy nie mógł osiągnąć żadnych sukcesów na +odcinku wschodnim+" - dodał.
Woyciechowski ujawnił, że komunistyczne służby wojskowe inwigilowały też pisarzy: gdy Roman Brandsttaetter pracował w 1946 r. w ambasadzie w Rzymie wywiad wojskowy "podstawił" mu sekretarkę, która miała wyjść za niego za mąż.
Cenckiewicz zdradził, że komisji "odmawiano nagminnie dostępu do materiałów", a w Gdyni nie wpuszczono go do kontrwywiadu Marynarki Wojennej. "Dowódca jednostki powiedział mi wprost, że on dokumentów nie pokaże i tyle. Dodał że ma świadomość, iż jako wieloletni oficer WSW pracy w nowych służbach nie dostanie, więc nie ma nic do stracenia" - powiedział Cenckiewicz. "Odjechałem z kwitkiem" - przyznał.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Nie 17:59, 19 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
Sowieckie interesy Mazura !!!!
Katarzyna Hejke, Tomasz Sakiewicz
Dotarliśmy do dokumentów, które rzucają nowe światło na powiązania Edwarda Mazura, podejrzewanego o zlecenie zabicia szefa policji, Marka Papały. Na początku lat 90. Mazur prowadził interesy z przedstawicielem jednej z największych firm sowieckich. Ich biznesowym partnerem był Zbigniew Komorowski, wieloletni polityk PSL i bliski współpracownik Waldemara Pawlaka.
Pod koniec sierpnia 1991 r. została zawiązana spółka o nazwie Abexim. Jej siedziba mieściła się przy ulicy Połczyńskiej 10 w Warszawie. Zarówno lokalizacja, jak i nazwiska udziałowców czynią ze spółki instytucję wyjątkową. „GP” dotarła do aktu notarialnego powołującego Abexim oraz do dokumentów ze zbioru sądu rejestrowego.
Abexim założyły dwie firmy i jedna osoba prywatna. Był nią Edward Andrzej Mazur – wedle aktu notarialnego obywatel Stanów Zjednoczonych zamieszkały w Chicago, który obejmował jedną czwartą udziałów. Druga kwarta należała do firmy Bakoma-Bis, reprezentowanej przez Zbigniewa Komorowskiego. Udziałowcem większościowym była jedna z największych firm sowieckich – Avtoexport wraz ze swym przedstawicielem, obywatelem radzieckim Alfredem Mełkumowem. Siedziba Abeximu zlokalizowana jest na terenie jednej z największych – niegdyś sowieckich, dziś rosyjskich – nieruchomości eksterytorialnych w Warszawie. Teren przy ulicy Połczyńskiej opisywaliśmy w „Gazecie Polskiej” wielokrotnie. Po odzyskaniu suwerenności w 1989 r. Polsce nigdy nie udało się go odzyskać.
Udział Mazura i Komorowskiego w interesie finansowanym głównie przez sowiecką firmę bez wątpienia świadczy o zaufaniu, jakim obu darzyły ówczesne służby specjalne ZSRR. Zlokalizowanie siedziby firmy na terenie pilnie chronionej nieruchomości dodatkowo wzmacniają to przekonanie. Abexim miał się zajmować handlem, eksportem, importem oraz transportem samochodowym. Na początku postawiono na działalność najbliższą głównemu udziałowcy, czyli sowieckiemu Avtoexportowi. Abexim zajął się sprzedażą samochodów. Wykorzystał do tego celu datowaną jeszcze na maj 1989 r. umowę, w której przedstawicielstwo Opla w Niemczech przyznawało Zbigniewowi Komorowskiego i Edwardowi Mazurowi prawo sprzedaży samochodów tej marki. Z dokumentów, do których dotarliśmy, wynika, że Komorowski i Mazur przedstawiali się jako firma Abexim (pierwszy miał mieć 51 proc. udziałów, drugi 49 proc.), choć formalnie spółkę założono dopiero w drugiej połowie roku 1991.
