|
POLITYKA 2o Twoje zdanie o...
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 21:54, 27 Kwi 2007 Temat postu: Wiadomości - materiały Gabree |
|
|
Zarzuty dla współwłaścicieli Interbrok Investment!!
Zarzuty oszustwa na kwotę 100 mln zł i przywłaszczenia po 1 mln zł, postawiła Prokuratura Okręgowa Warszawa Praga trzem współwłaścicielom firmy finansowej Interbrok Investment, w tym b. wiceministrowi łączności Andrzejowi K. Mężczyźni zostali zatrzymani w środę przez CBŚ.
O zarzutach poinformowała w piątek PAP rzeczniczka prokuratury Renata Mazur. - W tej sprawie mamy już około 900 osób poszkodowanych, które wpłacały firmie pieniądze w kwocie od kilkudziesięciu do kilkunastu mln złotych - powiedziała PAP Mazur. Prokuratura wystąpi o areszt wszystkich trzech podejrzanych. Sąd ma podjąć decyzję w sobotę.
W firmie - jak ustalili policjanci - prowadzono podwójną księgowość. Na tej podstawie oszukiwano klientów, przedstawiając im fałszywe informacje o zyskach. Podczas przeszukania w domach zatrzymanych - 55-letniego Macieja S., 54-letniego Andrzeja K. i 30-letniego Emila D. - policjanci zabezpieczyli mienie wartości ok. 6 mln zł.
Mężczyznom grozi do 10 lat więzienia.!!
ONET.PL
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 21:55, 27 Kwi 2007 Temat postu: |
|
|
Prokuratura: Były wiceminister oszukał na 100 mln zł
Zarzuty oszustwa na kwotę 100 mln zł i przywłaszczenia po 1 mln zł postawiła Prokuratura Okręgowa Warszawa Praga trzem współwłaścicielom firmy finansowej Interbrok Investment, w tym b. wiceministrowi łączności Andrzejowi K. Mężczyźni zostali zatrzymani w środę przez CBŚ. Grozi im do 10 lat więzienia.
O zarzutach poinformowała w piątek PAP rzeczniczka prokuratury Renata Mazur. "W tej sprawie mamy już około 900 osób poszkodowanych. Przekazywały one firmie pieniądze w kwocie od kilkudziesięciu tys. zł do kilkunastu mln zł" - powiedziała PAP Mazur. Prokuratura wystąpi o areszt wszystkich trzech podejrzanych. Sąd ma podjąć decyzję w sobotę.
Z ustaleń CBŚ wynika, że współwłaściciele spółki: 55-letni Maciej S., 54-letni Andrzeja K. i 30-letni Emil D. wyszukiwali swoich klientów w tzw. środowisku VIP-owskim i inwestowali ich pieniądze na giełdzie; poszkodowanymi byli także politycy. Jak wyjaśniała po zatrzymaniu współwłaścicieli spółki rzeczniczka szefa policji Danuta Wołk-Karaczewska, znane osoby były swoistą przynętą dla innych.- Obiecywali im szybkie pomnażanie pieniędzy, gdy jednak inwestycje przestały przynosić zyski, zdefraudowali pieniądze - powiedziała.
W firmie prowadzono podwójną księgowość. Na tej podstawie oszukiwano klientów, przedstawiając im fałszywe informacje o zyskach. Podczas przeszukania w domach podejrzanych policjanci zabezpieczyli mienie wartości ok. 6 mln zł. Ustalili też, że w ostatnim czasie właściciele firmy wyprowadzili z niej blisko 40 mln zł i ulokowali je na zagranicznych kontach.
Poszkodowani przez firmę zgłosili się m.in. do kancelarii adwokackiej Pociej, Dubois i Wspólnicy. Wystąpiła ona w piątek do prokuratury z zawiadomieniem o popełnieniu przestępstwa. Z informacji przekazywanych przez byłych klientów spółki wynika, że jeszcze dwa tygodnie temu wypłacali z niej duże kwoty pieniędzy. W tym tygodniu pracownicy firmy informowali ich już, że żadnych wypłat nie będzie.
Interbrok Investment działa na rynku od grudnia 2003 r. Zgodnie ze statutem, zajmuje się działalnością maklerską, zarządzaniem funduszami, rynkiem finansowym, a także badaniem rynku i opinii publicznej. Już w lutym br. Komisja Nadzoru Finansowego zawiadomiła prokuraturę, że firma działa bez koniecznej licencji.
Andrzej K. był podsekretarzem stanu w ministerstwie łączności w drugiej połowie lat 90. Był również wiceprezesem Państwowej Agencji Radiokomunikacyjnej.
ONET.PL
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 22:04, 27 Kwi 2007 Temat postu: |
|
|
Zobacz twarze esbeków w dawnym gmachu KC PZPR!!
Jak wyglądali zbrodniarze, którzy decydowali o życiu warszawiaków? Ich twarze i haniebne historie będzie można poznać dzięki Instytutowi Pamięci Narodowej. Specjalna wystawa została otwarta dziś w "sercu komunistycznej Polski". To dawny gmach Komitetu Centralnego PZPR w Warszawie. Stąd komunistyczni włodarze rządzili Polską.
Wielu z agentów SB i ich pomagierów wciąż jest anonimowych. Warszawiacy nadal często nie znają twarzy ludzi, przed którymi uciekali. Teraz każdy może zobaczyć, jak wyglądali budzący strach esbecy. To na nich opierała się siła partii komunistycznej. To oni łapali i torturowali opozycjonistów i ludzi walczących o wolność.
IPN zdecydował się pokazać nie tylko twarze, ale także opowiedzieć o esbekach. Historie tych zbrodniarzy zawisły we wnętrzach dawnego gmachu Komitetu Centralnego przy rondzie de Gaulle'a. "Tu biło serce partii rządzącej Polską i sprawującej władzę nad aparatem bezpieczeństwa" - mówił na otwarciu prezes IPN, Janusz Kurtyka.
Wystawa będzie otwarta do końca czerwca. Niedługo ukaże się także publikacja IPN, w której ukazani zostaną ludzie trzymający stolicę w strachu - najważniejsi z warszawskich
DZIENNIK.PL
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 22:15, 27 Kwi 2007 Temat postu: |
|
|
Każdy dostanie po 176 zł!!
Rolnicy dostaną dodatkowo 176 zł dopłat do hektara rzepaku uprawianego na potrzeby biopaliw - zdecydował w piątek Sejm, nowelizując ustawę o podatku akcyzowym. Nowelizacja nieznacznie zwiększa też ulgi w akcyzie na biopaliwa.
Za nowelizacją głosowało 305 posłów, 8 było przeciw, 66 wstrzymało się od głosu.
Zgodnie z ustawą, dodatkowe dopłaty będą finansowane ze środków krajowych. Z informacji rządu wynika, że rolnicy obsiali rzepakiem ok. 700 tys. hektarów. Oznacza to, że dopłaty będą kosztować budżet ponad 120 mln zł. Oprócz tego rolnikom przysługuje 45 euro dopłat do każdego hektara rzepaku ze środków unijnych.
Ustawa zwiększa też o 6 gr. ulgę w akcyzie za litr biokomponentów w benzynie oraz o blisko 5 gr. ulgę w akcyzie za litr biododatku w oleju.
W przypadku benzyny z dodatkiem biokomponentów, ulga ma wynosić 1,565 zł za każdy litr dodanego biokomponentu. Obecnie jest to 1,5 zł. W przypadku oleju napędowego ulga ma wynieść 1,048 zł za każdy litr dodanego biokomponentu, podczas gdy obecnie jest to 1 zł.
Ustawa obniża też z 20 gr. do 1 gr. na litrze stawkę akcyzy na tzw. paliwa samoistne, czyli czyste biokomponenty, przeznaczone do napędu silników spalinowych. Zgodnie z ustawą stawka ta ma wynosić 10 zł za 1 tys. litrów.
Około dziesięciokrotnie wzrosną natomiast kary za niedodawanie do paliw biokomponentów. Zgodnie z nowym wzorem mają one wynosić ok. 25 gr. na litrze, podczas gdy obecnie jest to ok. 2 gr.
Uchwalenie ustawy kończy kilkumiesięczny spór między Ministerstwem Rolnictwa i Ministerstwem Finansów. Pod koniec 2006 r. minister finansów Zyta Gilowska zmniejszyła w rozporządzeniu ulgi w akcyzie na biopaliwa, by dostosować je do wymogów prawa UE. Komisja Europejska ostrzegała wówczas Polskę przed sankcjami finansowymi za stosowanie niedozwolonej pomocy publicznej. Ostatecznie Samoobrona i wicepremier Andrzej Lepper zaakceptowali niższe ulgi. "Nie udało się obniżyć akcyzy tak, jakbyśmy chcieli, ale wprowadzono dodatkowe dopłaty" - mówił niedawno Lepper. Uchwalona w piątek ustawa ma wejść w życie po zaakceptowaniu jej przez Komisję Europejską. Wiceminister finansów Jacek Dominik powiedział niedawno, że zawarte w niej rozwiązania są zgodne z prawem UE, mają więc szansę na notyfikację Komisji w krótkim czasie.
Źródło informacji: PAP
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 20:46, 28 Kwi 2007 Temat postu: |
|
|
Krew na białym kołnierzyku
Lato 2008 rok. Ze spacerniaka więzienia mokotowskiego na Rakowieckiej wyprowadzani są dwaj nie najmłodsi już mężczyźni. Ten starszy, niski, misiowaty jest jakiś osowiały. Drugi, nieco wyższy, raczej krępy niż gruby, pociesza go: "Martwić to mógłbyś się, gdyby ci groziło tyle co mnie" - pisze DZIENNIK.
Nagle drugą furtką spacerniaka wprowadzają dobrego znajomego młodszego. Wysokiego, potężnego 50-latka z dużym brzuchem, siwego, od lat obracającego się w świecie gangsterów. To jemu młodszy biznesmen zlecił zabicie swego prześladowcy w interesach. A on wynajął zawodowego zabójcę.
Ta scena to jednak tylko marzenie naszej policji i prokuratury. Na razie siedzi jedynie gangster. Dwaj najbardziej poszukiwani polscy przestępcy w białych kołnierzykach - Dariusz Przywieczerski i Janusz Lazarowicz - ukrywają się za granicą. Trzeci zbieg, może bardziej od tamtych dwóch znany, również ścigany przez przez wymiar sprawiedliwości - Henryk Stokłosa - od tygodnia stara się - jak na razie bezskutecznie - o przyznanie mu listu żelaznego. Gdzieś w tle przewija się w zdarzeniach, które opisujemy. Jednak ani formatem osobowości, ani wagą przestępstw nie dorasta dwóm pierwszym do pięt.
Pierwszego z nich, Przywieczerskiego, może wkrótce powitamy w kraju i zobaczymy na Rakowieckiej. Jest na to spora szansa, bo wiadomo, gdzie się ukrywa. Lazarowicz - jak na razie - robi to skuteczniej. Jeśli Przywieczerskiemu, byłemu właścicielowi Universalu, można przykleić etykietkę kutego na cztery nogi aferzysty i oszusta, to Lazarowicza trzeba nazwać "gangsterem w białym kołnierzyku", choć nigdy być może nie miał broni w ręku, z której by do kogoś mierzył. Ale jak klasyczny boss mafii wydał zlecenie zamordowania człowieka, który zagrażał jego fortunie. Obydwaj są ludźmi nomenklatury z czasów PRL.
Mózg przekrętów
Dziś jest bardziej prawdopodobne, że jako pierwszy z tej dwójki przed polskim sądem stanie Dariusz Przywieczerski. To ten niższy i starszy w naszej wyimaginowanej scenie więziennej. Kilkanaście dni temu, po dwóch latach od ucieczki, odkryto miejsce jego ukrywania się. A ściśle, ujawniono je mediom. Bo podobno Interpol namierzył go już blisko rok temu. Sprytny uciekinier żyje w niewielkiej mieścinie Rutherford w stanie New Jersey, liczącej nieco ponad 8 tys. mieszkańców, położonej 20 km od Nowego Jorku.
Przywieczerski jest jednym z aktywnych bohaterów "matki wszystkich afer" - sprawy Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Niektórzy określali go mianem mózgu całej afery. To on podobno kilka tygodni po nadaniu osobowości prawnej FOZZ wiosną 1989 r. podpowiedział jego szefowi Grzegorzowi Żemkowi różne techniki wyprowadzania pieniędzy z Funduszu na prywatne konta. Jemu samemu udało się oskubać FOZZ na 1,5 mln dolarów. I o to właśnie został oskarżony, a później skazany. Sąd przyjął, że Grzegorz Żemek i spółka wyprowadzili z Funduszu 134 mln zł. Prokuratura twierdziła, że mogło to być nawet 350 mln.
W momencie wtajemniczania Żemka w tajniki machinacji pieniężnych Przywieczerski miał już za sobą bogate doświadczenie biznesmena i finansisty. Może nieobce mu były jeszcze inne umiejętności, dziś skrywane głęboko w archiwach? Wówczas element przypadkowości w spotkaniu tych dwóch dżentelmenów, rekinów w świecie polskiej podziemnej finansjery, można by spokojnie odrzucić. Są ku temu nie tak słabe przesłanki. W czasie procesu wyszło na jaw, że Grzegorz Żemek w momencie powoływania go na prezesa Funduszu był tajnym współpracownikiem wojskowych służb specjalnych. Przywieczerski zaś w PRL służył w dyplomacji, w której szeregach w tamtych latach pełno było ludzi związanych ze służbami.
W inkubatorze nomenklatury
Ten 63-letni dziś biznesmen jest korpulentnym, o nalanej, szerokiej twarzy i małych, siwych, patrzących na wszystkich podejrzliwie oczach facetem. Nawet żalił się kiedyś w sądzie, że dziś nie można nikomu ufać. A gdy zapytałem, od kiedy, odparł: "Od zawsze. Może z wyjątkiem Janki". Miał na myśli swoją wspólniczkę w interesach i wieloletnią partnerkę życiową Janinę Chim, główną księgową FOZZ. Dostała pięć lat więzienia. "Ale kiedyś miał pan zaufanie do partii?" - rzuciłem. "Tamte czasy się nie liczą" - jakby chciał je zbagatelizować.
