|
POLITYKA 2o Twoje zdanie o...
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Czw 14:45, 21 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Gronkiewicz, bank i gangsterzy!!!!!
Czy Hanna Gronkiewicz-Waltz jako prezes NPB miała pomóc mafii w przejęciu Dolnośląskiego Banku Gospodarczego? Obecna prezydent Warszawy nie potrafi odpowiedzieć na pytania o kontakty z gangsterami. Generalny Inspektorat Nadzoru Bankowego wszczyna kwerendę
"Włożyć 10 mln dolarów, wyjąć 20 i mieć własny bank" - dla wrocławskich gangsterów przejęcie upadłego w 1994 r. Dolnośląskiego Banku Gospodarczego przedstawiało się jako doskonały interes, transakcja, w której - jak twierdzą - mieli pomóc im ówczesna prezes Narodowego Banku Polskiego Hanna Gronkiewicz-Waltz i wrocławski polityk Władysław Frasyniuk. Nie bezinteresownie. Ostatecznie operacja nie doszła do skutku, gdyż - jak twierdzi Wiesław Michalski, powiązany z przestępczym podziemiem biznesmen-aferzysta - jedna z osób zaangażowanych w operację "sypnęła policji". Indagowana przez "Nasz Dziennik" Hanna Gronkiewicz-Waltz jak ognia unika odpowiedzi na pytania o kontakty z gangsterem Wiesławem Michalskim ps. "Olsen". Generalny Inspektorat Nadzoru Bankowego wszczyna zaś kwerendę w archiwach.
Dolnośląski Bank Gospodarczy był pierwszym prywatnym bankiem, jaki powstał w dawnym województwie wrocławskim. Założony został w lipcu 1991 r., a wśród jego akcjonariuszy znaleźli się m.in. Izba Rzemieślnicza, Bank Przemysłowo-Handlowy SA z Krakowa, Skarb Państwa oraz grupa około czterystu akcjonariuszy indywidualnych. Funkcjonował niespełna trzy lata. W lutym 1994 r. Narodowy Bank Polski kierowany wówczas przez Hannę Gronkiewicz-Waltz złożył w sądzie wniosek o upadłość banku.
- Władek [Władysław Frasyniuk - przyp. red.] przyszedł do mnie, ogródek wyborczy miał u mnie. Upadł Dolnośląski Bank Gospodarczy. Momentalnie załatwiono mi dwóch bankowców, likwidatorów z pełną informacją o banku i informacją, że jak włożę 10 mln dolarów, to wyjmę 20 mln - mówił w kwietniu br. podczas spotkania z naszym dziennikarzem w Hamburgu Władysław Michalski, biznesmen mocno związany z dolnośląskim podziemiem przestępczym.
Bank miał być dobrym interesem?
Po ośmiu latach ukrywania się za granicą ścigany listem gończym Michalski ps. "Olsen" w maju oddał się w ręce funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego. Dziś podejrzewany jest o udział w zorganizowanej grupie przestępczej, o przemyt, kradzieże i nieprawidłowości przy kupnie Dworu Wazów od zarządzanego przez Marka Ungiera "Juventuru". Grozi mu do 10 lat pozbawienia wolności. W latach 90. uważany był za jednego z dziesięciu najbogatszych ludzi w Polsce, cieszył się szerokimi znajomości wśród polityków, którzy - jak wynika z opowieści "Olsena" - mieli pomagać mu w interesach, również tych dotyczących Dolnośląskiego Banku Gospodarczego.
- Tak to było skombinowane, że ja swoje 10 mln dolarów wkładam, ale je wyjmuję bez straty i jeszcze mam bank - twierdzi "Olsen".
W przejęciu upadłego DBG miał pomóc Michalskiemu - jak utrzymuje gangster - Władysław Frasyniuk, wówczas bardzo wpływowy polityk. Frasyniuk nie zaprzecza, że słyszał o Michalskim; jak mówił w rozmowach z "Naszym Dziennikiem" - był raz czy dwa razy w restauracji Dwór Wazów, ale zarazem stanowczo dementuje, by łączyły go z gangsterem jakiekolwiek bliższe kontakty czy interesy. - Nigdy nie prowadziłem żadnych interesów z Michalskim, nie bywałem u niego w domu - zapewniał w niedawnej rozmowie z nami.
Dlaczego DBG interesował gangsterów? Instytucja była przecież w stanie upadłości, oszukano kilka tysięcy klientów, którzy domagali się zwrotu swoich oszczędności. W 2003 r. wrocławska "Gazeta Wyborcza" informowała, że ostateczna wysokość strat DBG wynosiła 220 mld starych złotych. Zdaniem Michalskiego, sedno sprawy tkwi w specjalnych funduszach ubezpieczeniowych NBP - pieniądze, jakie miał zdaniem gangstera otrzymać bank po znalezieniu nowego inwestora, przekraczały ewentualne wkłady własne. Dlatego - jak twierdzi - zdecydował się "wejść w ten biznes" i skorzystać z pomocy Władysława Frasyniuka. I jak dodaje - do pełni szczęścia potrzebna mu była jeszcze Hanna Gronkiewicz-Waltz.
- Miałem też nagranego dyrektora Ł. z Banku Śląskiego, że przechodzi do mnie na dyrektora. Chodziło o to, że Waltz miała dać koło 20 mln dolarów ze specjalnego funduszu ubezpieczeniowego dla mnie. Frasyniuk chciał za to dwie "bańki" w łapę. To, co ona miała dać, było bez oprocentowania, częściowo umarzalne - mówi Michalski.
Zdaniem wrocławskiego gangstera, dziś pensjonariusza Aresztu Śledczego na Mokotowie w Warszawie, transakcja była niemal zawarta. Jak opowiada, doszło też do spotkania z Gronkiewicz-Waltz w Warszawie.
- Ja osobiście byłem, Frasyniuk był, była Ola Jakubowska i ten dyrektorek był, kluczową rolę odgrywał techniczną. Spotkanie zrobili u pani tej obecnej prezydentowej Warszawy - Waltzówny w NBP-ie, ja nie wszedłem. Frasyniuk wszedł z kimś jeszcze w sprawie tego banku - mówił "Olsen".
Jeszcze dziś Michalski żałuje, że transakcji nie udało się sfinalizować i że po luksusowym hotelu w centrum Wrocławia nie stał się właścicielem banku. Winę za niepowodzenie zrzuca na dyrektora Ł., który jego zdaniem na kilka dni przed finalnym podpisaniem umowy "sprzedał" go policji w zamian za - jak mówi Michalski - nietykalność w sprawach dotyczących nieprawidłowości w Banku Śląskim. Dzień przed podpisaniem umowy gangster miał otrzymać informację o planowanym zatrzymaniu. Na pewien czas opuścił wówczas Polskę.
Pani prezydent unika trudnych pytań
"Nasz Dziennik" skontaktował się z byłą prezes Narodowego Banku Polskiego, a obecnie prezydent Warszawy Hanną Gronkiewicz-Waltz, prosząc o ustosunkowanie się do słów Michalskiego i wyjaśnienia dotyczące upadłości i sprzedaży kolejnemu inwestorowi Dolnośląskiego Banku Gospodarczego. Pytaliśmy Hannę Gronkiewicz-Waltz o ewentualne kontakty z Władysławem Frasyniukiem dotyczące sprawy wrocławskiego Dolnośląskiego Banku Gospodarczego, o to, czy spotykała się z Wiesławem Michalskim oraz czy wśród inwestorów zainteresowanych wówczas przejęciem tego banku pojawiało się jego nazwisko. Tomasz Andreszczyk, rzecznik pani prezydent, w poniedziałek poinformował nas, że odpowiedź otrzymamy szybko, gdyż - jak mówił - Hanna Gronkiewicz-Waltz jako fachowiec dobrze pamięta sprawy NBP. I rzeczywiście - odpowiedź od prezydent Warszawy otrzymaliśmy już następnego dnia.
- Wspomniany przez Pana bank został przejęty przez Prosper Bank (należący do NBP) i otrzymał na ogólnych zasadach pomoc do wysokości depozytów gwarantowanych przez NBP. Wówczas kwota gwarancji wynosiła: 100 proc. do wysokości 1000 ECU, 90 proc. do wysokości 3000 ECU (dla jednego deponenta) - poinformowała Hanna Gronkiewicz-Waltz. Nie udzieliła jednak odpowiedzi na pytania o swoje kontakty w tej sprawie z Władysławem Frasyniukiem. Skrzętnie przemilczała też inne pytanie: czy wśród inwestorów zainteresowanych przejęciem Dolnośląskiego Banku Gospodarczego był Wiesław Michalski.
- Zasady pomocy dla każdego inwestora przejmującego bank były takie same. Skoro bank został przejęty przez Prosper należący do NBP, oznacza to, że żaden inwestor nie został zaakceptowany i uznany za wiarygodnego. W wyniku działalności zarządu NBP oszczędności ludności zostały uratowane - zapewnia Gronkiewicz-Waltz. Rzeczywistość nie wyglądała jednak tak hurraoptymistycznie, jak twierdzi była prezes NBP. W praktyce bowiem klienci upadłego DBG musieli zgodzić się na roczne zamrożenie swoich lokat i znaczną obniżkę oprocentowania.
Odpowiedzi, jakie otrzymaliśmy, pomijały drażliwe dla Hanny Gronkiewicz-Waltz kwestie. Poprosiliśmy więc o ich doprecyzowanie. Usłyszeliśmy odpowiedź odmowną - tym razem tłumaczono nam, że pani prezydent nie może pamiętać spraw sprzed lat.