Sowiecki partner, sowiecka ziemia
Avtoexport – partner biznesowy Bakomy Komorowskiego oraz Mazura – powstał w Moskwie w 1956 r. Miał sprzedawać wyprodukowane w Związku Sowieckim samochody i maszyny drogowe i zaopatrywać największe radzieckie przedsiębiorstwa w pojazdy i sprzęt. Ze względu na charakter, kontakty międzynarodowe i dostęp do newralgicznych sektorów gospodarki, m.in. wydobywczego, nietrudno sobie wyobrazić, jak bardzo jego przedstawiciele byli związani z sowieckimi służbami specjalnymi.
Wraz z rozpadem bloku wschodniego Avtoexport został przeorganizowany. Zwiększył aktywność swych zagranicznych przedstawicielstw, nawiązywał nowe kontakty handlowe. Właśnie na ten okres datowana jest umowa dotycząca warszawskiego Abeximu. Edward Mazur sprzedał swoje udziały w Abeximie po dwóch latach. Rok później Komorowski pozbył się udziałów na rzecz żony, która była udziałowcem Abeximu aż do 2004 r. Wedle uzyskanych przez nas informacji, w Abeximie zatrudniani byli członkowie rodzin wysokich oficerów wojska polskiego.
Spółka Abexim działa w Warszawie przy ul. Połczyńskiej 10 do dziś. Jest jednym z największych przedstawicieli General Motors w stolicy. Jej prezesem jest niezmiennie Alfred Mełkumow – dziś już obywatel RP. W zarządzie zasiada także Artur Mełkumow, również obywatel naszego kraju.
Avtoexport, mimo zmian polskich właścicieli, zawsze zachowywał w spółce powyżej 50 proc. udziałów. Umożliwiło mu to utrzymanie przez piętnaście lat własnych przedstawicieli w zarządzie Abeximu.
Tandem
O wspólnych interesach Edwarda Mazura i Zbigniewa Komorowskiego pisaliśmy już w poprzednich numerach „GP”. W numerze 44 (z 1 listopada) informowaliśmy, że należąca do Komorowskiego Bakoma powstała w dużej mierze dzięki pieniądzom Mazura. Podejrzewany o zlecenie zabójstwa komendanta policji miał świetne kontakty z politykami PSL. Według naszego informatora – dawnego oficera UOP – był nieformalnym doradcą Waldemara Pawlaka. Szef PSL przyznał w rozmowie z dziennikarzem „GP”, że znał Edwarda Mazura, ale nie potwierdził, by był on jego doradcą.
Gdy Mazur i Komorowski założyli spółkę z przedstawicielem sowieckiego Avtoexportu, Komorowski zasiadał w ławach Senatu. Z ramienia wyższej izby polskiego parlamentu szefował Komisji Obrony Narodowej i uczestniczył w pracach senackiej Komisji Gospodarki Narodowej. Miał więc szeroki dostęp do informacji dotyczących bezpieczeństwa kraju oraz państwowych firm i choćby planów ich prywatyzacji. Opierając się na obowiązujących teraz przepisach prawnych regulujących dostęp do informacji tajnych, można bez większego ryzyka zakładać, że dziś Zbigniew Komorowski nie uzyskałby do nich dostępu. Na początku lat 90. procedur dopuszczających do poufnych informacji państwowych w zasadzie nie było.
Dziś Zbigniew Komorowski oficjalnie pozostaje poza światem polityki. Zrezygnował z działalności w PSL, nie kandydował w ostatnich wyborach parlamentarnych. Nieoficjalnie mówi się jednak, że nadal jest blisko szefa ludowców, Waldemara Pawlaka. Wymieniany jest na listach najbogatszych Polaków. Swoją działalność gospodarczą koncentruje na przemyśle rolno-spożywczym – jest głównym udziałowcem Bakomy oraz zakładów zbożowych. W 2003 r. wątpliwości sejmowej Komisji Etyki Poselskiej – Komorowski piastował wówczas mandat sejmowy – wzbudziły jego oświadczenia majątkowe, szczególnie punkt dotyczący zgromadzonych środków pieniężnych. Zbigniew Komorowski podał, że nie ma ich w ogóle. Tłumaczył, że wszystkie zarobione w 2002 pieniądze – około 4 mln złotych – przeznaczył na inwestycje. Nie widząc możliwości sprawdzenia prawdziwości informacji o braku środków finansowych, Komisja zaakceptowała oświadczenie posła.