Nie podejrzewam go, aby miał krótką pamięć. Raczej próbował mnie zniechęcić do grzebania w jego przeszłości. To z czasów PRL wywodzi się jego koniunkturalizm, niezbędny w tamtej rzeczywistości do robienia kariery, oraz pragnienie - które miało mu przynieść zgubę - zdobycia fortuny każdą dostępną drogą. "Nie lubię wydawać pieniędzy. Lubię je mieć. Sam fakt posiadania i możliwość pomnażania dają mi przyjemność" - mówił w połowie lat 90. w jednym z wywiadów.
Zaczynał od polityki. Ledwie zrobił maturę, wstąpił do partii. Był rok 1962. Pięć lat później - studiował wtedy na ostatnim roku dawnej SGPiS (dziś Szkoła Główna Handlowa) - rozpoczął pracę w centrali handlu zagranicznego Paged eksportującej drewno, meble i papier. Po studiach błyskawicznie awansował na zastępcę dyrektora. Jesteśmy skłonni zakładać, że nie tylko legitymacja partyjna ułatwiła mu najpierw przyjęcie do takiej firmy, a później zajęcie w niej wysokiej pozycji. W tamtym czasie bez namaszczenia przez służby nie byłoby to możliwe. Jego kariera rozwijała się wręcz wzorcowo. W 1974 r. oddelegowano go do pracy w Komitecie Centralnym partii. Tam musiał wykazać się szczególnym zaangażowaniem politycznym i specjalnymi predyspozycjami, skoro dwa lata później skierowano go do zbuntowanego Radomia, gdzie przeprowadza czystki w miejscowych zakładach. To dawało dobre rekomendacje do dalszych awansów politycznych. Czyniło jego życie wygodnym i dostatnim, z dostępem do reglamentowanych dóbr materialnych. Ale finansowo nie było niczym oszałamiającym.
Po wybuchu "karnawału Solidarności" jesienią 1980 r. usunięto go z Radomia w cień, a w nagrodę za zasługi dano stanowisko radcy handlowego przy polskiej ambasadzie w Kenii. To tam zarobił pierwsze duże pieniądze. Zdobył je na spekulacjach dostawami kawy i herbaty do ogarniętej wojną domową sąsiedniej Ugandy. Sprzedawał Ugandzie to, co powinna dostawać za darmo w ramach tzw. programów pomocowych.
Sami swoi
Gdy po pięciu latach wrócił do kraju, został dyrektorem Universalu, monopolisty w eksporcie sprzętu AGD, elektronicznego, sportowego i turystycznego. W pamiętnym czerwcu 1989 r. w rodzinnym Włocławku wystartował w pierwszych demokratycznych wyborach do Senatu. Jego hasło: "Życie pójdzie lepszym torem. Przywieczerski senatorem" nie zdołało przesłonić jego politycznego rodowodu i przegrał z kretesem z kandydatem "Solidarności". Porażkę odbił sobie w dwójnasób w biznesie. Bo właśnie zaczynały się złote czasy dla takich ludzi jak on - z niezłymi pieniędzmi, a przede wszystkim z rozległymi kontaktami w postkomunistycznej ferajnie.
W biurowcu Universalu stojącym w centrum Warszawy tuż obok słynnej Rotundy w 1990 r. został uruchomiony Bank Inicjatyw Gospodarczych, którego udziałowcami zostali dawni działacze partyjni, a szefem jego rady został Przywieczerski. To w tym Banku FOZZ trzymał sporo pieniędzy i jemu udzielał pożyczek. Na związkach z Funduszem zarobił nieźle i BIG, i Universal, które były wzajemnymi akcjonariuszami. Przywieczerski przejmował coraz więcej udziałów Universalu od Skarbu Państwa, by w 1992 r. zostać właścicielem firmy i jednym z najbardziej hołubionych przez media ludzi biznesu.
Wkrótce pojawiły się pierwsze sygnały o spekulacyjnych transakcjach, np. majątkiem po zakładach im. Róży Luksemburg, a także podejrzanych zakupach, choćby z Bagbudu Siergieja Gawriłowa, kojarzonego z rosyjskimi służbami specjalnymi i praniem brudnych pieniędzy. Gdy tylko media ujawniały jego brudne interesy, wytaczał im procesy. Do mnie tylko dzwonił. Kiedy opisałem nieznane wcześniej małe firmy prowadzone wspólnie z Janiną Chim, zażądał sprostowania i przeprosin. Odmówiłem stanowczo. Gdy ujawniłem, że przez fundację AD Novum finansuje "Trybunę", znowu zadzwonił. Tym razem powiedziałem, żeby więcej nie dzwonił, bo skończyły się już czasy panowania czerwonej nomenklatury. Odparł, że dumny jest z tego, iż należał do nomenklatury, bo to była elita państwa.
Wieczny prezes
Kiedy w ostatnich dniach marca 2005 roku sędzia Andrzej Kryże przygotowywał ustne uzasadnienie wyroku w aferze FOOZ, wedle którego Dariusz Przywieczerski dostał trzy i pół roku więzienia do bezwłocznej odsiadki, były prezes Universalu był tuż za wschodnią granicą. Owinięty kocem na hamaku korzystał z pierwszych promieni wiosennego sońca w swoich posiadłościach na Białorusi. Tam nasłuchiwał wiadomości z finału najdłużej ślimaczącego się procesu III RP. Od rozpoczęcia śledztwa do ogłoszenia wyroku upłynęło blisko 14 lat. Zagmatwanie i przeciągnięcie sprawy spowodowało, że główni bohaterowie afery uniknęli surowszych kar, ponieważ część zarzutów uległa przedawnieniu. To oczywiście skandal. Nie mniejszym skandalem było dopuszczenie przez sąd do ucieczki Przywieczerskiego z kraju albo dosadniej mówiąc - pomoc w jego ucieczce. Jak do tego doszło.
Sędzia Andrzej Kryże ponad trzy lata temu rozpoczynał na nowo proces w sprawie FOZZ. Przejął sprawę po sędzi Barbarze Piwnik, która przyjęła propozycję ówczesnego premiera Leszka Millera i została ministrem. Część opinii publicznej widziała w tej propozycji świadomy manewr premiera mający na celu doprowadzenie do przedawnienia całej sprawy. Pamiętajmy, że Przywieczerski był nie tylko wiernym adoratorem postkomunistycznej lewicy, ale stałym członkiem wspierającym finansowo jej wszystkie ważne przedsięwzięcia. Prominentni politycy tej formacji mieli więc wobec niego dług wdzięczności. Ale jeśli nawet Miller rzeczywiście w ten sposób chciał uchronić Przywieczerskiego od kłopotów z prawem, to te zamierzenia nie powiodły się.
Rozpoczynając proces, sędzia Kryże zabrał Przywieczerskiemu paszport i zakazał wyjeżdżania z kraju. Przywieczerski odwołał się do sądu wyższej instancji, a ten... nadspodziewanie szybko uchylił wszelkie zakazy. Uzasadnił to tym, że nie ma najmniejszych podstaw do obaw, że Przywieczerski ucieknie z Polski. Swą opinię oparł na zapewnieniu, jakie złożył Przywieczerski w odwołaniu. No i proszę, nie dotrzymał słowa i dał drapaka. Przez Białoruś, Anglię do stanu New Jersey. A tam w miasteczku Rutheford założył firmę, która oferuje hurtowe ilości płyt i paneli z drewna, a także gwoździ. Zajmuje się też sprzedażą maszynek do mięsa i odkurzaczy Zelmera. Podobnie jak w Polsce jest jej prezesem.
A jakie stanowisko może mieć w polskim więzieniu? I czy zobaczymy go kiedykolwiek za kratkami? A tego drugiego?
Na żądania groźby
O Januszu Lazarowiczu Polska usłyszała w maju 2004 roku. Pod Górą Kalwarią niedaleko Warszawy jeden z miejscowych, spacerując z psem, odkrył z przerażeniem zmaltretowane zwłoki mężczyzny. Ofiara była niemal pozbawiona głowy odciętej niby maczetą lub mieczem samurajskim. Szybko zidentyfikowano, że są to zwłoki Piotra Głowali, tajemniczego inwestora giełdowego. Policja, szukając jego ostatnich kontaktów, trafiła do Lazarowicza. Prezesował wówczas Zachodniemu Narodowemu Funduszowi Inwestycyjnemu. (Rolą NFI było nadzorowanie sprywatyzowanych spółek).
Już podczas pierwszych przesłuchań Lazarowicz ujawnił, że był szantażowany przez Głowalę, którego wysłał do niego z finansowymi żądaniami Grzegorz Wieczerzak, były prezes PZU Życie. Wieczerzak wyszedł właśnie z aresztu, gdzie siedział podejrzewany o wielomilionowe malwersacje. Na dowód swej wersji wydarzeń Lazarowicz przedstawił dziennikarzom taśmę z nagraną rozmową (jak się później okazało, najpewniej spreparowaną). Sam mówi na niej cicho i niewiele. Za to doskonale słychać Głowalę, który przedstawia żądania Wieczerzaka i domaga się od prezesa Funduszu pieniędzy. Czego chciał były szef PZU? To dość zawiła historia.
Wieczerzak wysłał z misją Głowalę, poznanego zresztą w więzieniu, bo uważał, że Lazarowicz jest mu winien pieniądze. Co najmniej 3 mln dolarów. Za co? To słychać doskonale na drugiej taśmie, którą dostała prokuratura. Tam Lazarowicz nie jest już milczący. - Pan sobie kopie grób! - krzyczy wyraźnie zdenerwowany do Głowali. Wieczerzak uważał się za właściciela spółki Private Equity Poland, która zarządzała VII, X i XIV - Zachodnim - NFI (oficjalnie właścicielem PEP był biznesmen z Monako Richard MacLellan).
Gdy siedział w areszcie, stracił nad spółką kontrolę. "To niech Wieczerzak udowodni, skąd miał na to pieniądze" - krzyczy Lazarowicz, mówiąc o PEP. Potem ostro przeklina. "Ja mogę pójść i zameldować, że zostałem szantażowany i on pójdzie do pierdla z powrotem" - odgraża się. To poważna groźba, bo sąd, wypuszczając Wieczerzaka z aresztu, zakazał mu kontaktowania się ze świadkami w swojej sprawie, a taką osobą był prezes Zachodniego NFI. "To Wieczerzak jest mi winny pieniądze, a nie odwrotnie. Niech pan mu przekaże: <Odwal się ode mnie!>" - grozi Głowali.
Ucho za ścianą
Gdy taśma ujrzała światło dzienne, razem z Wojtkiem Cieślą (dziś w "Rzeczpospolitej") odwiedziliśmy Lazarowicza w siedzibie Zachodniego NFI w centrum Warszawy.
Przyjął nas w skromnym pokoju konferencyjnym. Towarzyszyło mu dwóch ludzi, w tym prawnik, radca jednej z renomowanych kancelarii. Zanim sekretarka przyniosła napoje, wyciągnął dyktafon. "Wy nagrywacie, to ja też" - oznajmił.
Dużo później dowiedzieliśmy się, że naszej rozmowie przysłuchiwali się ludzie ze znanej w kraju agencji PR, przez wiele osób uważanej za specjalizującą się w tzw. czarnym PR. Skryli się za cienką ścianą. "Skąd takie metody?" - zastanawialiśmy się z innymi. "Wcale bym się nie zdziwił, gdyby wyszło na jaw, że Lazarowicz pracował dla WSI" - mówi nam dziś jeden z oficerów specsłużb.
Lazarowicz w czasie spotkania starał się być swobodny, ale wyczuwało się w nim jakieś wewnętrzne napięcie. Opowiadał o swojej karierze w handlu zagranicznym, o wyjazdach w czasach PRL do RPA, wieloletnim pobycie w Londynie. Twierdził, że ma obywatelstwo obydwu tych krajów.
Starał się omijać historię Głowali, Wieczerzaka i pieniędzy NFI. "Nie mówiłem, że ktoś ma sobie kopać grób. Miałem na myśli to, że Wieczerzak i jego wspólnicy takimi działaniami kopią grób swojej reputacji". Żaden z nas nie przypuszczał, że Lazarowcz za chwilę zniknie nam z pola widzenia. Zresztą nie tylko nam.
Półświatek z nomenklaturą
Wróćmy jeszcze do PEP i zarządzanych przez spółkę funduszy inwestycyjnych. W latach 2001-2002 (Wieczerzak już wówczas siedział) NFI prowadziły między sobą różnego rodzaju transakcje, na których jednak traciły. Zachodnim zaczął zarządzać mało komu wcześniej znany Janusz Lazarowicz. Właśnie zakończył prezesurę w firmie Raiffeisen Investment Poland (RIP), spółce-córce znanego austriackiego banku. I to właśnie RIP miał wyłożyć pieniędze na odkupienie firmy, która potem przekształciła się w PEP. Wcześniej, od 1998 do 2000 roku, Lazarowicz był członkiem Raifffeisen Centrobank, odpowiadał tam za inwestycje na rynkach kapitałowych. W 1995 roku doradzał zarządowi Banku Gdańskiego.
Wiele wskazuje, e Wieczerzak po wyjściu z aresztu zorientował się, iż jego dawni wspólnicy wystawili go do wiatru. Nie miał nic do stracenia, więc wysłał Głowalę do Lazarowicza po pieniądze. Z rozmów nagranych w gabinecie prezesa wynika, że były szef PZU groził ujawnieniem finansowego skandalu w NFI. To samo zresztą opowiadał znajomym przed swoją śmiercią Głowala.