Kwerenda w archiwach NBP
Być może odpowiedź na pytanie, czy gangsterzy chcieli przejąć Dolnośląski Bank Gospodarczy i czy dochodziło do spotkań przedstawicieli Wiesława Michalskiego z Hanną Gronkiewicz-Waltz, przyniesie kwerenda prowadzona w archiwach Narodowego Banku Polskiego. W wyniku naszych pytań decyzję o przeprowadzeniu takich działań - jak poinformowało nas biuro prasowe NBP - podjął Generalny Inspektorat Nadzoru Bankowego.
I komisja śledcza
Hannę Gronkiewicz-Waltz chcą przesłuchać członkowie sejmowej bankowej komisji śledczej. Jednak odpowiedzi na pytania najprawdopodobniej nie usłyszą - była prezes NBP odmówiła wszak stawienia się przed komisją, twierdząc, że ta nie ma prawa jej wzywać.
- Jeżeli Hanna Gronkiewicz-Waltz nie stawi się przed komisją bankową, to sięgniemy po regulaminowe uprawnienia - komentuje poseł Adam Hofman, przewodniczący komisji.
Wojciech Wybranowski
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Czw 15:40, 21 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Roman Giertych dla "Faktu"!!!
Afera Orlenu wciąż niewyjaśniona
Gdy parę dni temu zaproponowałem ponowne powołanie Komisji Śledczej ds. PKN Orlen, wywiązała się wielka dyskusja. Chciałbym więc w skrócie przedstawić argumenty za powołaniem tej komisji i wyjaśnieniem do końca wszystkich aspektów tej afery - pisze w "Fakcie" wicepremier, Roman Giertych.
Komisja Śledcza ds. PKN Orlen otrzymała od Sejmu RP bardzo szeroki mandat do działania w obszarze wyjaśnienia nieprawidłowości w branży paliwowej. W wyniku prawie dwóch lat pracy komisji udało się wyjaśnić wszystkie aspekty zatrzymania Andrzeja Modrzejewskiego i kulisy związanej z tym zatrzymaniem operacji przejęcia władzy w Orlenie. Jednakże w toku jej prac zostały rozpoczęte nowe wątki, których ujawnienie zaszokowało opinię publiczną.
Najważniejszym i przełomowym dorobkiem komisji było ujawnienie działań wokół branży paliwowej dokonywanych przez rosyjskie służby specjalne z Władimirem Ałganowem w roli głównej. Plan tych służb polegał, mówiąc w skrócie, na przejęciu przez rosyjskie firmy trzech najistotniejszych dla bezpieczeństwa strategicznego Polski firm z branży paliwowej. Myślę tutaj o PKN Orlen, Rafinerii Gdańskiej i Naftoporcie. Przejęcie przez państwowe spółki rosyjskie tych trzech firm oznaczałoby koniec marzeń o energetycznej suwerenności Polski. Dzisiejsze nasze problemy z rurociągiem rosyjsko-niemieckim świadczą o tym dobitnie.
Czy dzisiaj ktoś pamięta, że Komisja ds. PKN Orlen na jednym ze swoich pierwszych posiedzeń "zamroziła" akcje Orlenu tj. podjęła uchwałę w praktyce blokującą dalszą prywatyzację Orlenu? Gdyby nie ta uchwała, za którą zresztą wiele mediów, z "Gazetą Wyborczą" na czele, mnie zaatakowało, dzisiaj PKN Orlen byłby prywatną (tzn. bez znaczącego, dominującego udziału państwa) firmą. I to na dodatek rosyjską. Ujawnienie dalszych kulis planu sprzedaży tych trzech firm może być kluczowe dla dalszego planu naprawy Polski. Skala niebezpieczeństwa, która groziła naszemu krajowi w przypadku sprzedania tych firm, była bowiem niewyobrażalna.
Polska na wiele lat, a może pokoleń de facto straciłaby ekonomiczną niezależność. Przypomnę, że Naftoport do dnia dzisiejszego stanowi jedyną alternatywę dla "zakręcenia kurka" przez Rosjan. Widzieliśmy ostatnio na przykładzie Białorusi, że takie "zakręcenie" wcale nie jest niemożliwe. Dzięki Naftoportowi zawsze, w każdej chwili możemy sprowadzić ropę morzem, co przy naszych rezerwach stanowi gwarancję minimum bezpieczeństwa. Również Rafineria Gdańska ma kluczowe znaczenie, gdyż jej oddanie w ręce rosyjskie mogłoby oznaczać w szybkim czasie upadek PKN Orlen. Rafineria w rękach rosyjskich miałaby o wiele większe możliwości konkurencji na rynku, dysponując nieograniczonym i tanim dostępem do ropy.
Wszystkie materiały zebrane przez komisję wskazywały na znaczący udział Marka Dochnala w omawianych i przygotowywanych transakcjach. Był on w wielu prywatyzacjach pośrednikiem pomiędzy władzą a biznesem. Prowadził rozmowy z najważniejszymi osobami zarówno w Rosji, jak i w Polsce. Miał bezpośrednie i pośrednie wielokrotne kontakty z Władimirem Ałganowem. Przygotowywał kolejne kroki kapitału rosyjskiego wobec prezydenta RP. Marek Dochnal był bezpośrednim pasem transmisyjnym pomiędzy służbami specjalnymi rosyjskimi a Kancelarią Prezydenta RP. Był członkiem rady Fundacji "Porozumienie bez barier" założonej przez Jolantę Kwaśniewską. Znane są fakty dotyczące tzw. pełnomocnictwa od prezydenta dla rozmów o prywatyzacji Rafinerii Gdańskiej, które pokazują, że przez Marka Dochnala przechodziły dyspozycje w tej sprawie. Czy wyjaśnienie sprawy tego pełnomocnictwa, którego znaleźliśmy w końcowych pracach komisji pełne udokumentowanie, nie jest warte powołania komisji śledczej? Czy może być groźniejsze działanie, niż próba takich działań ze strony prezydenta RP? Komisja śledcza przyjęła, że prezydent Aleksander Kwaśniewski udzielił takiego pełnomocnictwa. Czy nie warto go o to publicznie spytać? W poprzedniej kadencji nie stawił się na wezwanie komisji. Teraz chyba musiałby i zaśpiewać, i zatańczyć. Tylko mógłby być to cienki śpiew.
Walka o zachowanie polskiego kapitału w rękach polskich wiele kosztowała wszystkich członków komisji. Prowadzono na nas ataki dzień w dzień. W atakach tych szczególnie celowała „Gazeta Wyborcza” i nie był to przypadkowy zbieg okoliczności. Warto postudiować, kto był podpisany pod tymi artykułami. Komisja podjęła próbę ustalenia powiązań pomiędzy osobami zajmującymi się wspomnianymi wyżej spółkami a redakcją "GW". Podjęliśmy uchwałę zobowiązującą spółkę Agora SA do przestawienia wszystkich reklamodawców z określonej listy spółek powiązanych z Orlenem czy innymi badanymi firmami. Na liście znalazło się ponad 100 spółek. Była to jedyna uchwała komisji, która nigdy nie została zrealizowana. Wówczas nie było żadnego skutecznego sposobu, aby wymusić jej realizację. Komisja podjęła tę uchwałę przytłaczającą większością głosów na podstawie informacji, które do dziś stanowią ściśle tajną tajemnicę państwową. Domagając się powołania komisji, również będę się domagał ujawnienia tych informacji. Nie stanowi natomiast żadnej tajemnicy, że komisja badała wątek nabywania, czy otrzymywania przez polityków akcji Agora SA.
Ponadto pozostaje jeszcze wiele wątków do wyjaśnienia. Np. po co Andrzej Celiński poleciał samolotem wynajętym przez pana Dochnala do Monako na spotkanie z nim i z jakimiś innymi osobami? Kto i po co sfabrykował dowody przeciwko asystentowi pana przewodniczącego Gruszki, zarzucając mu rzekome szpiegostwo na rzecz Rosjan? Przecież osoby za to odpowiedzialne powinny, w związku z uniewinnieniem przez sąd tego asystenta, ponieść odpowiedzialność karną.
I na koniec, w nawiązaniu do artykułu w Fakcie pana Michała Karnowskiego dotyczącego konieczności rzucenia na stół papierów w sprawie związków Dochnala z "GW".
Szanowny Panie Redaktorze! Czy wystarczą panu listy Marka Dochnala do jednej z najbardziej wpływowych redaktorek "GW"? Pisane o godzinie drugiej nad ranem 9 lutego 2004 roku? Pan Dochnal, pomimo trzaskającego mrozu na dworze, w bardzo ciepłym tonie i po imieniu wskazywał na pytania, które należy postawić w mediach. "Droga Dominiko! W załączniku przesyłam obiecaną informację oraz parę pytań, których nie stawiają polskie media…". List datowany 15 lipca 2003 roku godz. 11:13, dziękujący "drogiej Dominice" za rzadki przykład "obiektywizmu i dziennikarskiej rzetelności".
Tymczasem kilka dni wcześniej w "Gazecie Wyborczej" ta dziennikarka przyciska do muru wiceministra odpowiedzialnego za prywatyzację. Padają słowa: "Komisja przetargowa dała panu już rekomendację dla LNM. Dlaczego pan zwleka?” (Gazeta Wyborcza 9 lipca 2003). LNM to koncern obsługiwany przez pana Dochnala, który zakupił później Polskie Huty Stali. I dalej w podobnym duchu. Przypomnę, że ta prywatyzacja, w której uczestniczyły osoby z najbliższego otoczenia prezydenta Kwaśniewskiego, to jeden z największych skandali gospodarczych ostatnich lat. M.in. w związku z tą prywatyzacją aresztowano posła Pęczaka.