Sowieckie nieruchomości
Obiekt przy Połczyńskiej 10, który stał się podstawą polsko-sowieckiej spółki założonej przy udziale Edwarda Mazura, należy do słynnych rosyjskich nieruchomości odziedziczonych przez Federację Rosyjską po ZSRR. Istnienie ich odkryła w maju 1996 r. „Gazeta Polska”. Rosjanie uzyskali na terenie Warszawy około 20 obiektów na podstawie umów pomiędzy ZSRR a PRL. Teoretycznie Polacy mieli w zamian za te obiekty dostać nieruchomości w Moskwie, ale Rosjanie nigdy się z tej części umów nie wywiązali. Na terenie kilku z tych obiektów rozpoczęli wbrew międzynarodowemu prawu działalność handlową. Jednocześnie odmawiali płacenia podatków, uzasadniając to tym, że warszawskie nieruchomości znajdują się na terytorium państwa rosyjskiego.
Według informacji, do których kilka lat temu dotarła „Gazeta Polska”, działalność handlowa na terenie rosyjskich nieruchomości miała służyć rosyjskim służbom specjalnym do pozyskiwania środków na cele operacyjne. Na trop tego procederu wpadł polski kontrwywiad. Edward Mazur był współpracownikiem kontrwywiadu UOP (pisaliśmy o tym w numerze z 1 listopada br.), ale według uzyskanych przez nas informacji zwerbowano go już po powstaniu Abeximu. Udało nam się też potwierdzić informację, że w UOP prowadziła Mazura ta sama komórka, która jednocześnie nadzorowała sprawę rozpracowania Abeximu. Pytania: dlaczego Mazur zdecydował się wejść do spółki zdominowanej przez Rosjan i dlaczego Rosjanie darzyli go zaufaniem – pozostają na razie bez odpowiedzi.
[link widoczny dla zalogowanych]
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pon 13:21, 20 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
Pon 22:25, 13 Lis 2006 w tym temacie napisałem
Oby za pare dni nie okazało sie, że z powodów ... technicznych ... oczywiście, szwankują dostawy ropy i gazu, lub nagle wzrosną koszty ich wydobycia w Rosji.
A dzisiaj co mamy:
Gazprom podnosi nam cenę gazu o 10 proc.
[link widoczny dla zalogowanych]
Pozdrawiam
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pon 14:35, 20 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
Hehe...
Widzę powolutku popadamy w kociokwik
A ryneczek panowie? Cena czego kolwiek to wypadkowa tego co chce sprzedać i tego co chce kupić. I zależy także od... jak bardzo chce się sprzedać albo kupić... Wyjaśniać.? Pretensje do Ruskich, że chcą drożej (bo to tylko nam wolno?) są niepoważne... Dywagacje tego typu są niepoważne...
Ad interesów Rosyjskich czy wręcz z góry podejrzanych firm Rosyjsko- polskich. A czemu to inne nacje mogą sobie na naszym terenie do woli i też nie płacić podatków? Paranoja... A może tak we własnym interesie wyłączyć fobie i uruchomić szare komórki? Zastanawiam się jak można współpracować o co się słusznie dopominamy ... izolując przedsiębiorczość Rosyjską, jej tu inwestycje? A może tak współpracować i baczyć aby się nie dać kolegować? Przecież każdy nas robi w konia i to bez krzyku... a na wschodzie produkujemy sobie wroga sami. Przecież Ruyscy też nie durnie i to widzą. I wcale nie muszą nas cenić... za głupotę. Zachodnie firmy garściami czerpią bez rumieńców podgrzewając nasze fobie (i za darmochę pozbawiając się konkurencji).
Pozdro...
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|