W jaki sposób jednak można wiązać biznesmena i finansistę z egekucją pod Górą Kalwarią? Policja od początku wiedziała, że zabójca był profesjonalistą. Wiele wskazywało na to, że Głowala został porwany, potem przewieziony samochodem do lasu i tam zabity. Na miejscu zbrodni nie było żadnych śladów, a te, które morderca - gdyby był nieostrożony - jednak zostawił, i tak zatarł deszcz.
Trzeba cofnąć się o kilka lat. Prowadząc śledztwo w sprawie zabójstwa Głowali, prokuratorzy - siłą rzeczy - przyjrzeli się przeszłości Lazarowicza. Okazało się, że jego śnieżnobiały kołnierzyk szytej w Londynie koszuli kryje przebarwienia, a nawet spore plamy.
Lazarowicz pod koniec lat 90. miał być zamieszany w kilka podejrzanych transakcji giełdowych, na których Raiffeisen Bank stracił ok. 6 mln zł. Były prezes NFI został nawet oskarżony o działanie na szkodę banku. Wtedy już tam nie pracował.
Co ciekawe, jego - oczywiście nieformalnym - wspólnikiem był gdański inwestor giełdowy Witold W. To właśnie on zarabiał, gdy bank Lazarowicza tracił. I to dziwnym trafem zawsze działo się tak, kiedy bank kupował akcje, a Witold W. je sprzedawał.
Od Witolda W. jest już tylko o krok do Nikodema Skotarczaka, słynnego Nikosia, bossa świata przestępczego na Wybrzeżu. Witold W. i Nikoś razem przewijali się w głośnej sprawie prania brudnych pieniędzy przez jeden z trójmiejskich kantorów. W procesie zapadły uniewinniające wyroki (żaden z nich nie był nawet oskarżonym). Policja nabrała jednak podejrzeń, że Witold W. inwestuje wyprane pieniądze w legalne interesy. Nigdy nie udało sie tego jednak udowodnić.
Witold W. oficjalnie oznajmił, że Nikosia zna jedynie z filmu. To przez kogo zatem Lazarowicz poznał ludzi z półświatka? Bo przecież nie przez duchy.
Mafia
Latem 2004 roku po naszym spotkaniu Lazarowicz wyjechał za granicę i stamtąd kontaktował się z dziennikarzami. Wiadomo było, że jest w Londynie, ale przestał w pewnym momencie odbierać telefony, a po jakimś czasie jego polska i angielska komórka zamilkły.
Mniej więcej rok temu nazwisko Lazarowicza znowu wróciło. Nasi informatorzy mówili o nim w kontekście gigantycznego śledztwa w sprawie korupcji w Ministerstwie Finansów. Urzędnicy resortu za łapówki umarzali podatki zamożnym biznesmenom. Wśród nich - jak twierdzi prokuratura - byłemu senatorowi Henrykowi Stokłosie.
Gdy funkcjonariusze CBŚ w maju 2006 r. wyprowadzali w kajdankach dyrektorów departamentów, kolejną kreskę na ścianie swojej celi odliczającą dni w zamknięciu rysował Janusz G., ps. Graf. Uważany za kasjera gangu z Pruszkowa "Graf", zdaniem prokuratury, jest jednym z jego założycieli. Choć utrzymywał kontakt z szefami "Pruszkowa", to jednak zawsze działał na własną rękę. W warszawskim półświatku często był proszony o mediację między zwaśnionymi bandami. Z informacji operacyjnych policji wynika, że mocno zaangażował się w produkcję i handel lewego paliwa. Olej opałowy, który jest przerabiany na napędowy, sprowadzał ze Wschodu, głównie za pośrednictwem rosyjskiej mafii. Za wschodnią granicę wysyłał z kolei luksusowe samochody, których kradzieżą zajmowali się jego ludzie. Znaczne zyski osiągał też z handlu narkotykami, sprowadzanymi do Polski m.in. z Holandii i Słowacji.
Urzędnicy z Ministerstwa Finansów załatwiali mu lub podstawionym osobom niezbędne pozwolenia lub koncesje. "Graf" starał się nawet o dotacje z Unii Europejskiej na kilka przedsięwzięć. "Graf", wyglądający na biznesmena średniej klasy, wysoki, z tęgim brzuchem, kilkanaście dni temu usłyszał kolejny zarzut, tym razem najpoważniejszy: współudziału w zamordowaniu Piotra Głowali. A zleceniodawcą miał być właśnie Janusz Lazarowicz.
Zdaniem śledczych Janusz G. zabrał ze wspólnikem do samochodu Głowalę i wywiózł za miasto. Tam czekali na niego zabójcy, najprawdopodobniej dwaj gangsterzy ukraińscy, nieuchwytni do dziś. Co było dalej - wiadomo.
Dziś Lazarowicz jest ścigany listem gończym, a za chwilę śledczy roześlą za nim Europejski Nakaz Aresztowania. Zarzut: zlecenie zabójstwa.
Czy tylko kwestią czasu jest, kiedy były prezes NFI zmieni śnieżnobiałą koszulę na pomarańczowy więzienny drelich? A może prezes raczy się spokojnie zimnymi drinkami na jednej z małych wysepek na Oceanie Spokojnym i z równym spokojem jak fale muskające plażę myśli sobie: nigdy mnie nie znajdziecie?
Jerzy Jachowicz, Jakub Stachowiak
TAK !! 17 LAT III RP !!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 20:49, 28 Kwi 2007 Temat postu: |
|
|
Układ lekarzy od narządów
W piątek rano siedmiu funkcjonariuszy ABW wkroczyło do biura krajowego konsultanta ds. transplantologii prof. Wojciecha Rowińskiego. Profesor był w tym czasie na wykładach w USA. Zabezpieczono dokumenty i twarde dyski komputerów. ABW szukała korespondencji profesora, dotyczącej nieprawidłowości w przeszczepianiu narządów w szpitalu MSWiA i aresztowanego kardiochirurga dr. Mirosława G.
Nalot służb specjalnych miał związek, jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, z podejrzeniami dotyczącymi niektórych transplantologów o uśmiercanie chorych i „obrót” narządami do przeszczepów. Śledczy zabezpieczają dowody w tej sprawie. „GP” pisała o podejrzeniach „markowania” śmierci mózgowej pacjentów na OIOM-ie w białostockim szpitalu. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego bada wątek dostarczania organów do przeszczepów do szpitala MSWiW m.in. z Białegostoku.
Szpital MSWiA i szpital w Białymstoku nie są jedynymi placówkami, które są na celowniku śledczych. Służby specjalne sprawdzają obecnie m.in. szpitale rejonowe na wylotach dużych miast, do których trafiają ofiary wypadków drogowych – potencjalni dawcy narządów. W szpitalach rejonowych jest gorsza obsługa, może dojść do pomyłki i łatwiej przeoczyć, że zakwalifikowano jako dawcę chorego, który mógł wyzdrowieć.
Gdy funkcjonariusze ABW wkraczali do biura profesora Rowińskiego w Instytucie Transplantologii, gdzie mieści się Fundacja Zjednoczeni dla Transplantacji, której przewodniczącym jest profesor, w tym czasie przebywał on na lotnisku Okęcie – około godz. 11 wylatywał do Stanów Zjednoczonych na zaproszenie Światowego Towarzystwa Transplantologicznego, gdzie miał wygłosić dwa wykłady. Funkcjonariusze szukali m.in. listu profesora do prof. Janusza Wałaszewskiego, dyrektora Poltransplantu, w którym była mowa o różnego rodzaju nieprawidłowościach w szpitalu MSWiA, dotyczących przeszczepiania narządów i dr. Mirosława G.
Dlaczego służby specjalne „włamują się” do biura najbardziej znanego polskiego transplantologa podczas jego nieobecności? Czyżby nie miały zaufania do krajowego konsultanta?
> Prokuratura milczy
28 marca w artykule „Łowcy narządów” napisaliśmy, że dwaj białostoccy lekarze złożyli w prokuraturze zeznania, z których wynikało, że w miejscowym Samodzielnym Publicznym Szpitalu Klinicznym mogło dochodzić do „markowania”, a być może powodowania śmierci mózgowej. Chorym po ciężkich wypadkach, leżącym na OIOM-ach w stanach na granicy życia i śmierci, podawano lek thiopental powodujący śpiączkę. Ci chorzy mieli być potem kwalifikowani jako dawcy narządów.
Po artykule „GP” minister zdrowia Zbigniew Religa powołał do zbadania sprawy specjalny zespół, którego przewodniczącym został wiceminister Jarosław Pinkas. W skład zespołu weszli: prof. Andrzej Członkowski – krajowy konsultant w dziedzinie farmakologii klinicznej, prof. Krzysztof Kusza, krajowy konsultant w dziedzinie anestezjologii i intensywnej terapii, prof. Wojciech Rowiński, krajowy konsultant w dziedzinie transplantologii klinicznej.
Już dwa dni po ukazaniu się artykułu komisja stwierdziła, że dokonała przeglądu 32 historii chorób dawców narządów z lat 2005–2006. Po przeanalizowaniu dokumentów uznała, że we wszystkich przypadkach przed rozpoczęciem procedury rozpoznania śmierci mózgu wykonano kontrolę poziomu thiopentalu i stwierdzono, że badani chorzy nie znajdowali się pod wpływem tego leku.
Tymczasem w Krakowie trwały w tym czasie badania toksykologiczne próbek, które, jak podkreślił w rozmowie z „GP” Adam Kozub z białostockiej prokuratury, miały zdecydować o dalszym losie śledztwa. Jak dowiedzieliśmy się w Ministerstwie Zdrowia, wyniki badań powinny pokryć się z danymi z dokumentacji szpitalnej. Badania są owiane tajemnicą, a prokuratura nabrała wody w usta. Prokurator Adam Kozub odmówił udzielenia jakichkolwiek informacji na temat wyników badań laboratoryjnych próbek. – Jest całkowity zakaz udzielania informacji na ten temat. Z jakich powodów? – Ze względu na dobro śledztwa – uciął.
> „Marnowanie” dawców i podkradanie narządów
Pogłoski o „markowaniu” śmierci mózgowej chorych leżących na OIOM-ie krążyły w białostockiej placówce od lat. Jeden z lekarzy miejscowego szpitala opowiedział prokuratorowi zdarzenie sprzed kilku lat, którego był świadkiem. „Zmarnowałeś mi dawcę” – miał powiedzieć anestezjolog do kolegi lekarza, gdy ten podał choremu leki, które wykluczyły go jako dawcę.
„ Ja mam tu leczyć chorych, a nie dostarczać wam dawców!” – miał odpowiedzieć ów lekarz.
Z biuletynu Poltransplantu z marca 2007 r. wynika, że w 2006 r. wyraźnie wzrosła liczba pobrań narządów w woj. podlaskim – 20 dawców na milion mieszkańców. SPSK AM wrócił do pierwszej dziesiątki przodujących pod względem liczby pobrań. W 2006 r. wyraźnie wzrosła liczba przeszczepionych nerek w AM w Białymstoku, gdzie wykonano 40 takich operacji. Natomiast w tym czasie w kraju spadła liczba pobrań od zmarłych – było ich o 11 proc. mniej niż w 2005 r., najmniej od roku 2002.
Wzrosła też w tym czasie liczba przeszczepów w szpitalu MSWiA w Warszawie. W 2006 r. szpital MSWiA pod względem liczby przeszczepów serca po raz pierwszy wyprzedził Zabrze (29), wykonując 35 przeszczepów, najwięcej w Polsce.
Jednym z wątków śledztwa prowadzonego przez ABW było dostarczanie narządów z białostockiego szpitala do szpitala MSWiA w Warszawie.
Według naszych informatorów, również chorzy z prywatnej lecznicy przy ul. KEN w Warszawie, należącej do żony ówczesnego dyrektora szpitala MSWiA, Marka Durlika, trafiali na Wołoską. – Do lecznicy zgłaszali się chorzy, którzy chcieli dostać się na tzw. szybką ścieżkę, aby zakwalifikować się do przeszczepu poza kolejnością – twierdzi w rozmowie z „GP” jeden z warszawskich anestezjologów.
Szpital MSWiA „podbierał” też dawców innym placówkom. W 2004 r. w warszawskim Szpitalu Bielańskim zmarł pacjent. „Polityka” opisała, że komisja lekarska stwierdziła u niego śmierć pnia mózgu. Zmarłego zgłoszono jako dawcę narządów do Poltransplantu. Gdy do szpitala dotarł skierowany przez Poltransplant zespół chirurgów ze Szpitala Dzieciątka Jezus (sąsiadujący z Poltransplantem), którzy mieli pobrać nerki i wątrobę, okazało się, że… dawcy na Bielanach nie ma. Wcześniej przewieziono go do szpitala MSWiA przy ul. Wołoskiej, gdzie pobrano od niego i przeszczepiono narządy. „To skandal, nieuczciwa konkurencja i podkradanie narządów” – stwierdził wtedy prof. Rowiński ze szpitala Dzieciątka Jezus (jednocześnie krajowy konsultant ds. transplantologii) i złożył skargę do Poltransplantu oraz podobno do ministra zdrowia.
„ Orzekanie śmierci mózgowej jest skomplikowane. Niektóre szpitale wolą osobę z takim podejrzeniem wysłać w celu pogłębionej diagnozy do lepiej wyposażonych klinik, których personel ma wyższe kwalifikacje” – wyjaśnił wówczas „Polityce” Janusz Wałaszewski, dyrektor Poltransplantu. Natomiast dr Piotr Orlicz, anestezjolog ze szpitala MSWiA, nie ukrywał: „Z kilkunastoma szpitalami zawarliśmy nieformalne porozumienia. Gdy podejrzewają, że mają dawcę, informują nas. My przyjeżdżamy i zabieramy go do siebie. Robimy diagnostykę, powołujemy komisję i ewentualnie dokonujemy pobrań”. Także prof. Zbigniew Rybicki z Wojskowego Instytutu Medycznego przyznał: „Osoba chora, wobec której wysnuto podejrzenie nieodwracalnego ustania funkcji pnia mózgu, jest kierowana (na mocy porozumienia) do Szpitala MSWiA…”.