Czy to wystarczy, panie redaktorze? A może pismo z dnia 25 listopada 2002, w którym Marek Dochnal informuje swojego przyjaciela biznesowego o artykule w "Gazecie Wyborczej", który ukarze się… 26 listopada 2002 roku. Wiele z tych materiałów ma nadal klauzule tajności, ale już z tych listów widać, że relacje te stanowiły istotny element w strategiach realizowanych za pośrednictwem pana Dochnala. Czyż w związku z tym nie warto do końca wszystkiego wyjaśnić? Czy gdyby podobne listy były znane pomiędzy Markiem Dochnalem a np. posłami LPR to nie byłoby takiego rwetesu, że wszystko musiałoby zostać do końca wyjaśnione?
A przecież wpływ pojedynczego posła, nawet posła Pęczaka, na prywatyzację i decyzje podejmowane w tej sprawie musiał być znaczenie mniejszy, niż artykuły w najbardziej w owym okresie czytanym piśmie w Polsce. Wydaje się, że celem komisji powinno być ustalenie prawdy. Ta prawda również jest celem dziennikarzy. Dlaczego więc jej się bać?
Roman Giertych, minister edukacji narodowej
dziennik.pl
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Czw 16:46, 21 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Raport o inwestycjach
Wartość bezpośrednich inwestycji zagranicznych ulokowanych w Polsce w 2006 roku wyniosła 11.093 mln euro. Oznacza to 44% wzrost w stosunku do roku poprzedniego, kiedy kwota ta wyniosła 7703 mln EUR. Po spowolnieniu napływu inwestycji w latach 2001-2003 związanym zarówno z recesją w Polsce jak i z ogólnym spadkiem bezpośrednich inwestycji zagranicznych na świecie, obecnie napływy inwestycji osiągają znów znaczną wielkość. W 2006 roku głównymi składnikami napływu zagranicznych inwestycji bezpośrednich były reinwestowane zyski, których udział wynosił 40,4% oraz kredyty inwestorów stanowiące 38,3% napływu.
onet.pl
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 17:42, 22 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Wykasowano.
Ostatnio zmieniony przez Gość dnia Pią 22:20, 22 Cze 2007, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 22:13, 22 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Łukasz daj spokuj,może za przykładem Panesza załóż swój temat z wklejkami ,myslę że w to co wklejasz to sam w to nie wierzysz,nie paskudźmy Gabaremu tematu co by nie mówić On jest czysty w formie.
Pozdrawiam.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 22:24, 22 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
No dobra Ahron dam spokój temu cudakowi niech spełnia swoją misję ,ale nie przesadzaj z tą jego czystością w formię.
Również pozdrawiam.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 23:40, 22 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Reklama pełna hipokryzji!!!!!!!!
Platforma Obywatelska bardzo lubi mówić o pieniądzach. Najchętniej cudzych. I choć - jak mówi stare powiedzenie - dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają, politycy PO robią odstępstwo od tej zasady i właśnie finansom poświęcają swoją nową reklamę. I tak Platforma zestawia wysokie zarobki członków rad nadzorczych państwowych spółek z zarobkami lekarza Michała Mularczyka, który - jak twierdzi PO - po 13 latach pracy zarabia zaledwie 1840 złotych. To rzeczywiście niewiele, zwłaszcza gdy weźmie pod uwagę trudną, odpowiedzialną pracę lekarza. Być może dlatego też Donald Tusk przekonuje, że potrzeba zmiany władzy, by "wszystkim działo się lepiej!". Ale - o czym lider PO nie wspomina - jemu samemu już dzieje się lepiej.
Średnia pensja posłów Donalda Tuska czy Grzegorza Schetyny to około 8 tysięcy złotych do ręki, choć ani jeden, ani drugi przepracowywać się nie lubi. Tusk i Schetyna, w przeciwieństwie do swoich kolegów z parlamentu, zasiadają tylko w jednej z kilkunastu komisji sejmowych. Od listopada 2005 do marca 2007 r. była to Komisja Łączności z Polakami za Granicą, od marca tego roku Komisja Odpowiedzialności Konstytucyjnej. Te 8 tysięcy złotych to prawie pięć razy więcej niż zarabia wspomniany w reklamówce Platformy lekarz. Do pensji posła dochodzą też prezenty. Jak wynika z rejestru korzyści, Donald Tusk otrzymał już: dwa bilety na finał Ligi Mistrzów, dwa bilety lotnicze do Aten i opłacony hotel, grafiki XVIII-wiecznego Gdańska, francuskie wina i dres piłkarski Celticu Glasgow. Nie wnikam w to, czyj był to dres, ale taki podarunek tłumaczy nieco dresiarski styl uprawiania przez Tuska polityki. Zapewne lekarze też takie prezenty chętnie by przyjmowali - jak to w PRL bywało - ale nie bardzo mogą, bo teraz wpada CBA i zabiera delikwenta. W biały dzień i na oczach ludzi, szczyt bezczelności - jak komentują to posłowie PO i postkomuniści.
Fakt faktem, że nie trzeba zmiany władzy, by panu Tuskowi żyło się lepiej. Znacznie lepiej. W oświadczeniu majątkowym złożonym na początku kadencji 18 października 2005 roku Donald Tusk był szczęśliwym właścicielem dwóch mieszkań o wartości 160 tysięcy i 110 tysięcy złotych oraz działki rekreacyjnej i domu wiejskiego o wartości 70 tysięcy złotych, ale już w II roku kadencji wartość jednego z mieszkań według oświadczenia majątkowego z 27 kwietnia 2007 roku wzrosła do 500 tysięcy złotych, wartość drugiego - do 250 tysięcy złotych, a działki - do 100 tysięcy złotych. Na biedę nie narzeka też prawa - choć może biorąc pod uwagę opcję polityczną, właściwszym określeniem byłoby lewa - ręka Donalda Tuska poseł Grzegorz Schetyna, który mógł się pochwalić środkami pieniężnymi w wysokości 690 tysięcy złotych, domem wartym 250 tysięcy złotych i mieszkaniem wartym 300 tysięcy złotych. Ile lat musiałby oszczędzać, żyjąc o chlebie i wodzie, ów lekarz ze spotu, aby dorobić się takiego zabezpieczenia finansowego?
Problem leży nie w tym, że obaj posłowie PO "mają pieniądze", bo za dobrą pracę należy się dobre wynagrodzenie. Sęk w tym, że tej dobrej pracy w ich wykonaniu na próżno szukać. Wbrew wcześniejszym deklaracjom Platforma nie zrezygnowała z dotacji budżetowych, co pozwoliłoby zaoszczędzone tą drogą pieniądze przeznaczyć choćby na dofinansowanie służby zdrowia. Nie przygotowano i nie przeforsowano też projektu ustawy prywatyzującej służbę zdrowia, co wydatnie podniosłoby nie tylko poziom opieki medycznej w Polsce, ale też zmieniłoby sytuację finansową tak lekarzy, jak i pielęgniarek. Wykształcone, biorące udział w licznych kursach i szkoleniach, lubiane przez pacjentów panie bez problemu znalazłyby pracę w sprywatyzowanych klinikach, ciesząc się pensjami na godnym poziomie. Te, których rozwój zawodowy zatrzymał się na etapie PRL, musiałyby poszukać innej pracy, co byłoby z korzyścią i dla nich samych, i dla pacjentów.
Bez wątpienia problemem jest to, że obecnie nagminnie w budżetówce wynagrodzenie wypłaca się nie według umiejętności, ale według "statusu". W styczniu wrocławski prokurator Robert Mielczarek, przesłuchując w iście esbeckim stylu - bezprawnie, jak się okazało - zatrzymaną właścicielkę firmy handlowej, pozwolił sobie na komentarz odnośnie do wysokości jej zarobków. Kiedy na pytanie o miesięczne dochody młoda kobieta powiedziała, że "od 2,5 do 5 tysięcy złotych", ów prokurator sarkastycznie rzucił: "No, ja tyle nie zarabiam". Ale ów Mielczarek to prokurator wybitny. Wybitnie nieudolny. Krótko po całym zdarzeniu został dyscyplinarnie "wykopany" przez przełożonych do "rejonówki". Więc ja się pytam: dlaczego z moich podatków, z podatków lekarzy i pielęgniarek opłacana jest wysoka pensja dla darmozjada, który nie tylko doprowadził do zniszczenia świetnego przedsiębiorstwa płacącego wysokie podatki do budżetu państwa, ale też naraził Skarb Państwa na ewentualne wielomilionowe odszkodowanie?
Dziś nie ulega wątpliwości, że w budżetówce pensje powinny być odpowiednie do umiejętności i kwalifikacji zawodowych. Ale tego nie da się osiągnąć ani z poziomu ulicznych manifestacji, ani poprzez okupację takiego czy innego urzędu. Nie doprowadzą do tego również politycy pokroju pana Tuska, którzy nieszczęście i biedę ludzi wykorzystują do własnych, partykularnych celów politycznych. Parafrazując znane powiedzenie: aby partia rosła w siłę, a działaczom żyło się dostatnio.
Wojciech Wybranowski
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 14:51, 23 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Olejniczak: Gratuluję prezydentowi Kaczyńskiemu
Gratuluję panu prezydentowi tych negocjacji. Polska delegacja umiała walczyć, ale umiała też cofnąć się, kiedy było trzeba. Dziękuję negocjatorom z Polski i z UE - takie pochwały sypały się z ust nikogo innego jak szefa SLD Wojciecha Olejniczaka.
SLD: Gratulujemy sukcesu
Wojciech Olejniczak nie mógł się nachwalić polskiej postawy w Brukseli. Dziękował prezydentowi, premierowi i wszystkim członkom delegacji. "Najważniejsze, że jest kompromis, i że do 2009 roku być może będzie już traktat" - podkreślał szef SLD, jak nigdy przychylny wobec rządu i Lecha Kaczyńskiego.
Doszło nawet do tego, że politycy SLD zaczęli bronić polskich władz. "Polska delegacja walczyła do momentu, kiedy pojawiła się groźba, że dojdzie do katastrofy. Dlatego potrzeba tu respektu dla tej pracy" - tłumaczył Marek Siwiec.
dziennik.pl
BRAWO KACZYNSCY ! BRAWO !
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 15:00, 23 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Była szefowa NBP ukarana grzywną
Mimo wezwania prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz nie stawiła się wczoraj przed sejmową bankową komisją śledczą, ta zaś zadecydowała o ukaraniu jej grzywną. Jeśli była prezes NBP nie stawi się na koleje wezwanie komisji na początku lipca, wówczas zostanie najprawdopodobniej doprowadzona przez policję. Sejmowi śledczy chcą ją zapytać m.in. o okoliczności sprzedaży upadłego w 1994 r. Dolnośląskiego Banku Gospodarczego. "Nasz Dziennik" ujawnił w czwartek, że przejęciem DBG zainteresowani byli wrocławscy gangsterzy, a w całej transakcji - jak twierdzą - miała pomóc im właśnie Hanna Gronkiewicz-Waltz, ówczesna prezes NBP. Prezydent Warszawy nie potrafiła udzielić nam odpowiedzi na pytania o kontakty z gangsterem Wiesławem Michalskim ps. "Olsen".
- Dla dobra porządku konstytucyjnego w Polsce ta sprawa musiała być tak rozstrzygnięta, nie w imię sporu politycznego, ale w imię ochrony norm konstytucyjnych, które podważa Hanna Gronkiewicz-Waltz - uważa poseł Artur Zawisza (Prawica Rzeczypospolitej).
Sejmowa komisja śledcza ds. banków wystąpi do Sądu Okręgowego w Warszawie o nałożenie kary pieniężnej na byłą prezes Narodowego Banku Polskiego Hannę Gronkiewicz-Waltz za to, że nie stawiła się na przesłuchanie. Posłowie chcieli zapytać ją m.in. o ujawnione przez "Nasz Dziennik" informacje dotyczące ewentualnych kontaktów byłej prezes NBP z dolnośląskim podziemiem przestępczym. Uzasadniając wczoraj konieczność jej przesłuchania, przewodniczący bankowej komisji śledczej powołał się na naszą publikację.
- W kontekście tego artykułu bardzo dobrze byłoby, aby Gronkiewicz-Waltz stawiła się przed komisją i jeśli tezy zawarte w artykule są nieprawdziwe, mogła je sprostować - mówił poseł Adam Hofman (PiS).
Chodzi o opisaną przez nas w czwartek próbę przejęcia upadłego w 1994 r. Dolnośląskiego Banku Gospodarczego przez "Olsena". Michalski, który po ośmiu latach ukrywania się za granicą oddał się pod koniec maja w ręce Centralnego Biura Śledczego, w latach 90. uchodził za jednego z najbogatszych Polaków. Prowadził m.in. transakcje związane z handlem węglem, kupił w kontrowersyjnych okolicznościach wrocławski Dwór Wazów należący wówczas do zarządzanego przez Marka Ungiera "Juventuru". Polskie służby specjalne dysponują informacjami wskazującymi na bardzo silne związki "Olsena" ze światem zorganizowanej przestępczości w całej Europie Zachodniej. Według naszych informacji, Michalski był jedną z kilkunastu najbardziej wpływowych osób tzw. polskiej mafii. Na kilka tygodni przed oddaniem się w ręce policji Michalski zgodził się spotkać z nami na neutralnym gruncie - najpierw w okolicach Hamburga, a później we Wrocławiu. Michalski mówił wówczas o próbie kupienia upadłego DBG.
- Tak to było skombinowane, że ja swoje 10 mln dolarów wkładam, ale je wyjmuję bez straty i jeszcze mam bank - twierdzi "Olsen".
Pytania bez odpowiedzi
W przejęciu upadłego DBG miał pomóc Michalskiemu - jak utrzymuje gangster - Władysław Frasyniuk, wówczas bardzo wpływowy polityk. Sam Frasyniuk zdecydowanie zaprzecza jakimkolwiek kontaktom z Michalskim. O sprawę pytaliśmy również Hannę Gronkiewicz-Waltz. - Zasady pomocy dla każdego inwestora przejmującego bank były takie same. Skoro bank został przejęty przez Prosper należący do NBP, oznacza to, że żaden inwestor nie został zaakceptowany i uznany za wiarygodnego - odpowiedziała nam prezydent Warszawy. Pytania o swoje kontakty w sprawie DBG z Michalskim i Frasyniukiem przemilczała. Nie stawiła się również na posiedzeniu komisji, na której właśnie o to chcieli pytać posłowie.
- Nie ma żadnych wątpliwości, że powinna stawić się na posiedzeniu komisji. Pani Gronkiewicz-Waltz nie ma prawnych podstaw do odmowy złożenia wyjaśnień. W związku z jej nieobecnością podejmujemy stosowne kroki prawne - powiedział w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" poseł Adam Hofman, przewodniczący komisji śledczej.
Nieusprawiedliwione niestawiennictwo
Jego wniosek o ukaranie byłej prezes NBP grzywną poparli również pozostali członkowie sejmowej bankowej komisji śledczej, uzasadniając to tym, że skierowane do komisji pisma Hanny Gronkiewicz-Waltz, w których przedstawia swoją argumentację, nie tłumaczą jej niestawiennictwa. Tym bardziej że pytana miała być nie tylko o sprawę DBG, ale również o jeden z domów maklerskich, który nie był w stanie potwierdzić wszystkich świadectw udziałowych akcjonariuszy indywidualnych przed sesją giełdową, na której po raz pierwszy notowane były walory Banku Śląskiego. W piśmie przysłanym do komisji wyjaśniała, że komisja nie ma konstytucyjnych uprawnień do przesłuchania jej jako byłej szefowej NBP. Tymczasem sejmowa komisja bankowa dysponuje ekspertyzami, które jednoznacznie wskazują na to, że Gronkiewicz-Waltz nie ma podstaw do odmowy złożenia zeznań przed sejmowymi śledczymi. Z ekspertyzy Małgorzaty Bajor-Stachańczyk wynika, iż brak jest podstawy prawnej wyłączającej prezesa NBP z przesłuchań komisji. Z kolei w opinii prof. Bogusława Banasiaka, przepisy Konstytucji RP umożliwiają przesłuchanie byłego i obecnego prezesa NBP w kwestiach związanych z przedmiotem śledztwa sejmowego, którego celem jest zbadanie organów państwa w procesie przekształceń całego banku.
- Niestawiennictwo Gronkiewicz-Waltz jest sprawą bardzo poważną. To nie jest prosty spór prawny, ale kwestia o charakterze ustrojowym, decydująca o statusie tej i wszystkich innych komisji śledczych, które kiedykolwiek przez Sejm RP będą powoływane - zwraca uwagę poseł Artur Zawisza.
Przesłuchają również gangstera
Jeżeli grzywna nie skłoni Hanny Gronkiewicz-Waltz do stawiennictwa na posiedzenie komisji, wówczas posłowie - jak zapowiedzieli - złożą do sądu kolejny wniosek o doprowadzenie byłej prezes NBP na przesłuchanie pod przymusem przez policję.
W związku z publikacją "Naszego Dziennika" sejmowa bankowa komisja śledcza zadecydowała również o przesłuchaniu gangstera Wiesława Michalskiego ps. "Olsen". O tym, że taki wniosek zostanie złożony, informowaliśmy jako pierwsi już wczoraj.
- Wiesław Michalski może mieć wiedzę na temat nieprawidłowości w działalności organów, które zajmowały się nadzorowaniem polskiego systemu bankowego. Myślę, że do przesłuchania dojdzie w sądzie na przesłuchaniu tajnym - powiedział nam Adam Hofman. Po wysłuchaniu "Olsena" komisja w dalszej kolejności zamierza wezwać na przesłuchanie byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
Wojciech Wybranowski
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 15:01, 23 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Czerwone dynastie w mediach
Toeplitzowie w służbie komuny (cz. 1 )!!!!!!!!!!!
Prof. Jerzy Robert Nowak
Słynny przed wojną proces "Leona Toeplitza i jego towarzyszy" (tzw. sprawa "wojskówki"), tajemnicza "pożyczka tytoniowa", udzielona Polsce przez Józefa Toeplitza, głównego bankiera faszystowskich Włoch, stalinizacja polskiej kinematografii w wykonaniu Jerzego Toeplitza czy wreszcie publicystyka Krzysztofa Teodora Toeplitza (KTT), stanowią przykład rodzinnego, wieloletniego układu interesów, wyrosłych dzięki zaangażowaniu się na rzecz reżimu komunistycznego w Polsce. Ci, którzy ostatniemu z wymienionych odważyli się postawić zarzut współpracy ze służbami PRL, spotkali się z butną i agresywną reakcją. Tymczasem publicystyczny dorobek KTT na tle burzliwych historii rodzinnych każe powątpiewać w adekwatność tego rodzaju reakcji. Na ostateczny werdykt co do charakteru wspomnianych kontaktów KTT z SB trzeba będzie poczekać aż do pełnego ujawnienia materiałów IPN w tej sprawie.