„ Poltransplant tylko w teorii rozdziela narządy pomiędzy wszystkie ośrodki transplantacyjne. Choć nasz szpital już od 15 lat przeszczepia nerki, nie dostaliśmy jeszcze ani jednej z przydziału od Poltransplantu. Większość narządów z Mazowsza trafia bowiem do Szpitala Dzieciątka Jezus lub Centralnego Szpitala Klinicznego AM” – wyjaśnił „Polityce” konieczność stworzenia własnej sieci współpracujących szpitali dr n. med. Marek Durlik, dyrektor szpitala MSWiA.
> Trzy nerki żony posła
Gdy dyrektorem Instytutu Transplantologii był (do 2004 r.) prof. Rowiński, instytut prowadził Centralną Listę Biorców, którą kierowała Danuta Stryjecka-Rowińska, była żona profesora. CLB gromadziła dane chorych z całej Polski. Na jej prowadzenie instytut otrzymywał pieniądze z Ministerstwa Zdrowia.
Ale szpital MSWiA w Warszawie (a także m.in. ośrodek szczeciński) dążył, by powstały regionalne listy biorców. Powołano je trzy lata temu. W Instytucie Transplantologii listą mazowiecką zajmowała się Magdalena Durlik, była żona dyrektora szpitala MSWiA.
– Wtedy nagle wzrosła liczba przeszczepów u Durlika, w MSWiA – mówi jeden z transplantologów. – Regionalne listy utworzono po to, by każdy ośrodek miał swoje, by np. Durlik mógł dogadywać się z innymi szpitalami i ośrodkami, czy mają odpowiednich dawców. Utworzenie regionalnych list spowodowało, że jest mniejsza kontrola nad kwalifikowaniem dawców i przeszczepianiem – dodaje.
Listy regionalne miały w założeniu ułatwić pacjentom dostęp do przeszczepów, w rzeczywistości powodują, że jest trudniej dobrać dobrego tkankowo dawcę. A gdy dobór jest nie w pełni zgodny, konieczne jest intensywniejsze leczenie immunosupresyjne – wtedy pacjenci biorą więcej leków, na czym korzystają producenci leków.
Według doświadczonych transplantologów, najlepszym rozwiązaniem jest w przypadku Polski prowadzenie krajowej listy – musi być duża pula biorców, by dobrze dobrać dawcę, co nie jest łatwe. Dowodem na to jest, że część narządów „marnuje się” z powodu niedobrania odpowiedniego biorcy.
– Polska jest zbyt małym krajem, by miało sens tworzenie list regionalnych. Samolotem do najbardziej odległego szpitala dokonującego przeszczepów leci się godzinę. W stanach Nowy Jork czy Teksas w USA, które są większe od terytorium Polski, nie ma takiego podziału – mówi znany transplantolog.
Mimo że wprowadzono listy regionalne, nadal jest prowadzona lista krajowa. Gdy prof. Rowiński zbliżył się do wieku emerytalnego, w 2003 r., poprzedzającym jego odejście z Instytutu Transplantologii, Ministerstwo Zdrowia zorganizowało konkurs na prowadzenie tej listy. Konkurs wygrał Poltransplant – utworzona w 1995 r. agenda rządowa, koordynująca pobór i rozdział narządów – i tam przeszły z instytutu dane pacjentów. Dyrektorem Poltransplantu jest prof. Janusz Wałaszewski, dawniej chirurg w klinice prof. Rowińskiego. Teraz centralna lista nazywa się Krajową Listą Biorców i Dawców. Nadal kieruje nią Danuta Rowińska.
To nie koniec zamieszania z listami biorców. Utworzono także tzw. listy specjalne – przyspieszeń, na których powinny być umieszczane osoby, u których trzeba w pierwszej kolejności dokonać przeszczepu ze względu na zagrożenie życia. Listę układa się w Instytucie Transplantologii. W praktyce szarzy obywatele nierzadko czekają w kolejce, a narządy otrzymują VIP-y i ci, którzy mają „dojścia” lub znajdą przekonywające argumenty, by wpłynąć na komisję, aby umieściła ich na liście.
– Na przykład żona znanego polityka PO, Magdalena M., miała przeszczepione już trzy nerki, tymczasem dziecko znanego wokalisty K. oczekiwało na nerkę sześć lat – mówi oburzony warszawski transplantolog.
Lista przyspieszeń biorców powinna być jawna poprzez pesele, także uzasadnienia decyzji powinny być na bieżąco kontrolowane m.in. przez pacjentów, by uniknąć kolesiostwa i korupcji.
– W Polsce propaguje się pobieranie narządów głównie ze zwłok. Można wówczas manipulować biorcami i przyznawać narządy wybranym z listy przyspieszonej. Wówczas to lekarz decyduje, komu przeszczepić narząd. W przypadku żywych dawców jest jeden dawca i jeden otrzymujący od niego np. nerkę czy płat wątroby biorca. Nie ma furtki do lewych dochodów. Co nie znaczy, oczywiście, żeby nie pobierać ze zwłok. Z jakich powodów autorytety w dziedzinie transplantologii nie zaangażują się z równą intensywnością w większą promocję żywych dawców? Narządy od żywych dawców są lepsze, bo krótszy jest czas od pobrania do przeszczepu. W USA aż 40 proc. dawców jest żyjących, w Japonii 100 proc., w Polsce tylko około 5–10 proc. – mówi doświadczony transplantolog.
> Układ libijski
Transplantologią polską rządzi od lat układ tych samych lekarzy.
– Wszyscy liczący się w tym układzie wyjeżdżali w latach 1987–1993 do Libii i innych krajów arabskich na kontrakty jako transplantolodzy – mówi jeden z warszawskich transplantologów. – Była umowa z Libią, przyjeżdżali do nas na przeszczepianie nerek. Nasi lekarze podobno tam przygotowywali do przeszczepów w Polsce. Jeździli do krajów arabskich m.in. Zbigniew Gaciąg – dziekan wydziału kształcenia podyplomowego AM w Warszawie, prof. Rowiński, prof. Wałaszewski.
Lekarze transplantolodzy opowiadają, że w 2000 r. byli w Polsce pacjenci z zagranicy, m.in. z Libii. Swego czasu przyjeżdżali też, głównie aby przeszczepić nerkę, chorzy z dziećmi z Ukrainy. Nowa ustawa transplantacyjna z 2005 r. dawała większą możliwość pobrania od tzw. żywych dawców spokrewnionych emocjonalnie. Uprościła i rozszerzyła procedury. To zwiększa możliwości transplantologii, ale i otwiera furtkę do patologii, jeśli przepisy nie zabezpieczają przed tym. Można na przykład przyjść z kimś, określonym jako przyjaciel (czyli z każdym), jako dawcą. Nie zawsze wiadomo, w jaki sposób biorca uzyskał zgodę dawcy. Handel organami w Polsce jest zabroniony, działa jednak czarny rynek. To furtka, która umożliwia przeszczepianie narządów przykładowo od uchodźców.
– Powinna być opracowana dokładna procedura, która zabezpiecza przed takimi sytuacjami. Nie może być tak, by lekarz na protokole komisji kwalifikującej dawcę podpisywał się za innego lekarza, który pobiera narząd i będzie go potem przeszczepiał (co jest niezgodne z przepisami, bo stwarza ryzyko patologii) – mówi doświadczony anestezjolog. Według niego prokuratura powinna skontrolować dokumenty – karty żywych dawców w Poltransplancie, dotrzeć do tych dawców i sprawdzić, czy oddały narząd osobom wymienionym w dokumentach.
> Prokuratura sprawdzi lekarzy
Wokół tych samych osób w polskiej transplantologii pączkują różnego rodzaju organizacje, towarzystwa, fundacje transplantologiczne, rady naukowe. Wiele organizacji transplantologicznych jest finansowanych przez firmy farmaceutyczne, sprzedające leki immunosupresyjne, które chorzy po przeszczepach muszą brać do końca życia. Chodzi o gigantyczne pieniądze. W ub. roku lekarzami sponsorowanymi przez firmy farmaceutyczne zainteresowała się prokuratura.
Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro zlecił prokuraturze zbadanie korumpowania lekarzy przez koncerny farmaceutyczne. Chodzi o ujawnione przez media materiały ze szkolenia przedstawicieli handlowych koncernu Roche, którzy trenowali, jak sobie radzić z lekarzem wypisującym recepty na leki konkurencji, mimo że na przykład był na atrakcyjnym, sponsorowanym przez firmę farmaceutyczną wyjeździe. Dyrektor generalna Roche Polska Ewa Grenda tłumaczyła wówczas, że przygotowywano przypadki hipotetycznych zachowań rynkowych, które firma uznaje za nieetyczne.
– 6 czerwca 2006 r. wszczęliśmy śledztwo w tej sprawie. Przedłużono je do 6 czerwca 2007 r. – mówi „GP” Maciej Kujawski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie.
Ewa Grenda jest członkiem zarządu Fundacji Zjednoczeni dla Transplantacji, która została założona przez dwa koncerny farmaceutyczne: Roche i Novartis, producentów leków immunosupresyjnych dla osób po przeszczepach. Członkiem zarządu jest też Jyrki Tapani Sura z Novartisu. Sponsorem fundacji jest także koncern Fujisawa. Fundacja otrzymała też dotację 50 tys. zł z Ministerstwa Zdrowia. Mężem Ewy Grendy jest prof. Ryszard Grenda, kierownik Kliniki Nefrologii, Transplantacji Nerek i Nadciśnienia Tętniczego w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, członek Krajowej Rady Transplantacyjnej i były członek Zarządu Polskiego Towarzystwa Transplantacyjnego. Ewa Grenda, jak wyczytaliśmy w biuletynie Poltransplantu ze stycznia 2006 r., weszła w skład grupy roboczej, powołanej przez dyrektora Poltransplantu Janusza Wałaszewskiego, która ustaliła m.in., że program komputerowy dla ośrodków dializ, Regionalnych Ośrodków Kwalifikujących i Krajowej Listy Biorców przygotowała firma Roche. Czy firma farmaceutyczna powinna mieć dostęp do tak tajnych danych?
Przewodniczącym fundacji jest krajowy konsultant w dziedzinie transplantologii prof. Wojciech Rowiński, członek rady naukowej przy ministrze zdrowia. W radzie fundacji zasiadały do niedawna znamienite osoby, m.in. posłowie PO Jan Rokita i Konstanty Miodowicz oraz zastępca głównego inspektora sanitarnego Seweryn Jurgielaniec. Członkami fundacji są: szef Poltransplantu prof. Wałaszewski, prezydent Konfederacji Pracodawców Prywatnych „Lewiatan” Henryka Bochniarz, były minister sprawiedliwości Stanisław Iwanicki, były minister zdrowia prof. Janusz Komender, były prezes Kredyt Banku Stanisław Pacuk. Cele fundacji są szczytne – propagowanie wśród społeczeństwa przeszczepiania narządów, komórek i tkanek. Jednak sponsorujące ją koncerny produkują bardzo drogie leki zapobiegające odrzuceniu przeszczepu, są więc zainteresowane w zdobywaniu przychylności lekarzy. Im więcej dawców i im dłużej człowiek żyje po przeszczepie (średnio ok. 15–20 lat), tym więcej sprzedaje się leków. Chodzi o kilkaset milionów złotych zarobku rocznie. Rozdział i refundacja tych leków leży w gestii ministra zdrowia i konsultanta krajowego w dziedzinie transplantologii prof. Wojciecha Rowińskiego oraz konsultantów wojewódzkich. Koncerny sponsorujące fundację co roku organizują i finansują dla elitarnej grupy lekarzy seminaria i szkolenia. Koncerny mają czysty interes w finansowaniu fundacji.
Ale jaki interes ma Ministerstwo Zdrowia, by tolerować uwikłanie lekarzy i urzędników w sponsoring firm farmaceutycznych? I czym kierował się resort, wprowadzając system, według którego tylko lekarze umieszczeni na specjalnej liście mogą wypisywać recepty na leki immunosupresyjne? Antybiotyki czy leki przeciwnadciśnieniowe, które chory stale bierze, może przepisać każdy lekarz. Leki immunosupresyjne – tylko lekarz z listy… Czy czasem nie ci lekarze z listy korzystają z wycieczek sponsorowanych?
25 stycznia 2007 r. powstała Polska Unia Medycyny Transplantacyjnej. Prezesem jest rektor AM w Warszawie prof. Leszek Pączek (działalność zawieszona z powodu obowiązków rektorskich), wiceprezesem – prof. Rowiński. W radzie ekonomicznej unii są m.in. firmy przemysłu farmaceutycznego. Wiele zadań i celów Fundacji Zjednoczeni dla Transplantacji i unii pokrywa się. Są to głównie: upowszechnianie w społeczeństwie i promowanie dawstwa narządów.
> Plagiat profesora?
Transplantolodzy korzystają z grantów naukowych na prowadzenie badań klinicznych nad nowymi lekami. M.in. otrzymują z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego granty dotyczące transplantologii i leków immunosupresyjnych. Część tych projektów popiera i dotuje Ministerstwo Zdrowia. Decyduje o tym m.in. dyr. Roman Danilewicz, dyrektor departamentu nauki i szkolnictwa wyższego resortu zdrowia, były pracownik prof. Rowińskiego. Chodzi o duże kwoty, od 100 tys. do nawet miliona złotych.
– Projekty mają często charakter badania klinicznego, a te nie powinny być finansowane przez ministerstwo nauki, gdyż jest to domena przemysłu farmaceutycznego. Czy ministrowie nauki i zdrowia sprawdzili, kto korzysta z tych dotacji i czy nie zachodzi konflikt interesów naukowców, zatrudnionych zarazem na posadach państwowych? – pyta jeden z transplantologów.
Od 11 do 13 maja tego roku odbędzie się Międzynarodowy Kongres Polskiego Towarzystwa Transplantacyjnego. Ustępującym prezesem jest minister Religa, a prezesem elektem – prof. Rowiński, który jest członkiem komitetu organizacyjnego i naukowego kongresu.