Niecały rok temu w telewizyjnej "Misji specjalnej" podano, że Krzysztof Teodor Toeplitz wraz z grupą innych znanych dziennikarzy należał do długoletnich tajnych współpracowników bezpieki.
Krzysztof Teodor Toeplitz nie próbował obalać tych doniesień. Zapowiedział, że nie będzie się procesować z oskarżającymi go "gówniarzami"! Już dzisiaj jednak możemy powiedzieć z całkowitym przekonaniem, w oparciu o publicystykę KTT, że przez kilka dziesięcioleci należał on do najbardziej gorliwych i... uzdolnionych rzeczników komunistycznego totalitaryzmu w mediach. Jego służalstwo wobec komuny nie było niczym przypadkowym. Było natomiast swego rodzaju potwierdzeniem, iż "niedaleko pada jabłko od jabłoni". Mimo że ojciec KTT - Leon, wywodził się z zamożnej żydowskiej rodziny mieszczańskiej, to bardzo szybko związał się z partią komunistyczną. Sam KTT, obok cechującej go prokomunistycznej zajadłości, szczególnie wyróżnił się jako jeden z najbardziej ekstremistycznych gromicieli polskich tradycji narodowych i zajadły wróg polskiego patriotyzmu i Kościoła katolickiego.
Leon Toeplitz (ojciec)- agent komunistyczny
Ojciec KTT - Leon Toeplitz, już w młodości zaangażował się w nielegalną działalność komunistyczną, która w owym czasie związana była ściśle z sowiecką agenturą na Polskę. Jeszcze w czasie studiów, w 1922 r., został z tego powodu aresztowany i osądzony w ramach głośnej wówczas sprawy "Leona Toeplitza i jego towarzyszy". Wszystkim oskarżonym zarzucono przynależność do nielegalnego Związku Młodzieży Komunistycznej, dążącego do "obalenia istniejącego w Polsce ustroju społecznego". Najważniejsze zarzuty wysunięte pod ich adresem dotyczyły bezpośrednich działań dywersyjnych w Wojsku Polskim, godzących w obronność kraju. Akt oskarżenia głosił, że: "Leon Toeplitz jako członek rzeczonego związku organizował wspólnie z innymi kółka (jaczejki) komunistyczne w wojsku polskim, dostarczał tam literaturę komunistyczną, urządził w mieszkaniu ojca swego, Teodora Toeplitza w Warszawie, przy ulicy Sewerynów pod nr 5 skład literatury komunistycznej oraz rozpowszechniał tę literaturę wśród młodzieży akademickiej" (cyt. za K.T. Toeplitz: "Rodzina Toeplitzów. Książka mojego ojca", Warszawa 2004, s. 300).
Pod adresem trzech głównych oskarżonych: Leona Toeplitza, Jana Pomorskiego i Antoniego Piwowarczyka, skierowano również inny, bardzo poważny zarzut, oskarżający ich o to, "(...) że w roku 1922 bez właściwego pozwolenia zbierali wiadomości o liczebności oddziałów wojskowych, ilości skomunizowanych żołnierzy, o nastrojach oficerów, czyli wiadomości dotyczące zewnętrznego bezpieczeństwa Polski, a które powinny być zachowane w tajemnicy" (tamże, s. 300).
Zarzuty tego typu pod adresem trzech członków nielegalnej organizacji komunistycznej, będącej sowiecką agenturą, były tym cięższe, że zostały postawione zaledwie w dwa lata po rozbiciu sowieckiego ataku na Warszawę.
Sprawa L. Toeplitza i współoskarżonych nazywana była w tradycji komunistycznej sprawą "wojskówki". Nawet wg niektórych źródeł komunistycznych znajdujących się w Zakładzie Historii Partii KC PZPR wiązała się ona z planami komunistów, zmierzającymi do dokonania przewrotu poprzez opanowanie wojska.
W pierwszej instancji sądowej Leon Toeplitz dostał najsurowszy wyrok - sześć lat ciężkiego więzienia, zamieniony po apelacji na cztery lata. Opisujący rozprawę sprawozdawca sądowy "Kuriera Polskiego", a zarazem adwokat Leon Okręt pisał o wystąpieniu Leona Toeplitza na sali sądowej: "Z pewnością siebie, coś bez arogancji mówi o tej 'deformacji' jaką nakłada na osobnika 'fałszywie pojęty patriotyzm' i wiara, i kościół, i przesądy, i literatura. Związek młodzieży komunistycznej, do którego należy, przeciwdziała tej deformacji, stara się urobić człowieka wolnego od wszelkich ułomności, gotowego do ujęcia prawdy historycznego materializmu. Przewrót społeczny jako cel opiewany w odezwach, którymi dzieli się Toeplitz, jest wedle słów jego tylko 'teoretyczną przesłanką'. Oczywiście - mamy do czynienia z człowiekiem zdeklarowanych opinii, już żywo i względnie wymownie operującym partyjną dialektyką" (cyt. za: K.T. Toeplitz: op. cit., s. 305).
Jak widać, młody Toeplitz już wówczas publicznie i zdecydowanie odrzucał polski patriotyzm i religię na rzecz wyznawanej przez siebie ideologii, mającej umożliwić w Polsce zaprowadzenie "sowieckiego raju". Dla wielu osób rewolucyjna postawa L. Toeplitza była tym bardziej szokująca, że należał on do bogatej żydowskiej rodziny mieszczańskiej. Tę właśnie postawę wysławiał znany pisarz komunistyczny Stanisław Wygodzi we wstępie do książki "Kazetemowcy". Pisał tam, a na pewno zwrot ten odnosił się do ludzi w stylu L. Toeplitza, że byli i tacy, którzy " przychodzili do Komunistycznego Związku Młodzieży z zasobnych domów i wyrzekali się dobrobytu, kariery, porzucali wygodne życie, ponieważ było skażone krzywdą" (cyt. za K.T. Toeplitz: op. cit., s. 307).
Interwencja Józefa Toeplitza (stryja)- bankiera faszystowskich Włoch
Leon Toeplitz został zwolniony z więzienia po odsiedzeniu ponad połowy wyroku i odstawiony za granicę bez prawa powrotu do Polski przed upływem zasądzonych czterech lat (wg K.T. Toeplitz: op. cit., s. 309). Uratowało go wstawiennictwo mieszkającego we Włoszech stryja Józefa Toeplitza, szefa czołowego banku faszystowskich Włoch - Banca Commerciale Italiana. Udzielił on wówczas rządowi polskiemu "pożyczki tytoniowej", która miała m.in. wspomóc reformę walutową ministra Wł. Grabskiego. Według K.T. Toeplitza (op. cit., s. 308), "(...) jednym z cichych warunków tej umowy było postawione przez J. Toeplitza żądanie zwolnienia jego bratanka z więzienia i umożliwienie mu wyjazdu za granicę do końca wyroku. Warunek ten został przez władze polskie spełniony, ale też wywołał przykre reakcje ze strony komunistycznych więźniów. Antoni Piwowarczyk (Wolski) rzecz komentuje następująco: "Pewien mój towarzysz więzienny został wrąbany przez rodzinę w bardzo przykrą sytuację w komunie więziennej. Ostatnie dni jego siedzenia w więzieniu były takie, że cała komuna go bojkotowała. Nie chcieli z nim rozmawiać. Wychodził na wolność dzięki dużej transakcji międzynarodowej, mianowicie pożyczce włoskiej dla rządu polskiego. Pożyczki tej udzielał jego stryj. Otóż w czasie pertraktacji zawarto tam także dżentelmeńskie niepisane porozumienie, że bratanek zostanie zwolniony z więzienia. A Grabski stryja wykiwał, mianowicie... słowa dotrzymał, ale poczekał na dogodny moment. Kiedy zostali rozstrzelani Kniewski, Rutkowski i Hibner, wtedy znalazł się taki porządny komunista, który pracował w ogródku, zachowywał się przyzwoicie, no i został zwolniony z więzienia (...). A ponieważ z tegoż więzienia zaledwie dwa czy trzy miesiące wcześniej, czyli dopiero co, wyszli Rutkowski i Kniewski - ja ich jeszcze odprowadzałem do kraty - to pamięć o nich była żywa i bliska. Wszyscy jeszcze czuli ich obecność, a więc jak ich rozstrzelali (pod Cytadelą, za zamach z bronią w ręku i próbę zastrzelenia na ulicy prowokatora, niejakiego Cechnowskiego, którego później zabił we Lwowie Naftali Botwin - przyp. KTT), to komuna nie chciała rozmawiać z tym, który w tym czasie wychodził na wolność".
Cytowany przez K.T. Toeplitza Antoni Piwowarczyk (Wolski) był jednym ze współoskarżonych w procesie L. Toeplitza i dobrze znał całą sprawę. Było coś rzeczywiście bardzo niewygodnego w stosunku L. Toeplitza z partią komunistyczną. Oto wychodził on na wolność dzięki wstawiennictwu bardzo bogatego wuja bankiera w faszystowskim państwie włoskim, akurat w czasie gdy stracono kilku jego komunistycznych współwięźniów. Warto dodać, że wg K.T. Toeplitza, ów stryj ojca - Józef, był przez wiele lat faktycznym sternikiem ekonomii faszystowskich Włoch aż do 1933 r., gdy przestał kierować Banca Commerciale Italiana.
Jerzy Toeplitz (brat)- luminarz polskiej kinematografii
Pozycja KTT w publicystyce była bardzo wzmocniona przez rolę jego starszego brata Jerzego, jednego z głównych decydentów w polskiej kinematografii, faktycznie już od pierwszych lat powojennych. Już w grudniu 1945 r. Jerzy Toeplitz został dyrektorem Wydziału Zagranicznego w Filmie Polskim, i to on decydował o kształcie polskiego importu filmowego. Jerzy Toeplitz miał swój znaczący udział w stalinizacji i żdanowizacji polskiej kinematografii. To on wygłosił w duchu socrealistycznym referat na zjeździe filmowców w Wiśle w 1949 r., stanowiącym swoisty negatywny przełom na drodze do narzucania polskim filmom żdanowskich wizji. Przypomnijmy, że właśnie na tym zjeździe poddano niszczącemu atakowi postać Antoniego Bohdziewicza, jedynego bardziej odważnego reżysera nonkonformisty, i odsunięto go od pracy w tym zawodzie. Sam J. Toeplitz otwarcie przyznał po latach: "Należałem wtedy do ludzi, którzy uważali, że socrealizm to kierunek słuszny i właściwy" (por. "Filmówka. Powieść o łódzkiej szkole filmowej", Warszawa 1998, s. 27). Jako wieloletni rektor łódzkiej szkoły filmowej odegrał dość kontrowersyjną rolę. Na przykład Andrzej Wajda wyznawał: "Jest historyczną zasługą Jerzego Toeplitza, że powołał Szkołę [Państwową Wyższą Szkołę Teatralną i Filmową - J.R.N.] do życia, ale on też pogrzebał ją ostatecznie, pozostawiając w Łodzi. Tu już nic nie mogło wyrosnąć. Szkołę należało przenieść do Warszawy". W 1968 r.
J. Toeplitz został usunięty ze stanowiska i wyjechał do Australii, gdzie założył kierowaną przez siebie szkołę filmową. Warto dodać, że był autorem kilkutomowej "Historii Sztuki Filmowej", dość ciekawej jak na owe czasy.
Krzysztof Teodor Toeplitz (syn)- gromiciel polskiego patriotyzmu
Krzysztof Teodor Toeplitz już w młodości jednoznacznie zaczął wyrażać sympatie wobec reżimu komunistycznego. W swojej książce "Rodzina Toeplitzów" (op. cit., s. 160) sam wspomina to w dość zabawnym kontekście: "Ja byłem wówczas bardzo żarliwym członkiem Związku Walki Młodych i kiedy wychwalałem przed stryjem Ludwikiem zalety budowanego przez nas ustroju, stryj (chodzi tu oczywiście o stryjecznego dziadka) wybuchnął z impetem: 'Ja s...m na wasz ustrój!'". Przypomnijmy, że stryj KTT, Ludwik Toeplitz, był również, podobnie jak wspomniany już wcześniej stryj Józef, włoskim bankierem, więc tym mocniej musiały go szokować komunistyczne wyznania swego bratanka!
Na przełomie lat 50. i 60. zaczął się prawdziwy "rozkwit" twórczości publicystycznej Krzysztofa Teodora Toeplitza. Stał się znanym autorem, jego nazwisko pojawiało się wciąż na łamach głównych czasopism kulturalno-społecznych. Szczególnie "wyróżniał się" zajadłością w atakowaniu polskiego patriotyzmu i tradycji narodowych. Szybko stał się jednym z czołowych ich gromicieli. Robił wszystko, co tylko było możliwe, by upokorzyć naszą godność narodową. Jego teksty szokowały występującym w nich stężeniem nienawiści, z jaką piętrzył wyzwiska pod adresem "głupiego" Narodu Polskiego, Polaków - "półgłówków", "ślepo-głupiego" patriotyzmu. Wydana przez niego w 1961 r. książka pt. "Seans mitologiczny" może być wręcz uważana za swoistą kwintesencję antypolonizmu. Komentując obraz Polaka, wyłaniający się z filmów programowo rozprawiających się z polską historią, Toeplitz pisał z satysfakcją: "Polak został odbrązowiony. Na miejsce postaci patetycznej, zmagającej się ze złowrogim Losem w imię wyższych imperatywów, pojawiła się postać komiczna i godna najwyższej wzgardy - półgłówek, zamiłowany w patetycznych gestach, nie dorastający do wymogów historii, bezmyślny, czasem nawet nikczemny" (K.T. Toeplitz: "Seans mitologiczny", Warszawa 1961, s. 132). Zapamiętały deheroizator i "odbrązawiacz" polskości - KTT, tak tłumaczył istotę ataków na polską "bohaterszczyznę": "I wreszcie przychodzi propozycja trzecia - narodowi czyni się wyrzut: jesteście głupi, wasze poczynania są śmieszne, wasze bohaterstwo nikomu niepotrzebne, wasze fetysze, morały i świętości są grą operetkowych gestów i farsowych gagów. Śmiejcie się z tego, i to być może będzie antidotum na operetkowość waszej sytuacji" (tamże, s. 135).
Ze szczególną emfazą wysławiał KTT niektóre "odbrązawiające" polską historię filmy Andrzeja Wajdy. Z jakimż zadowoleniem odwoływał się np. do wymowy "Popiołu i diamentu", pisząc: "'Popiół i diament', doprowadzający niedorzeczność 'losu Polaka' do absurdu, nasycony jest rekwizytami takimi jak Chrystus ukrzyżowany, sztandar narodowy, okręcający się wokół głowy chorążego, biały koń, polonez Ogińskiego 'Pożegnanie Ojczyzny'. Wreszcie taniec chochołów, zapożyczony z 'Wesela' i stanowiący finał tego znakomitego filmu. Podwójne działanie tych chwytów nie ulega wątpliwości. A więc z jednej strony budzą one ustalone odruchy emocjonalne, dobrze znane wzruszenia i sentymenty, równocześnie jednak wtopione w całość konstrukcji myślowej tego filmu, powracają jako zgrzyt, ironiczny grymas, podszyta smutną refleksją drwina z dawnych świętości" (por. KTT: Seans..., s. 128).
KTT nie szczędził słów pochwały nawet dla najsłabszego filmu Wajdy, tak zakłamującej historię "Lotnej". Jak wiadomo, reżyser ośmieszył tam polskich ułanów, przedstawiając ich szarżę na niemieckie czołgi jako wyraz rzekomej skrajnej polskiej głupoty. Problem stanowi jednak pewien "drobiazg". W rzeczywistości bowiem nigdy nie doszło do rzekomej polskiej szarży na niemieckie czołgi. Wajda powielał jedynie fałsze dawnej propagandy nazistowskiej, próbującej ośmieszyć w ten sposób na arenie międzynarodowej, polską strategię wojenną. Toeplitz z tym większą werwą wysławiał rolę "Lotnej" w demaskowaniu narodowej rekwizytorni romantycznej, stwierdzając: "(...) wśród groźnych wydarzeń wrześniowej klęski ułani Wajdy spierają się o konia, który przechodzi z rąk do rąk wówczas, gdy jego właściciel ginie na polu bitwy. Idiotyzm tej rywalizacji w obliczu krwawej klęski jest oczywisty. Rekwizytami Polski ułańskiej posługują się manekiny, wykonując z pustką w sercu polityczne, wyświechtane gesty" (K.T. Toeplitz: Seans..., s. 62). Na tle tych pochwał szydercy KTT dla "Lotnej" przypomnijmy jakże diametralnie różną ocenę Stefana Kisielewskiego, patrzącego na polską historię chłodno i sceptycznie, ale z pozycji polskiego patrioty. Słynny "Kisiel" z oburzeniem zareagował na świadome deformowanie polskiej historii przez Wajdę w "Lotnej". "Kisiel" zapisał w swoich "Dziennikach": "(...) w kinie widziałem po raz pierwszy 'Lotną' Wajdy. To ostatnie oburzyło mnie okropnie choćby jako żołnierza Kampanii Wrześniowej. Jak można było na tle narodowego dramatu wykoncypować tak niesmaczną bzdurę (...) to już tajemnica tego reżysera (Wajdy), który nie wiedząc o tym, lubuje się w karykaturowaniu polskości" (S. Kisielewski: "Dzienniki", Warszawa 1996, s. 311).
Lizus władzy
Swoją fanatyczną wręcz niechęć do polskiego patriotyzmu i naszych tradycji KTT łączył z publicystycznym lizusostwem wobec komunistycznych "władców". Mógłby z powodzeniem wpisać w swoim herbie: "zawsze z komunistyczną władzą!", jako swoją główną dewizę. Już w 1964 r., zaledwie w kilka tygodni po opozycyjnym liście protestacyjnym "34 intelektualistów", KTT wykpił na łamach głównego partyjnego tygodnika ds. kultury anonimowego pisarza, jako tego, który "chroni się w hermetycznych kawiarnianych gettach, gdzie psychologia zamkniętego kręgu jest wylęgarnią histerii", a "każdy niepokój odbija się w setce luster, potworniejąc i urastając do rozmiarów monstrualnych", przez co "dogodnie pleni się głupstwo" (por. uwagi J. Żakowskiego: Przy stoliku w "Czytelniku", "Magazyn Gazety Wyborczej" z 23 grudnia 1993 r.). Żydowskie pochodzenie nie przeszkodziło K.T. Toeplitzowi w próbie dorobienia wyrozumowanego wytłumaczenia kampanii przeciwko "syjonistom" po marcu 1968 r., akurat w czasie gdy przyjęła ona najostrzejsze formy (por. komentujący to zachowanie KTT tekst A. Drawicza: "Marzec w prasie", "Tygodnik Powszechny" 1988 r. nr 15). Skądinąd zawsze skłonny do eksponowania wyłącznie żydowskich racji w sporach polsko-żydowskich KTT mimo to najwyraźniej uczestniczył w "kampanii antysyjonistycznej" 1968 roku.