W środowisku naukowym AM mówi się o plagiacie pracy doktorskiej, której promotorem miał być prof. Rowiński. Potwierdza to dziekan I Wydziału Lekarskiego AM Marek Krawczyk.
– Rada Wydziału nie dopuściła tej pracy do obrony. Stwierdziła, że „doszło do naruszenia zasad dobrej praktyki badań”. Pewne jej części powielały się z inną pracą. Rada Wydziału przekazała tę sprawę do komisji dyscyplinarnej – powiedział „GP” dziekan Krawczyk.
Zwróciliśmy się do prof. Piotra Fiedora z Katedry i Kliniki Chirurgii Ogólnej i Transplantacyjnej Instytutu Transplantologii, którego doktoranta praca miała być wykorzystana w rzekomym plagiacie. – Doktorat ten został w 2004 r. wstrzymany od obrony publicznej przez dziekana I Wydziału Lekarskiego na podstawie opinii specjalnie powołanej komisji naukowej. Doktorat ten był plagiatem pracy doktorskiej mojego doktoranta. W tej sprawie do chwili obecnej toczy się w uczelni postępowanie wyjaśniające – mówi prof. Fiedor.
Jak zakończy się postępowanie w sprawie plagiatu i śledztwo ABW oraz prokuratury, dotyczące układów i powiązań w środowisku transplantologów, dziś jeszcze nie wiadomo. Ale na pewno wiele w transplantologii trzeba zmienić. – Minister Religa powinien odciąć się od układu pewnej grupy transplantologów i zażądać oświadczeń o konflikcie interesów, a także lustracyjnych, od krajowych konsultantów, Rady Naukowej przy ministrze zdrowia, Krajowej Rady Transplantologicznej. Tylko wtedy można będzie zlikwidować patologię i zagrożenie korupcją – mówi doświadczony profesor transplantologii.
Profesor Wojciech Rowiński przebywa obecnie na wykładach w Nowym Jorku. Nie znalazł czasu, by odpowiedzieć na przesłane e-mailem pytania dotyczące problemów transplantologii, jak również podejrzenia o plagiat.
Leszek Misiak
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 20:57, 28 Kwi 2007 Temat postu: |
|
|
Wielki improwizator !
Piotr Lisiewicz
Czy utalentowany jazzman Jerzy Stępień jako prezes Trybunału Konstytucyjnego zablokuje przez swe polityczne improwizacje IV RP? Już wkrótce w rękach instytucji kierowanej przez uwielbiającego brylować w mediach prawnika znajdą się losy lustracji i – ponownie – bankowej komisji śledczej.
– Jurek chciałby być zapamiętany jak ateński mędrzec Solon albo i król Salomon. Najgorsze dla jego planów i ambicji byłyby podejrzenia o uleganie naciskom Kaczyńskich – tak mówi o prezesie Stępniu jego przyjaciel.
– Być może chce być prezydentem albo liczy na międzynarodową karierę – ocenia Bogdan Migas, inny dawny kolega z „Solidarności”.
Będące od lat przedmiotem licznych anegdot w gronie przyjaciół wielkie ambicje polityczne Jerzego Stępnia nigdy dotąd nie miały szans na spełnienie. Przez lata 90. ten kompetentny fachowiec od tematyki samorządowej nie wypłynął na szerokie wody, grzęznąc w niewielkich centroprawicowych partiach jednoczących się zazwyczaj przez podział.
Jednak dziś postawa Jerzego Stępnia może mieć wpływ nie tylko na jego karierę, ale i losy projektu IV RP.
> Zademonstrował, po której jest stronie
Kiedy 4 listopada 2006 Jerzy Stępień został decyzją prezydenta Lecha Kaczyńskiego prezesem Trybunału Konstytucyjnego, antypisowskie media nie okazały ani specjalnego zachwytu, ani paniki. Prezydent nie miał wielkiego wyboru. Trybunał po zakończeniu kadencji poprzedniego prezesa Marka Safjana zaproponował prezydentowi dwóch kandydatów. Tym drugim był były poseł SLD Marek Mazurkiewicz.
Ale prezes Stępień bardzo szybko rozwiał wszelkie wątpliwości co do jego osoby. Już pierwszą głośną polityczną polemiką przebił w widowiskowości ataków na PiS swego poprzednika. Ogłosił, że minister Ziobro powinien stanąć przed Trybunałem Stanu za wypowiedź po aresztowaniu lekarza ze szpitala MSWiA, mającą – zdaniem prezesa – stanowić naruszenie zasady domniemania niewinności.
Decyzja Stępnia o podjęciu tak ostrego ataku na ministra została odebrana przez wielu jako próba uwiarygodnienia się przez niego w oczach środowiska prawniczego. – Zademonstrował w ten sposób jasno, po której jest stronie – mówi jeden z naszych rozmówców.
> Po Wachowskim Stępień
Z ambicjami politycznymi Jerzego Stępnia bywało już tak, że chęć ich zrealizowania – na skróty – prowadziła go na kompromitujące polityczne manowce.
Rok 1995. Kończy się kadencja prezydenta Lecha Wałęsy. Kadencja skompromitowana oddaniem władzy Mieczysławowi Wachowskiemu i jego wojskowej świcie. Dla potrzeb kampanii prezydenckiej Wachowski odchodzi ze stanowiska i przestaje pokazywać się u boku prezydenta. Wałęsa rozpaczliwie szuka nowych twarzy, które mogłyby go wesprzeć. 3 października 1995 na czele jego Komitetu Wyborczego staje Jerzy Stępień.
– Wiele osób dziwiło się, że zgodził się firmować to swoim nazwiskiem. Ale on szukał szansy, by zabłysnąć – mówi jeden z naszych rozmówców. – W otoczeniu Wałęsy trwały wtedy dzikie kłótnie o wpływy, bo oni myśleli, że Wałęsa wygra – wspomina inny. – Były dwie frakcje. W jednej był Stanisław Iwanicki z Jerzym Gwiżdżem, w drugiej Jerzy Stępień z nieżyjącymi już Lechem Falandyszem i Andrzejem Zakrzewskim.
Dzielenie skóry na niedźwiedziu okazuje się przedwczesne. Wałęsa woli podawać Kwaśniewskiemu nogę zamiast ręki i wybory wygrywa postkomunista.
Jedno z wydarzeń, które zbliżyło Stępnia do obozu Wałęsy, ma charakter groteskowy. W 1992 r. Stępień postanawia bowiem prokuratorsko walczyć z… pijanym obywatelem Stanisławem Bartosińskim, który znieważył prezydenta Wałęsę na przystanku autobusowym w Radoszycach. Ówczesny senator Stępień o przestępstwie zawiadamia prokuraturę. Bartosiński poddany zostaje… badaniom psychiatrycznym. Po stwierdzeniu, że jest poczytalny, prokuratura wnosi akt oskarżenia. W końcu zostaje on skazany na rok więzienia w zawieszeniu oraz trzy miliony zł grzywny.
To nie czasy prezydenta Kaczyńskiego, więc media nie czynią z tego faktu głównego wydarzenia politycznego, jednak Stępień jest krytykowany. O uniewinnienie mieszkańca Pińczowa apelują działacze amerykańskiego Komitetu Helsińskiego, którzy wyrok uznają za „pogwałcenie międzynarodowych praw człowieka”.
> Dawny kolega: zmienił się
Urodzony w 1946 r. w Staszowie Jerzy Stępień ukończył w 1969 r. Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1969–1971 odbył aplikację sądową. Od 1971 do 1973 r. był asesorem, od 1973 r. sędzią sądu powiatowego w Kielcach, a od 1975 r. – sądu rejonowego.
W 1979 r. odszedł z sądu i został radcą prawnym w „Iskrze” – Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Łożysk Tocznych. W sierpniu 1980 w „Iskrze” wybuchł strajk. Stępień zgłosił się do komitetu strajkowego z propozycją pomocy prawnej. Kilka dni później komitet, któremu szefował członek PZPR i ZSMP, został odwołany. Na nowego przewodniczącego wybrano Stępnia. Po zakończeniu strajku Stępień zaczął współorganizować kielecką „Solidarność”. Został jej rzecznikiem prasowym. Na pierwszym regionalnym zjeździe przegrał wybory na przewodniczącego. Należał do sygnatariuszy „Posłania do narodów Europy Środkowej i Wschodniej”.
Bogdan Migas w 1980 r. był działaczem kieleckiej „Solidarności” i lokalnym przewodniczącym Solidarności RI. W stanie wojennym został internowany, a potem skazany za kolportowanie podziemnej prasy oraz próbę obalenia ustroju socjalistycznego. W więzieniu przesiedział pół roku. – Jurek pomagał nam prawnie, tłumaczył, jak nie dać się SB, nie kablować – wspomina.
Podobnie jak Migas Stępień był internowany. Pół roku spędził też w więzieniu, złapany w czasie transportowania samochodem niezależnych wydawnictw. Miał również na swym koncie wyrok więzienia w zawieszeniu za napisanie odezwy protestującej przeciw delegalizacji „Solidarności”.
> Nie strajkować, tylko rozmawiać
Azylem dla szukającego pracy po wyjściu na wolność Stępnia stała się Kuria Biskupia w Kielcach, gdzie do 1989 r. pracował jako radca prawny. Pisywał też do katolickiej prasy.
Gdy „Solidarność” zaczęła odradzać się na nowo w 1988 r., młodzi kieleccy opozycjoniści chcieli przyłączyć się do wybuchających w kraju strajków. – Do pana Stępnia przychodziły osoby proponujące choćby ogłoszenie pogotowia strajkowego. Był temu przeciwny, nie popierał oddolnych akcji ulotkowych, protesty uważał za niepotrzebne, mówił, że trzeba rozmawiać – opisuje ewolucję Stępnia Mirosław Gębski, obecnie radny PiS.
Przemysław Gosiewski, poseł PiS ze świętokrzyskiego, wspomina, że w kieleckiej „Solidarności” działały wówczas dwa pozostające w sporze zarządy. – Jeden tworzyli członkowie władz „Solidarności” z 1980 r., drugi działacze podziemia. Do tej drugiej grupy należał Stępień.
W 1989 r. Stępień przewodniczył Świętokrzyskiemu Komitetowi Obywatelskiemu. W wyborach kontraktowych został wybrany do Senatu. Jednocześnie z wieloma kolegami z kieleckiej „Solidarności” pokłócił się o „okrągły stół” i ocenę przemian. – Stracił zaplecze w Kielcach, więc przeniósł się do Warszawy – ocenia Migas. – A tam bardzo się zmienił.
> Powiat powołany w restauracji
Zdaniem wielu dawnych kolegów naturalną dla poglądów Stępnia partią byłaby po 1989 r. Unia Demokratyczna. Ale był jeden szkopuł. – Część działaczy UD nie mogła mu wybaczyć jednego z artykułów w katolickiej prasie. Wspomniał w nim, zresztą prawdziwie, o pokazowym procesie torturowanego w areszcie biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka oraz niechlubnej roli Tadeusza Mazowieckiego w tej sprawie – wspomina jeden z naszych rozmówców.
Stępień należał do współtwórców reformy samorządu terytorialnego. Od 1991 r. był wykładowcą w Centrum Studiów Samorządu Terytorialnego Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1990 do 1993 r. pełnił funkcję Generalnego Komisarza Wyborczego. Należał do współzałożycieli Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej, związanej z Unią Wolności.
Zapisał się jednak do Partii Chrześcijańskich Demokratów – PChD. W 1991 r. dostał się do Senatu z listy Porozumienia Obywatelskiego Centrum. Po wyborach doszło do konfliktu pomiędzy współtworzącymi tę koalicję PC i PChD. Stępień był więc po przeciwnej stronie niż Jarosław Kaczyński.
Po powrocie do władzy postkomunistów uczestniczył w licznych nieudanych próbach zjednoczenia prawicy. Po drodze był kompromitujący flirt z otoczeniem Lecha Wałęsy.
Do elit władzy Stępień wrócił w czasie rządów Jerzego Buzka. Został wiceministrem w MSWiA. Zajmował się tym, na czym zna się najlepiej. Odpowiadał za samorządy w czasie, gdy rząd wprowadzał nowy podział administracyjny kraju. Mieczysław Gil, były opozycjonista i kolega Stępnia z PChD, wspomina o zabawnych okolicznościach powstania powiatu w Białobrzegach. – Mam tam znajomych, którzy organizowali manifestacje, domagając się utworzenia powiatu. Ponieważ często wracałem z Jurkiem samochodem z Warszawy do Krakowa przez Białobrzegi, zaimprowizowałem to tak, że zatrzymaliśmy się na obiad w tamtejszej restauracji. Naprzeciwko wisiały olbrzymie transparenty z żądaniem utworzenia powiatu, trwała manifestacja. Jurek po chwili zrozumiał o co chodzi i zaczął nerwowo przecierać okulary. „Przecież oni zaraz tu przyjdą” – powiedział. Po chwili zrozumiał, że to moja robota. Delegacja przyszła do ministra i bardzo kulturalnie przedstawiła swoje argumenty, z którymi nie miała szans przebić się na salonach w Warszawie. W efekcie w restauracji w Białobrzegach minister zdecydował o powstaniu dodatkowego powiatu.
> Bąbka: obłuda prezesa Stępnia
W 1999 r. Stępień został sędzią Trybunału Konstytucyjnego. To że trafił tam jako polityk, nie było przypadkiem odosobnionym. Obecnie byli politycy stanowią w trybunale większość.
Krytyczną opinię zarówno o tej instytucji, jak i jej prezesie ma Jacek Bąbka z Fundacji Badań nad Prawem, zwalczający patologie w wymiarze sprawiedliwości. – Powoływanie się przez prezesa Stępnia na domniemanie niewinności w przypadku krytyki ministra Ziobry to obłuda. Jakoś w przypadku postępowań dyscyplinarnych na uczelniach wyższych, gdzie komisje dyscyplinarne pozbawiają ludzi prawa do wykonywania zawodu, trybunał, któremu przewodził prezes Stępień, nie widział problemu w naruszeniu zasady domniemania niewinności.
Bąbce chodzi o orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 27 lutego 2001 r. Do autorytetu trybunału postanowili wówczas odwołać się niepokorni nauczyciele akademiccy, którzy sprzeciwili się nadmiernej władzy uczelnianych komisji dyscyplinarnych, zdominowanych przez korporacyjne układy. Komisje te mogą wydalić z uczelni nauczyciela, który np. narazi się rektorowi. A nawet orzec wobec niego zakaz wykonywania zawodu. Odwołać się można do komisji dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego. Czyli kolejnego ciała korporacyjnego, a nie sądu. Jego orzeczenie jest prawomocne. Można wprawdzie skarżyć się jeszcze do Sądu Najwyższego. Zanim ten znajdzie czas, minąć może nawet rok. Ale to nie koniec – teraz nauczyciel z uchyloną decyzją musi udać się do sądu pracy. – A ta procedura przywracania go do pracy trwa w dwóch instancjach około dwóch lat – mówi Bąbka. – Dla nauczyciela oznacza to śmierć zawodową. Gdzie tu domniemanie niewinności? Tymczasem trybunał na czele z prezesem Stępniem orzekł, że nie ma problemu.
> Dawny kolega: nie rozumiem tego, co teraz robi
Trybunał Konstytucyjny podjąć ma wkrótce kilka ważnych decyzji, w tym tę dotyczącą lustracji, przeciwko której opowiedziały się m.in. rady wydziałów prawa wielu uczelni, z których wywodzą się jego sędziowie. Rola prezesa trybunału składającego się z 15 sędziów jest ograniczona, ale niemała.
Prezes Stępień już ogłosił, że chciałby, żeby trybunał zajął się lustracją przed 15 maja, gdy mija ustawowy termin dostarczania przez pracodawców do IPN oświadczeń lustracyjnych pracowników. – Nie wiem, na jakiej zasadzie trybunał ma się teraz zajmować ustawą lustracyjną, gdy zwykli obywatele czekają na rozstrzygnięcie nawet po dwa lata – mówi Bąbka. Tego samego zdania jest Przemysław Gosiewski z PiS. – Jestem zaniepokojony dążeniem do nadania bardzo szybkiego biegu sprawie, co budzi oczywiste podejrzenia – uważa Gosiewski. – Angażowanie się pana prezesa Stępnia w bieżące spory polityczne powoduje, że traci on walor niezależności, niezawisłości sędziowskiej.
– Fotel prezesa trybunału to nie jest dla niego najlepsze miejsce, bo on chciałby błyszczeć w mediach. Ograniczenia w tej kwestii są dla niego źródłem wewnętrznej irytacji – mówi z kolei wieloletni kolega Stępnia.
Także Bogdana Migasa dziwi obecna postawa dawnego kolegi. – Zmienił się. Może to wpływ kariery, tego, że zajmuje dziś wysokie stanowisko.
Wypowiedź na temat ministra sprawiedliwości dawny kolega Stępnia z „Solidarności” odebrał bardzo źle. – Jurek sam był karany za wolne słowo, a teraz chce innych ścigać za to, że korzystają z wolności słowa.
Tymczasem Jerzy Stępień robi wszystko, by zyskać w oczach salonów. Także tej ich części, która miała niegdyś do niego zastrzeżenia. – Podczas mszy w przeddzień 25. rocznicy stanu wojennego w kościele w Kielcach Jurek zaczął swoją mowę cytatem z… Tadeusza Mazowieckiego – wspomina Migas.
Do chwili zamknięcia numeru prezes Stępień nie odpowiedział na przesłane mu nasze pytania.
Mieczysław Gil o zdolnościach muzycznych Jerzego Stępnia dowiedział się w jednej z krakowskich piwnic, gdzie przyszły prezes Trybunału Konstytucyjnego dał pokaz gry na saksofonie. – Byłem zaskoczony, bo wcześniej nie znałem go od tej strony – wspomina. Już w latach 70. Stępień był założycielem Kieleckiego Klubu Jazzowego, co miało wówczas także wolnościowy posmak.
Ale innemu ze znajomych Stępnia jazzowe improwizacje kojarzą się także z jego politycznymi działaniami. – On improwizuje także w polityce. A to nie jazz. Tu improwizacja, taka jak w przypadku flirtu z Wałęsą czy ataku na ministra Ziobro, nie zawsze przynosi miłe skutki
GAZETA POLSKA
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 20:58, 28 Kwi 2007 Temat postu: |
|
|
Oszczerca!!
Waldemar Łysiak
Na wojnie jak to na wojnie — kto wojuje, ten i obrywa. Moje felietony wzbudzają furię zbyt wielu figur publicznych, bym mógł zachować skórę całą. Ale pal już licho bojowe gromy — dużo gorsze są plwociny (pomówienia, kłamstwa, oszczerstwa). Takim właśnie świństwem smagnął mnie kilka miesięcy temu W. Bartoszewski. Dlaczego reaguję dopiero teraz? Bo nie kupuję książek tego człowieka, i dopiero teraz Czytelnik „GP” zwrócił moją uwagę listownie, pytając: „Pewnie wie Pan już co ten salonowy jazgotmensch głosi przeciwko Panu, a może nie wie Pan? Że w roku 1960 był Pan moczarowcem! Jeśli tak, to pewnie sfałszował Pan swoją metrykę urodzenia, bo moczarowcy chyba nie przyjmowali dzieci?”.
Latem zeszłego roku grono salonowych (czerwonych i różowych) eksszefów MSZ, zwanych dzisiaj przez pisowców „korporacją Geremka”, w sposób faryzejski zwróciło się do opinii światowej (swoisty list otwarty) z ciężką krytyką polityki zagranicznej braci Kaczyńskich. Ta sui generis denuncjacja międzynarodowa — całkowicie kłamliwa, lewacka, „w domyśle” piętnująca polski nacjonalizm, konserwatyzm, zaściankowość, antypostępowość — była przyczyną zrozumiałego bojkotu jubileuszu Bartoszewskiego (sygnatariusza denuncjacji) przez prezydenta. Kiedy wszystkie salonowe fanfary trąbiły glorię jubilata, i wszystkie kamery ukazywały go podczas ceremonii otoczonego wianuszkiem głównych adoratorów (Geremek, Edelman, Gronkiewicz-Waltz i Mazowiecki), i wszystkie salonowe pisma drukowały peany Szewacha Weissa oraz epigonów cukrujące jubilata jako półboga — reporterzy zapytali Kaczyńskiego dlaczego nie bierze w tej fecie udziału. Prezydent odparł zimno kilka słów, które znaczyły, że nie podaje się ręki ludziom pokroju Bartoszewskiego. Duża odwaga — tak się wypiąć na „ulubionego polskiego goja Izraelczyków” (jak piszą gazety telawiwskie), na superautorytet moralny (jak głosi Salon).
Tydzień później prezydent ustosunkował się do ogólnej kwestii — kwestii autorytetów: „To jest w ogóle poważny problem, że autorytety są traktowane jako role społeczne — role całkowicie oderwane od rzeczywistych osób. Nasuwa się tu porównanie z aktorem…”. Symultanicznie Andrzej Gwiazda wygłosił w „Pulsie dnia” gorzki sąd o kreowaniu u nas wielkich autorytetów. A Piotr Lisiewicz, komentując hołdowanie W. Bartoszewskiego przez gromady ogłupione pianiem salonowych mediów, westchnął: „Właśnie to jest w sektach najgorsze. Bezkrytyczna wiara w prawdomówność guru”.
Przeciwnicy michnikowszczyzny nigdy nie dali się zwieść tym syrenim przyśpiewom Salonu. Bartoszewski, minister spraw zagranicznych w czerwonym rządzie Oleksego i w półuweckim rządzie Buzka — prowadził politykę tak lizusowską wobec Kremla, że „Gazeta Polska” eksplodowała stroną tytułową: „Bartoszewski na kolanach w Moskwie” (1995), cytując kontrNATOwskie dyrdymały, którymi Bartoszewski umizgiwał się do rosyjskich władz. Dwa lata później Tomasz Sakiewicz opublikował cały rejestr usiłowań Bartoszewskiego, by Polska nie weszła do NATO („Kto naprawdę nie chciał NATO”, 1997). Dzisiaj Jacek Kwieciński, wspominając o krytykowanym przez Jarosława Kaczyńskiego fatalnym zjawisku geremkizacji naszej polityki zagranicznej w ciągu wielu lat III RP — jako przykład symptomatyczny podaje działalność W. Bartoszewskiego, apostoła uległości Polski wobec mocarstw („GP” 12/2007).
W. Bartoszewski nie ukrywa, że prawicowa władza PiS-u jest dla niego rodzajem okupacji, i pociesza akolitów Salonu, że do kolejnych wyborów już niedługo (wytknęła mu to „Rzeczpospolita”). Miesiąc temu, komentując pewną antysalonową egzegezę premiera Kaczyńskiego, zadrwił, że przecież chodziło o wolną Polskę, „w której każdy będzie mógł największy idiotyzm wyrażać” (nic dziwnego, iż dyżurny antypisowiec Salonu, Lis, tylko Bartoszewskiemu i Kwaśniewskiemu poświęcił monograficzne programy-laurki). Sobie natomiast Bartoszewski nigdy do zarzucenia nie miał niczego. A już zwłaszcza czynów wrednych: „Jeśli ktoś chce zarzucić mi czyny podłe, to musi mi to udowodnić” — rzekł 22 lutego przed kamerą. Właśnie temu poświęcam niniejszy felieton — udowodnię W. Bartoszewskiemu.
Kiedy na łamach „GP” (lato roku 2006) wybatożyłem „skandaliczny list byłych szefów MSZ, w tym idealizowanego Bartoszewskiego, wymierzony jako międzynarodowy donos przeciw polskim władzom, czyli polskiej racji stanu”, i kiedy mianowałem ów list „hańbą, za jaką dawnymi czasy kładło się pod topór infamijny łeb” — W. Bartoszewski odwinął, równie mściwie co głupio, w swym „wywiadzie-rzece” (schyłek 2006) prowadzonym, jakżeby inaczej, przez Michała Komara. Opowiedział mianowicie dlaczego musiał zakończyć współpracę ze „Stolicą” i rozpocząć z „Tygodnikiem Powszechnym”: „Do redakcji przyjęto wiernych ludzi PZPR, moczarowców, Leszka Moczulskiego, Krzysztofa Naumienkę, Waldemara Łysiaka. Przekształcili tygodnik w tubę Komitetu Warszawskiego PZPR, okropne rzeczy tam wypisywali”. I dodał: „To był koniec grudnia 1960”.
Koniec grudnia roku 1960 oznaczał dla mnie Boże Narodzenie licealisty — miałem 16 lat. Nigdy nie byłem „wiernym człowiekiem PZPR”, oraz nie przekształcałem żadnej gazety w „tubę Komitetu”, gdyż z racji uwarunkowań genetycznych (antykomunizm już od becika) nigdy nie byłem członkiem ani sympatykiem PZPR. Co za tym idzie: z Moczarem i moczarowcami łączyło mnie tyle samo, co z Hitlerem i hitlerowcami — wyłącznie wstręt. Nigdy też nie byłem członkiem redakcji „Stolicy”, a jedynie autorem z zewnątrz — publikowałem tam artykuły o tematyce napoleońskiej i bibliofilskiej w latach 70. (czyli dziesięć lat później!), tudzież felietony (1975-1981); potem zawiesiłem wszelką działalność publicystyczną (aż do 1989 roku) w proteście antyjaruzelskim. Razem ze mną publikowało na łamach „Stolicy” grono szacownych autorów (Gomulicki, Syga i in.). Vulgo: wszystko czym uderzył mnie W. Bartoszewski jest wyssanym z brudnego palca łgarstwem — „czynem podłym”. Gdyby ktoś napisał o nim taką samą metodą (np. że był członkiem NSDAP i esesmanem) — Bartoszewski oddałby sprawę do sądu. Ja nie oddam, bo według „Kodeksu honorowego” Boziewicza W.B. się nie kwalifikuje. Pewnej swojej książce dał tytuł: „Warto być przyzwoitym”. Fakt. Może kiedyś mu się uda.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 21:02, 28 Kwi 2007 Temat postu: |
|
|
Nabiera tempa sprawa przemytów i korupcji we wrocławskich instytucjach celnych!!!!!!!!!!!!!!!
Tiry rozpływały się w powietrzu!!!!!!!!!!!!!!
Pięć osób zatrzymanych - oprócz celników osoby powiązane ze zorganizowanymi grupami przestępczymi - to dotychczasowy bilans śledztwa prowadzonego przez Wydział II ds. Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Apelacyjnej w Szczecinie w sprawie przestępczych powiązań i korupcji we wrocławskich instytucjach celnych. Dotychczasowe zeznania świadków potwierdzają, że w latach 90. setki tirów z nieoclonymi produktami mogły wjechać do Polski dzięki "życzliwości" dolnośląskich służb celnych. W materiałach ze śledztwa przewijają się nazwiska Władysława Frasyniuka, współwłaściciela firmy transportowej "Fracht", oraz jego córki Dominiki - do niedawna zasiadającej w kierownictwie przedsiębiorstwa spedycyjnego "Jurex".
- Do tej pory tymczasowo aresztowane zostały cztery osoby. Prowadzimy czynności związane z piątą osobą zatrzymaną w tej sprawie i prawdopodobnie jeszcze dzisiaj wystąpimy o tymczasowe aresztowanie - powiedział nam wczoraj prokurator Christopher Świerk z Prokuratury Apelacyjnej w Szczecinie.