Felietony Toeplitza pod przybraniem zawiłej stylistyki wyraźnie sprzyjały władzy w jej konflikcie z krnąbrnymi intelektualistami. Spowodowało to w końcu gwałtowną ripostę b. prezesa ZLP Antoniego Słonimskiego. Ostro zaatakował on KTT na łamach "Tygodnika Powszechnego", zarzucając mu, że jest "moralnie nie w porządku". W tekście "Etykietki" ("Tygodnik Powszechny" z 3 października 1971 r.) A. Słonimski napisał wprost o metodach K.T. Toeplitza: "Niełatwo grać w karty z kimś, kto w czasie gry, gdy mu to wygodne, kartę najniższą podnosi do rangi najwyższej, to znaczy dwójkę mianuje asem".
Wróg "Solidarności"
W latach 1980-1981 KTT należał do nielicznych głośniejszych publicystów, którzy jednoznacznie stanęli po stronie władz komunistycznych przeciwko "Solidarności". Dał temu wyraz już pod koniec grudnia 1980 r. w felietonie "Sprawozdanie ze Świąt 1980", wyszydzającym m.in. pojawienie się znaczków "Solidarności" w klapach niektórych jego znajomych. Tekst KTT sprowokował gwałtowne protesty wielu czytelników. Jak sam wyznawał w felietonie "Synowie?" ("Kultura" z
1 lutego 1981 r.), autorzy listów zarzucili mu koniunkturalizm i zaprzaństwo, życząc mu "rychłej a haniebnej śmierci". Jak przyznawał: "Wszystkie listy kończyły się solenną zapowiedzią, że od tej chwili nadawcy przestaną czytać moje felietony". Niespeszony tymi krytykami KTT kontynuował swą proreżimową kampanię. 15 lutego 1981 r. w felietonie na łamach "Kultury" KTT z werwą ostrzegał przed nieracjonalnymi "rachubami na zryw" narodowy. Twierdził, że te "zrywy" zawsze fatalnie się kończyły, począwszy od 1794 roku. Akcentował: "Za każdym razem naród nabierał potężny haust wolności w płuca i szedł na dłużej lub krócej pod wodę". Nazwał to rachubą "na nurka". W kolejnym felietonie na łamach "Kultury" KTT ostro atakował godzący we władze "bałagan" panujący w kraju, przeciwstawiając się tym, którzy uznają go nie za "bałagan", lecz za "spontaniczny proces tworzenia" ("Kultura" z 22 lutego 1981 r.). Sam KTT prezentował się jako wyraźny obrońca reżimowego "ładu i porządku". Ostro przeciwstawił się wywodom KTT znany publicysta Maciej Iłowiecki. W felietonie "Kucharz doskonały" (nawiązującym do tytułu cyklu felietonów KTT pt. "Kuchnia polska") Iłowiecki obnażał styl prorządowych manipulacji Toeplitza, pisząc m.in.: "Czytając zestawienie KTT trudno oprzeć się wrażeniu, iż po stronie przeciwnej rzeczników 'ładu i porządku' pozostali jedynie głupcy i szaleńcy". Według Iłowieckiego, powyższe epitety KTT faktycznie odnoszą się do "większości naszego narodu", która opowiada się za tak niezbędnymi gruntownymi zmianami.
W innym felietonie KTT eksponował kłamliwą tezę o rzekomym braku poparcia w innych krajach świata dla postulatów "Solidarności", z powodu ich jakoby destrukcyjnego wpływu na gospodarkę ("Kultura" z marca 1981 r.). W licznych felietonach (np. w tekście "Szansa", "Kultura" nr 39 z 1981 r.) KTT konsekwentnie dowodził, że tylko pewna grupa ludzi będących u steru ma prawo go dalej dzierżyć. Wynikało to bowiem, jego zdaniem, z realizmu geopolitycznego myślenia. Według KTT, miliony rodaków nie powinny sobie pozwalać na chęć zmiany tego stanu rzeczy, bo w ten sposób potwornie zgrzeszą przeciw realizmowi i samej racji stanu Polski.
Janczar jaruzelszczyzny
Już parę miesięcy później KTT stał się jednym z najbardziej aktywnych publicystów - "rycerzy stanu wojennego". Nader wymowny pod tym względem był jego artykuł pt. "Co było, co jest, co być musi" ("Polityka" nr 1/1982 r.), w którym pisał: "Stan wojenny przekreślił niepoczytalne (...) skazane na nieustanną frustrację ambicje aktywu politycznego "Solidarności". Według KTT, w Polsce "być musi" realny socjalizm przy władzy i dlatego tym bardziej zasługują na potępienie "podejmowane tu i ówdzie, już w warunkach stanu wojennego, próby organizowania opozycji przez nieliczne grupy szulerów politycznych". Począwszy od tego tekstu, KTT występował jako jeden z najbardziej zajadłych janczarów jaruzelszczyzny w jej walce z wszelkimi przejawami solidarnościowej opozycji.
Atakując "Solidarność", KTT pisał m.in.: "(...) trudną i złożoną, a może wręcz niepraktyczną formą rządzenia jest demokracja bezpośrednia. Mieliśmy jej próbkę w okresie 'Solidarności' i nawet najzagorzalsi zwolennicy tego ruchu muszą przyznać, że na odcinku gospodarczym dała ona niewiarygodny bałagan" ("Polityka" nr 4, 1985 r.). Polemizując z tym stwierdzeniem, autor opozycyjnego podziemnego "Vacatu" (nr 26 z 1985 r., s. 10) pisał: "O ile się nie mylę, już nawet podręczniki szkolne podają, że krach gospodarczy zafundowała krajowi 'gospodarka uporządkowana' z lat siedemdziesiątych. Czy można jednak wymagać od chorego, żeby się uczył?".
24 sierpnia 1985 r. Toeplitz wystąpił w "Polityce" ze szczególnie gwałtownym atakiem na solidarnościową opozycję, gromko piętnując ją jako "tych, którzy się niczego nie nauczyli i niczego nie chcą się nauczyć". Stwierdzał: "Są to obiektywnie biorąc grupki niewielkie, ale zjadliwe, jątrzące, opóźniające proces przemian. Składają się na nie ci, których wyznaniem wiary jest oczekiwanie na nowy kryzys. (...) Ludzie ci nie rozumieją, że przegrali. Na skutek ich działalności zresztą opóźniły się pozytywne konsekwencje samego protestu, udało im się bowiem skierować część narodzonego z robotniczego protestu ruchu w koleiny awanturnictwa, grożącego tragedią narodową. Dziś nie mogą się pogodzić z oczywistością, że 'nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki' (...)".
NASZDZIENNIK.PL
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 19:44, 23 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Przywódczynie strajku to działaczki opozycji
"WPROST" PRZEŚWIETLIŁ PRZESZŁOŚĆ STRAJKUJĄCYCH PIELĘGNIAREK!!!
Działaczki Zarządu Krajowego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych startowały w ostatnich latach w wyborach z list dzisiejszych partii opozycyjnych. Wiceprzewodnicząca OZZPiP Longina Kaczmarska aktywnie działała w SLD - ujawnia "Wprost".
Dorota Szuflik, Alicja Hryniewiecka, Maria Olszak-Winiarska i Halina Peplińska - członkinie zarządu startowały w 2001 roku z list PSL. Krystyna Ciemniak - kandydowała w 2005 roku z list Partii Demokratycznej. Rok później Anna Łaska ubiegała się o mandat z listy lubuskiego komitetu Lewicy i Demokratów. Wszystkie te panie organizują strajk pielęgniarek.
– Przysięgam na zdrowie własnego dziecka, że to nie jest strajk polityczny. Wyszłyśmy na ulice dlatego, że dzieje się krzywda pielęgniarkom. Moje sympatie polityczne nie mają tu nic do rzeczy – zarzeka się w rozmowie z „Wprost" Krystyna Ciemniak.
Nie tylko pielęgniarki są związane politycznie z opozycją. Sam przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy Krzysztof Bukiel to aktywny działacz konserwatywno-liberalnej Platformy Janusza Korwiin-Mikkego. W ostatnich wyborach dwukrotnie próbował dostać się do parlamentu. Bezskutecznie. Wcześniej był zaangażowany w działalność Kongresu Liberalno-Demokratycznego Donalda Tuska.
- Na początku wątpiłem w tezę, że strajk pielęgniarek ma polityczne podłoże. Trudno bowiem zakwestionować niektóre z argumentów pielęgniarek, choćby płacowe - mówi "Wprost" Czesław Hoc, lekarz i poseł PiS – Zmieniłem zdanie, gdy strajkujące pielęgniarki zaczęli odwiedzać politycy opozycji – twierdzi Hoc.
tvn24
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 20:51, 23 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Trybunał Ludu!!!
Piotr Lisiewicz
Trybunał Konstytucyjny broni kapusiów i chorych prawniczych korporacji rodem z PRL. Na co dzień leniwa i nierzadko bałaganiarska instytucja okazuje się wyjątkowo skuteczna w blokowaniu uzdrawiania państwa. Czy można ją od tego odwieść? Sposoby są dwa: zmiany w konstytucji przeprowadzone przez PiS w porozumieniu z opozycją lub wkładanie nieuczciwym sędziom kija w szprychy za pomocą zmian w ustawie o trybunale.