W lipcu ubiegłego roku na polecenie Prokuratury Krajowej szczecińscy śledczy wszczęli postępowanie w sprawie podejrzenia o korupcję na szeroką skalę we wrocławskich instytucjach celnych, która mogła trwać od początku lat dziewięćdziesiątych do 2004 roku. Prokuratura zabezpieczyła szereg budzących wątpliwości dokumentów celnych, przesłuchano już kilkadziesiąt osób. Działania związane z tym śledztwem prowadzone są na terenie całego kraju. Jak nieoficjalnie udało nam się dowiedzieć, dotychczasowe przesłuchania świadków i osób podejrzanych o udział w przestępczym procederze wskazują, że w tym okresie dzięki "życzliwości" wrocławskich instytucji celnych do Polski mogło wjechać co najmniej kilkaset tirów z nieocloną odzieżą. Celnicy odstępowali od badania zawartości kontenerów, a tiry, których bazą docelową miała być m.in. Litwa, "rozpływały" się w Polsce. Tanie, podrabiane ubrania z Chin trafiały - jak mówią nasi informatorzy zeznający w tym śledztwie - m.in. do Warszawy na bazar Jarmark Europa zlokalizowany na Stadionie Dziesięciolecia. - Jednego dnia osiemdziesiąt tirów wjechało do Polski i - trach! - rozpłynęło się w powietrzu. Były tiry, nie ma tirów - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" jedna z osób podejrzanych w tej sprawie. Nasz rozmówca przyznaje się do udziału w tym procederze, ale zaznacza, że przemyt nie byłby możliwy bez korupcyjnej życzliwości byłych dyrektorów instytucji celnych Wrocławia oraz lokalnych polityków. - Sprawa prowadzona jest wielowątkowo. Nie chcę mówić o działaniach, jakie zostaną jeszcze podjęte w śledztwie, w tej chwili koncentrujemy się na czynnościach z zatrzymanymi dotąd osobami. Ale sprawa jest bardzo rozwojowa - przyznaje prokurator Christopher Świerk.
Wśród pięciu osób zatrzymanych dotąd przez szczecińskie CBŚ jest - jak się dowiedzieliśmy - jeden celnik i cztery osoby związane z wrocławskim światem przestępczym. Nieoficjalnie mówi się, że przynajmniej jedna z nich piastowała kierownicze stanowisko w aparacie administracji celnej na Dolnym Śląsku. Zdaniem naszych informatorów - działania prokuratury i CBŚ systematycznie docierają do coraz wyższego szczebla przemytniczej grupy. Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, trwa analiza dokumentów, faktur i materiałów księgowych przekazanych prokuraturze przez właściciela jednego z wrocławskich przedsiębiorstw transportowo-spedycyjnych. Część z tych materiałów potwierdza podejrzenia. - To są cztery dokumenty z odprawy celnej. Wszystkie odprawy są legalne. Ale proszę zobaczyć, ta sama godzina i minuta, ten sam dzień, pieczątka tego samego celnika. To on musiałby być struś pędziwiatr, żeby w tak krótkiej chwili sprawdzić cztery tiry - śmieje się nasz informator i dodaje: - Takie działania celników nie byłyby możliwe bez zgody przełożonych.
We Wrocławiu marazm
Szczecińska prokuratura apelacyjna na pierwszym etapie wszczętego w lipcu ubiegłego roku dochodzenia skoncentrowała się na dwóch głównych wątkach. Pierwszy z nich odnosi się do postępowania prowadzonego od 2004 r. przez Prokuraturę Rejonową Wrocław Fabryczna, dotyczącego fałszowania dokumentów celnych przedstawionych wrocławskiej izbie celnej przez firmę transportową "Jurex". W 2006 r. to śledztwo zostało odebrane wrocławskim prokuratorom i przekazane do Szczecina. Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, Prokuratura Krajowa, która w lipcu ubiegłego roku poprosiła o przekazanie jej informacji o stanie postępowania, bardzo krytycznie oceniła dokonania wrocławskich śledczych; wytknięto m.in. marazm w postępowaniu i pomijanie pewnych istotnych dla sprawy wątków. Prokuratorzy, którzy wówczas prowadzili postępowanie, koncentrowali się na próbie udowodnienia win nowego kierownictwa firmy, całkowicie pomijając fakt, że do 2004 roku kierowniczą rolę w przedsiębiorstwie pełniła Dominika Frasyniuk. Jaki wpływ na wrocławską prokuraturę miał fakt, iż jest to córka wpływowego polityka Władysława Frasyniuka, jednego z czołowych działaczy LiD? Być może wyjdzie to na jaw w trakcie badania przez szczecińskich śledczych drugiego z początkowych wątków śledztwa - związanego z zawiadomieniem o popełnieniu przestępstwa, jakie w lipcu br. złożył w prokuraturze dolnośląski przedsiębiorca ukrywający się pod pseudonimem "Vegas".
"Wystarczył telefon do Władka"
Importer, co we Wrocławiu jest tajemnicą poliszynela, powiązany ze światem przestępczym wskazał na Władysława Frasyniuka jako osobę, która pośredniczyła w zapewnieniu życzliwości celników. "Vegas" przyznaje się do udziału w całym procederze, ale wskazuje też na niebagatelną rolę samego Frasyniuka.
- Dzwonię do Władka, że "zniknęło" mi dziewięć "tirów". Kierowcy "zapomnieli" podjechać na cło. Pytam, co z tym robimy, a Władek: "Siedź cicho i nie pękaj, to się załatwi". I załatwił. Śladu nie było, że jakiś transport wjechał do Polski. Ja może jestem gangster, ale w takim razie, jak nazwać tego, co tym kręcił? - mówi "Vegas" w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". Nasz informator i zarazem osoba, która złożyła już w całej sprawie obszerne zeznania, przekonuje, że doskonałe układy z celnikami i wrocławskimi policjantami zawdzięczał właśnie Frasyniukowi - na co dzień współwłaścicielowi przedsiębiorstwa transportowego "Fracht". - Gdzieś w trakcie śledztwa pytano mnie, czy są na to papiery. No przecież jak chcieliśmy z Władkiem zrobić "wał", to nie zwoływaliśmy w tym celu konferencji prasowej - mówi "Vegas".
Wczoraj nie udało nam się skontaktować z Władysławem Frasyniukiem. Kiedy w lipcu ubiegłego roku opisaliśmy całą sprawę, Frasyniuk zarzucił nam kłamstwo i zagroził procesem sądowym. Jak przekonywał wówczas na łamach wrocławskiej "Gazety Wyborczej" - "nie ma sprawy Frasyniuka, będzie sprawa 'Naszego Dziennika'". Pod koniec lipca br. zastępca prokuratora generalnego Jerzy Engelking, który zapoznał się ze złożonymi przez "Vegasa" zeznaniami, potwierdził w rozmowie z Telewizją Trwam, że "zeznania tego świadka rzucają nowe światło na całą sprawę oraz że w aktach śledztwa pojawia się nazwisko Frasyniuka".
Jak informowała nas niedawno prokurator Anna Gawłowska-Rynkiewicz, rzecznik prasowy Prokuratury Apelacyjnej w Szczecinie, wszystkie osoby, których nazwiska pojawiły się w zeznaniach świadków i podejrzanych, zostaną w ramach prowadzonego śledztwa przesłuchane.
Wojciech Wybranowski
NASZDZIENNIK.PL
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Nie 8:18, 29 Kwi 2007 Temat postu: |
|
|
Będą ułatwienia w hipotece!!!
Ministerstwo Sprawiedliwości pracuje nad zmianami do ustawy o księgach wieczystych i hipotece. Wiele z nich jest bardzo istotnych - czytamy w dodatku "Prawo co dnia" do sobotniej "Rzeczpospolitej".
Proponuje się, by jedną hipoteką można było objąć kredyt oraz odsetki. Będzie można też zabezpieczać jedną hipoteką kilka przyszłych wierzytelności. Zmiana jest istotna przede wszystkim dla przedsiębiorców, którzy mają otwartą linię kredytową w banku lub korzystają z różnych produktów bankowych.
Zestawienie proponowanych zmian można znaleźć w sobotniej "Rzeczpospolitej".
onet.pl
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Nie 13:05, 29 Kwi 2007 Temat postu: |
|
|
Prof. Bauman był na usługach tajnych służb PRL
Profesor socjologii Zygmunt Bauman współpracował z komunistycznym kontrwywiadem. Naukowiec wyjechał z Polski w 1968 roku, a teraz jest emerytowanym profesorem uniwersytetu w Leeds. Swoją winę wyznaje w brytyjskim "Guardianie".
82-letni Bauman powiedział gazecie, że współpracował z kontrwywiadem po zakończeniu wojny - w latach 1945-48. Był pracownikiem Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW). Ta formacja likwidowała niepodległościową opozycję. Na pytanie, czy donosił na działaczy antykomunistycznego podziemia, stwierdził, że "takie oczekiwania mieli wobec niego zwierzchnicy, ale niczego takiego sobie nie przypomina". O swojej pracy w KBW, zakończonej w 1953 roku, powiedział, że polegała na pisaniu propagandowych broszur dla żołnierzy i była bardzo nudna.
Bauman urodził się w 1925 r. w Poznaniu. Wojnę spędził w ZSRR. Wstąpił do armii kościuszkowskiej, z którą doszedł do Berlina. Służył jako oficer polityczny. Potem skończył studia i pracował na Uniwersytecie Warszawskim. Z Polski wyjechał w 1968 roku jako "sztandarowy partyjny rewizjonista". Trafił do Izraela, a następnie osiadł w Leeds i wykładał na tamtejszej uczelni.
dziennik.pl
JEZELI GRUBY MA JAKIES PRETENSJE DO TYTULU TEGO TOPICU TO NIECH MODERATOR GO ZMIENI WEDLE WLASNEGO UZNANIA ! NAJLEPSZY JEST NIEJAKI BUJANY LOLEK , KTORY PISZE , ZE MOICH WKLEJEK NIE CZYTA ALE WYRAZA SWOJE ZDANIE NA MOJ TEMAT I TEMAT TEGO TOPCU ! WYBELKOTAL GDZIES TAM TAKZE , ZE PROBOWAL ZE MNA ZAGAIC DYSKUSJE ! -))) IDZ NA PARADE ROWNOSCI OKULARNIKU TO MOZE CI SIE UDA COS ZAGAIC ! TRZEBA BYC SOLIDNIE PIE...TYM ZEBY WYPOWIADAC SIE O KIMS I O CZYMS NIE CZYTAJAC TEGO ! TYCH RZECZY , KTORE PODAJE NIE TRZEBA KOMENTOWAC , ONE SAME MOWIA ZA SIEBIE W JAKIM KRAJU ZYLISMY , W JAKIM ZAKLAMANIU I KTO JEST ZA TO WSZYSTKO ODPOWIEDZIALNY ! BRAWO KACZYNSCY ! NA RAZIE NIE WIDZE LEPSZYCH OD NICH !!!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Nie 13:23, 29 Kwi 2007 Temat postu: |
|
|
Dąbrowszczacy - żołnierze niesłusznej sprawy!!
Zbrodnie na jeńcach, eksterminacja duchownych, rozstrzeliwania nauczycieli, prawników, urzędników państwowych i innych "burżujów" - takie w rewolucyjnej Hiszpanii były bohaterskie czyny ludzi, których autorzy apelu w "Gazecie Wyborczej" usiłują przedstawić jako godnych naśladowania bojowników o szlachetną sprawę. Nic dziwnego, że w Peerelu uważano ich za najlepszy materiał na oficerów bezpieki - pisze publicysta "Rzeczpospolitej".
Trudno jednym słowem nazwać uczucia, jakich doznaje rozsądny człowiek nad lekturą "Apelu Antygony" - zamieszczonego w "Gazecie Wyborczej" listu w obronie tzw. dąbrowszczaków. Z jednej strony list ten śmieszy patetycznym, trącącym o grafomanię stylem. Z drugiej - irytuje dezynwolturą w traktowaniu faktów historycznych oraz demagogią. Przede wszystkim jednak przeraża, pokazując, co naprawdę kryje się w głowach ludzi, których chciało się kiedyś szanować.
Nie nasza tradycja
Zacznijmy od tego, że wydarzenie, do którego apel nawiązuje, jest "faktem prasowym". Nikt nie próbuje niedobitkom komunistycznych brygad międzynarodowych uczestniczących w wojnie hiszpańskiej odbierać świadczeń, które otrzymują od państwa polskiego.
Cokolwiek myśleć o zasadności ich wypłacania, odebranie świadczeń uniemożliwia konstytucyjna ochrona praw nabytych. Można je odebrać jedynie osobom, którym zostanie udowodniony na przykład udział w zbrodniach stalinowskich. Ale nie będzie to miało nic wspólnego z ich udziałem w rewolucji hiszpańskiej.
Usunięcie nazwiska członka brygad międzynarodowych z listy uprawniającej do statusu kombatanta praktyczne znaczenie ma tylko dla tych dąbrowszczaków, którzy ewentualnie chcieliby się o niego dopiero ubiegać. Wątpliwe, by się tacy znaleźli.
Sygnatariusze apelu powinni zadać sobie trud sprawdzenia, jakie są fakty - zresztą pewne partie tekstu wskazują na to, że doskonale zdają sobie z nich sprawę. Mimo to nie wahają się grać na nucie współczucia dla dziewięćdziesięcioletnich staruszków, których ktoś jakoby chce pozbawić środków do życia. Coś to o nich mówi.
W istocie sprawa ma wyłącznie znaczenie symboliczne. Władze państwa polskiego postanowiły zerwać z jednym z elementów komunistycznej indoktrynacji - oficjalnym zaliczaniem "brygad międzynarodowych" do tradycji oręża polskiego. Umieszczaniem ich w jednym rzędzie z kampanią wiedeńskąSobieskiego czy bitwą o Monte Cassino, pod wspólnym, absurdalnym szyldem "tradycji walk o wyzwolenie narodowe i społeczne".
Zbrodnie na swoich...
Sprawa wydaje się oczywista. Członkowie brygad międzynarodowychmiędzynarodowych jechali walczyć nie o demokrację, ale o komunizm. O demokratyczny socjalizm walczyli w Hiszpanii lewicowcy spod innych znaków, między innymi z POUM, których z polecenia Stalina bezlitośnie eksterminowano jako rzekomych szpiegów i "zdrajców republiki". Dziś wiadomo już, że w tych morderstwach uczestniczyli także ochotnicy z brygad międzynarodowych.
W "Czarnej księdze komunizmu" Stephane Courtois i Jean-Louis Panne poświęcili tym zbrodniom osobny rozdział. Co charakterystyczne, wymieniane są tutaj wyłącznie zbrodnie popełniane na "swoich" - na lewicowcachlewicowcach nieuznających władzy kominternu oraz samych członkach brygad, które od początku swego istnienia były przez hiszpańską mutację "czeki" oraz własnych komisarzy politycznych systematycznie "czyszczone" z "elementów niepewnych".
Według historyków cytowanych w "Czarnej księdze" tylko delegat kominternu przy brygadach, francuski komunista Andre Marty, wydał około 500 wyroków śmierci na żołnierzy tychże brygad uznanych za "politycznie niepewnych".
... oraz na obcych
Ci, których prawomyślność nie wzbudzała podejrzeń dowódców i rewolucyjnej bezpieki, udowadniali ją brakiem oporów w mordowaniu "wrogów ludu".
Zbrodnie na jeńcach, eksterminacja duchownych (wymordowano około 7 tysięcy księży i zakonnic), rozstrzeliwania na zajętych terenach, zgodnie ze stałą komunistyczną praktyką, nauczycieli, prawników, urzędników państwowych i innychinnych "burżujów" - takie były bohaterskie czyny ludzi, których autorzy histerycznego w tonie apelu usiłują przedstawić jako godnych naśladowania bojowników o szlachetną sprawę. Nic dziwnego, że w Peerelu uważano ich za najlepszy materiał na oficerów bezpieki.
Nawet życzliwy rewolucjonistom Ernest Hemingway nie zaprzeczał ich zbrodniom, choć je relatywizował - co i tak było nie do przyjęcia dla europejskiej lewicy latami pielęgnującej legendę "szlachetnej walki" o demokrację, przeciwko faszyzmowi.
Dziś z tej legendy nie zostało nic. Żaden historyk nie kwestionuje faktów opisanych choćby przez Pio Moa w "Mitach wojny domowej", a u nas przez Marka Jana Chodakiewicza. Podobnie jak w wielu innych wypadkach jednak historiografia swoje, a politycznie poprawna legenda, upowszechniana wbrew wszelkim faktom, swoje.
Namiętna obrona komunistycznych symboli
Tam, gdzie brak argumentów, trzeba się odwoływać do emocji. I obrońcy dąbrowszczaków tak właśnie robią, sięgając szczytów demagogii. Powiedzmy jasno: owszem, wielu z dąbrowszczaków wierzyło, że faszyzm jest najstraszniejszym zagrożeniem dla ludzkości, wiedziało, co się dzieje w narodowosocjalistycznych Niemczech Hitlera, a nie znało prawdy o stalinizmie. Wielu ożywiał romantyczny duch iwiara w szlachetność sprawy. Tylko że to samo można by powiedzieć o licznych ochotnikach Waffen SS, ze wszystkich europejskich krajów, którzy podążyli na front wschodni walczyć z zalewem bolszewickiego barbarzyństwa, w obronie Europy, godząc się na ogromne udręki i ofiary.
Nic innego niż idealizm nie zaprowadziło tam Leona Degrelle'a albo prostego Francuza Guy Sayera, którego wstrząsające pamiętniki "Zapomniany żołnierz" wydano niedawno po polsku. Czy to zmienia naszą ocenę SS jako formacji?!
Kiedy ojciec Rydzyk wypomniał w telewizji Jackowi Kuroniowi stalinowskie zaangażowanie, lewicowy salon nie posiadał się z oburzenia. Oburzony był również, kiedy Jarosław Kaczyński wypomniał tej samej formacji umysłowej rodzinne korzenie w KPP. A teraz oto to samo środowisko występuje z listem "potomków dąbrowszczaków oraz byłych harcerzy Jacka Kuronia z drużyn walterowskich" - namiętną obroną dobrego imienia swoich zaangażowanych w zbrodniczą ideologię dziadków i mentorów. Niech nikt nie śmie nam wypominać naszych komunistycznych korzeni, krzyczą, ale jeśli ktoś ośmieli się ugodzić w komunistyczne symbole, to właśnie oni czują się w obowiązku zabrać głos w obronie głoszonej przez dziesięciolecia czerwonej propagandy.
Trudno o fakt bardziej wymowny.
Rafał A. Ziemkiewicz
rzepa
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Nie 14:16, 29 Kwi 2007 Temat postu: |
|
|
Prof. Roszkowski odpowiada na krytykę polskiego rządu
"ZLEPEK NIEWIEDZY I IDEOLOGICZNEGO WIGORU"
- Nie wiem czego więcej jest w tym komentarzu pisma włoskiego, czy ignorancji, czy złej woli, czy zaślepienia - mówi historyk prof. Wojciecha Roszkowskiego. Dziennik "La Reppublica" pisze o "inkwizycji braci Kaczyńskich" w kontekście ustawy lustracyjnej i odmowy poddania się obowiązkowi lustracyjnemu przez Bronisława Geremka.
Profesor Roszkowski odniós się też krytycznie do samego gestu prof. Bronisława Geremka.
- Jeżeli do kampanii antylustracynej przyłączają się tak zwane autorytety polskie, to świadczy to, że nienawiść i szaleństwo przesłania im jakiekolwiek jasne rozeznanie sytuacji i odbiera im poczucie przynależności do własnej wspólnoty narodowej.
- Nienawiść wobec własnego rządu nie może przekładać się na nienawiść do kraju podsumowuje - prof. Roszkowski.
"La Republica" napisała, że lustracja w Polsce "jest dziełem populistycznego rządu, poszukującego wrogów, by móc na nich przelać niezadowolenie ludu". Publicysta dziennika zatytułował swój artykuł "Obsesja pamięci" i przyrównał działania polskiego rządu do wystąpień rosyjskiej mniejszości w Estonii, która "gotowa jest nawet umrzeć w obronie pomnika Armii Czerwonej".
Według włoskiego dziennika, gest "obywatelskiego nieposłuszeństwa Geremka zyskał aplauz Parlamentu Europejskiego". Gazeta nie pisze jednak o tym, że eurodeputowanym Prawa i Sprawiedliwości odmówiono zabrania głosu w sprawie Geremka.
WSI
[link widoczny dla zalogowanych]
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Nie 20:13, 29 Kwi 2007 Temat postu: |
|
|
Polsce potrzeba cudu gospodarczego!!!
Wygląda na to, że lada moment będziemy świadkami polskiego cudu gospodarczego na skalę światową. Bo jak inaczej wytłumaczyć można to, co obiecuje nam rząd? - pytają dziennikarze "Gazety Wyborczej".
Na początek gwałtowna obniżka obciążeń podatkowych. Już od lipca o 3 pkt procentowe obniżą się płacone przez nas składki na ubezpieczenie rentowe. Po kolejnych sześciu miesiącach haracz, który co miesiąc odprowadzamy do ZUS, znów się obniży. W efekcie w naszych kieszeniach zostanie mniej więcej 20 mld zł w skali roku.
Od 2009 roku zapłacimy niższe podatki od dochodów osobistych - 18 i 32 proc. zamiast 19, 30 i 40 proc. W ten sposób zyskamy kolejne 10 mld zł. Po drodze będą jeszcze większe ulgi dla rodzin wychowujących dzieci i być może likwidacja podatku od dochodów kapitałowych - inwestycji na giełdzie i oszczędności w bankach.
To jednak dopiero wstęp do cudu. Kilka dni temu (wraz z Ukrainą) wygraliśmy wyścig o organizację piłkarskich mistrzostw Europy - Euro 2012. Nie ma wyjścia wreszcie zbudujemy drogi z prawdziwego zdarzenia, bazę noclegową, lotniska... Wyjdziemy z cienia, zauważą nas zagraniczni turyści. Zyska gospodarka, powstaną nowe miejsca pracy, wszyscy będziemy do przodu. Żeby ten sen się ziścił, trzeba zainwestować grube miliardy euro.
- Niestety, zwycięstwo w wyścigu o piłkarskie Euro nie zmusiło rządu do najmniejszej refleksji - niepokoją się dziennikarze "Gazety Wyborczej". - Do zmiany priorytetów, zastanowienia się nad tym, czy rzeczywiście możliwe jest przeprowadzenie wszystkich tych szalenie kosztownych pomysłów jednocześnie.
Więcej na ten temat w artykule Rząd naleje z próżnego, czyli polski cud gospodarczy w sobotniej "Gazecie Wyborczej".
ONET.PL
TUTAJ NIE JEST POTRZEBNY ZADEN CUD !!!!!!!!!!!!! WYSTARCZY , ZE NIE BEDZIE TYCH ZLODZIEI , KTORZY NAMI RZADZILI PRZEZ 17 LAT WYPROWADZAJAC PUBLICZNE PIENIADZE NA PRYWATNE KONTA , KORUMPUJAC PRAKTYCZNIE CALE PANSTWO , KTORZY PRZYZNAWALI SOBIE TZW. " DAROWIZNY " !!! WYSTARCZY , ZE ZNOW NIE WROCA DO KORYTA I WSZYSTKO BEDZIE DOBRZE !!!!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Nie 22:42, 29 Kwi 2007 Temat postu: |
|
|
Z Polski znikną symbole dyktatury komunistycznej
Minister kultury i dziedzictwa narodowego Kazimierz M. Ujazdowski zapowiedział, że "symbole dyktatury komunistycznej znikną z miast i ulic w Polsce." Federacja Rodzin Katyńskich przestrzegła zaś w niedzielę przed nawoływaniem do burzenia sowieckich pomników.
W oświadczeniu przekazanym w niedzielę PAP resort kultury poinformował, że w przygotowuje projekt ustawy o miejscach pamięci narodowej, który umożliwi samorządom i administracji państwowej "skuteczne usuwanie pomników i symboli obcego panowania nad Polską".
W sprawie usuwania pomników zabrały głos także Komitet Katyński i Federacja Rodzin Katyńskich zainspirowane wydarzeniami w Estonii. Od trzech dni w stolicy Estonii, Tallinie, dochodzi do rozruchów w pobliżu miejsca, z którego usunięto pomnik żołnierzy radzieckich z okresu II wojny światowej. W starciach policji z przedstawicielami mniejszości rosyjskiej zginęła jedna osoba, a 156 zostało rannych. Zadecydowano, że pomnik żołnierzy radzieckich zostanie przeniesiony na cmentarz wojskowy.
W sobotnim oświadczeniu Komitet Katyński wraził solidarność z władzami Estonii i poparcie dla decyzji o usuwaniu "pomników czerwonego imperium". Komitet Katyński jest zdania, że nadszedł czas, by także z polskich miast usuwać "sowieckie monumenty".
Tymczasem w ocenie Federacji Rodzin Katyńskich nawoływanie do burzenia sowieckich pomników może pogorszyć i tak nienajlepsze stosunki polsko-rosyjskie.
"Odnosząc się do sprawy Estonii - jesteśmy bardzo wyczuleni na sprawy ekshumacyjne, ciała naszych bliskich były w przeszłości traktowane w sposób barbarzyński - uważamy, że przeniesienie pomnika i zwłok żołnierzy sowieckich wykonane w sposób godny i z szacunkiem jest prawem Estończyków. Wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi, dlatego tylko w chorej głowie mógł się zrodzić pomysł burzenia pomników na cmentarzach żołnierzy sowieckich, bo tylko takie w tej chwili są w Polsce" - napisał prezes Rodzin Katyńskich Andrzej Skąpski w oświadczeniu przekazanym PAP w niedzielę.
Minister kultury zapewnił w niedzielę w TVN24, że inicjatywa resortu nie zmierza do tego, by "nie szanować, czy nie opiekować się grobami żołnierzy Armii Czerwonej". "Wszystkie groby wymagają szacunku" - podkreślił Kazimierz M. Ujazdowski.
- Natomiast pomniki i wszelkie symbole dyktatury komunistycznej powinny zniknąć jako obce polskiej tradycji - dodał minister.
Rzecznik Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie powiedział w rozmowie z IAR, że organizacja od dawna zabiega, aby z polskich ulic, placów i instytucji zniknęły pomniki, tablice pamiątkowe, nazwy i patroni instytucji będący symbolami Związku Radzieckiego.
Jerzy Bukowski powiedział, że to wstyd, aby w Polsce nadal istniały symbole radzieckie. Dodał, że powinny one zostać przeniesione do muzeów lub skansenów komunizmu.- Ważne jest, aby znajdowały się one w miejscach związanych z historią, a nie na ulicach polskich miast - stwierdził rzecznik.
Wśród pomników upamiętniających sowieckie panowanie Bukowski wymienił pomniki Karola Świerczewskiego w Baligrodzie i w Poznaniu. Dodał, że jego organizacja stara się o usunięcie pomnika zdrajcy i zbrodniarza, mającego na rękach polską krew. Jako pozostałość po Sowietach wymienił też pomnik polsko-sowieckiego Braterstwa Broni w Warszawie. Porozumieniu Organizacji Kombatanckich udało się natomiast usunąć wszystkie takie po-sowieckie pozostałości w Krakowie. Jerzy Bukowski powiedział IAR, że Instytut Pamięci Narodowej wystosował do wszystkich gmin w Polsce informację o znajdujących się na ich terenie obiektach, które symbolizują czasy radzieckie. W informacji zawarto też wzmiankę o tym kim byli ludzie, których nazwiska noszą ulice.
Jerzy Bukowski jest przekonany, że problem uda się przezwyciężyć wspólnymi siłami IPN-u, rządu oraz Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie.
onet.pl
BRAWO KACZORY !!
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|