„Wszędzie banda różnych głupców/ obwieszona tytułami/ wszystkich wokół poniżają/ nienawidzą niższych warstw” – śpiewał w piosence „Dumni ludzie” punkowy zespół Mocz Tenora, jedna z legend festiwalu w Jarocinie. Gdyby kontrowersyjny zespół zaśpiewał te słowa dziś, spotkałby się z pewnością z nie mniejszym oburzeniem niż w czasach PRL, gdy wyśmiewał oderwanie się od ludu elit ludowej ojczyzny. A słowa te w sposób naturalny odebrano by jako wsparcie PiS w krytyce wykształciuchów, w tym sędziów Trybunału Konstytucyjnego.
> To przeciwko nim głosowali wyborcy
Trybunał Konstytucyjny nie był instytucją, o której po 1989 r. byłoby specjalnie głośno. Reformy w III RP szły w kierunku akceptowanym przez rządzące nim prawniczo-uczelniane lobby. Trybunał wprawdzie wydawał od czasu do czasu dziwne orzeczenia, ale dotyczyły one przeważnie skarg zwykłych obywateli i nie spotykały się z zainteresowaniem mediów.
Sytuacja zmieniła się po dojściu do władzy przez PiS. Sukces odniosła partia mająca wypisane na sztandarze ukrócenie sądowych patologii. PiS nie doszedłby do władzy, gdyby nie powszechne przekonanie obywateli, że w III RP prokuratura i wymiar sprawiedliwości nie działają. Że wobec Temidy są równi i równiejsi. Lech Kaczyński nie zostałby prezydentem, gdyby wcześniej nie popadł w konflikt z większością prawniczych elit, wprowadzając rozwiązania przywracające skuteczne działanie państwa. Minister Zbigniew Ziobro nie byłby popularny, gdyby nie narażał się prawnikom.
Wygrana ugrupowania z prawem i sprawiedliwością w nazwie była więc wyrazem przekonania obywateli, że w Polsce prawo ani sprawiedliwość nie działają. Podzielała je znaczna część elektoratu pozostałych ugrupowań. Tak różnych, jak zwolennicy śledczego Jana Rokity i watażki Andrzeja Leppera.
> Sędziowie trybunału – liderzy korporacji
Trybunał Konstytucyjny to instytucja wszechwładna, od której wyroków nie ma odwołania. Może on orzec, że czarne jest białe, a białe czarne i staje się to obowiązującym prawem. W czyich rękach znajduje się tak potężna władza? Coraz powszechniej znany fakt, że trybunał składa się w większości z polityków, których partie wyborcy postanowili odsunąć od władzy, to tylko jedna strona medalu. Nie mniejszy wpływ na orzecznictwo trybunału ma jednak to, że sędziowie to w sporej części „wierchuszka” prawniczych korporacji, osoby w nich najbardziej wpływowe, równolegle aktywne choćby w uczelnianych radach wydziałów prawa. Jednym słowem to liderzy prawniczego establishmentu, który właśnie postanowili odsunąć od władzy wyborcy.
Lustracja to najgłośniejszy ostatnio przykład kuriozalnych decyzji trybunału. Ale wcześniej, w kwietniu 2006 r., był nie mniej skandaliczny wyrok w sprawie otwarcia prawniczych korporacji. Trybunał zachował się wówczas nie jak niezawisły sąd, lecz reprezentant korporacyjnego lobby. Uznał, że do wykonywania zawodu adwokata nie wystarczy wykształcenie prawnicze i staż w kancelarii. Nadal potrzebna ma być aplikacja, odbyta koniecznie pod nadzorem samorządu adwokackiego. Trybunał zablokował też przepis o doradztwie prawniczym, dający szanse wejścia na rynek młodym prawnikom bez aplikacji. Z uzasadnieniem, że... może być źródłem patologii.
Stało się tak, mimo że media wielokrotnie opisywały patologie związane z ograniczaniem dostępu do zawodu, do którego trudno dostać się bez znajomości, a w szczególności bez rodzinnych koligacji. Mimo że usługi adwokackie są u nas absurdalnie drogie i zwykłego człowieka na prawnika nie stać. Ilu niesłusznie oskarżonych, niepotrafiących się obronić, trybunał wpędził tą decyzją do więzienia? Ilu trafiło do szpitali psychiatrycznych, bo adwokat nie wyrwał ich z rąk niekompetentnych biegłych psychiatrów?
> Donosiciel uprzywilejowany, górnik dyskryminowany
Sprawy lustracji i prawniczych korporacji pokazały dramatycznie niską jakość wielu wyroków trybunału, nierzadko wzajemnie sprzecznych. Ale nie tylko one.
8 marca 2007. Trybunał Konstytucyjny rozpatruje wstępnie skargę Damiana Żmudy, górnika z Rudy Śląskiej. Górnik procesował się z Kompanią Węglową o wysokość wynagrodzenia. Sądy nie przyznały mu racji.
Damian Żmuda chciał wystąpić z kasacją do Sądu Najwyższego, tym bardziej że dowiedział się, iż w podobnych sprawach zapadały na Śląsku inne wyroki. Okazało się jednak, że nie może, bo walczy o zbyt małą kwotę. Górnik uznał to za dyskryminację, jeśli chodzi o prawo do sądu – bo okazało się, że dostęp do Sądu Najwyższego przysługuje tu wyłącznie osobom uzyskującym wysokie wynagrodzenie.
Trybunał nie tylko odrzuca skargę górnika, ale robi to już na wstępnym etapie – odmawia nadania jej biegu. Decyduje o tym jednoosobowo sędzia Bohdan Zdziennicki, były wiceminister sprawiedliwości z czasów rządów SLD.
Sędzia Zdziennicki pisze w uzasadnieniu m. in.: „W orzecznictwie Trybunału Konstytucyjnego wyrażony został pogląd, w myśl którego kasacja nie mieści się w konstytucyjnym prawie do sądu. Ustawodawca może w ogóle nie wprowadzać takiego środka zaskarżenia”.
11 maja 2007, dwa miesiące później. Trybunał wydaje wyrok w sprawie lustracji. Stwierdza w nim, że niezgodny z konstytucją jest m. in. jeden artykułów ustawy „w zakresie, w jakim pozbawia osobę lustrowaną prawa do wniesienia kasacji od prawomocnego orzeczenia sądu”. Czyli to samo prawo, które nie przysługiwało górnikowi, przysługuje donosicielowi, co do którego kłamstwa lustracyjnego orzekł sąd w dwu instancjach.
Dlaczego? Trybunał powołuje się na artykuł 2 konstytucji, według którego „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Przywołuje także art. 31 ust. 6 konstytucji: „Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw”.
> Domniemanie niewinności dla wybranych
Zaangażowanie polityczne sędziów trybunału ujawnia się coraz częściej. Głośna była wypowiedź prezesa Jerzego Stępnia, który ogłosił, że minister Ziobro powinien stanąć przed Trybunałem Stanu za wypowiedź po aresztowaniu lekarza ze szpitala MSWiA, mającą – zdaniem prezesa – stanowić naruszenie zasady domniemania niewinności.
– Powoływanie się przez prezesa Stępnia na domniemanie niewinności w przypadku krytyki ministra Ziobry to obłuda – uważa Jacek Bąbka z Fundacji Badań nad Prawem. – Jakoś w przypadku postępowań dyscyplinarnych na uczelniach wyższych, gdzie komisje dyscyplinarne pozbawiają ludzi prawa do wykonywania zawodu, trybunał, któremu przewodził prezes Stępień, nie widział problemu w naruszeniu zasady domniemania niewinności.
Bąbce chodzi o orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 27 lutego 2001 r. Do autorytetu trybunału postanowili wówczas odwołać się niepokorni nauczyciele akademiccy, którzy sprzeciwili się nadmiernej władzy uczelnianych komisji dyscyplinarnych, zdominowanych przez korporacyjne układy. Komisje te mogą wydalić z uczelni nauczyciela, który np. narazi się rektorowi. A nawet orzec wobec niego zakaz wykonywania zawodu. Odwołać się można do komisji dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego. Czyli kolejnego ciała korporacyjnego, a nie sądu. Jego orzeczenie jest prawomocne. Można wprawdzie skarżyć się jeszcze do Sądu Najwyższego. Zanim ten znajdzie czas, minąć może nawet rok. Ale to nie koniec – teraz nauczyciel z uchyloną decyzją musi udać się do sądu pracy. – A ta procedura przywracania go do pracy trwa w dwóch instancjach około dwóch lat – mówi Bąbka. – Dla nauczyciela oznacza to śmierć zawodową. Gdzie tu domniemanie niewinności? Tymczasem trybunał na czele z prezesem Stępniem orzekł, że nie ma problemu.
Zdaniem Bąbki do najbardziej skandalicznych należało też inne orzeczenie trybunału, stwierdzające, że to co robi doktorant na uczelni, nie jest pracą. – Doktoranci harują na uczelniach za darmo. Na Uniwersytecie Wrocławskim pewna doktorantka prowadziła regularnie przez cztery lata zajęcia dydaktyczne. Uznała, że skoro zajmuje się tym samym co inni pracownicy, to powinny jej z tego tytułu przysługiwać te same uprawnienia. Tymczasem trybunał orzekł, że doktoranci nie pracują, tylko się kształcą. Ja pracując na uczelni jako asystent wchodziłem do sali obok i pracowałem, a doktorantka nie.
Skąd taki wyrok? – Nie wierzę, że profesorowie, których wielu zasiada w trybunale, nie wiedzą, że środowisko uczelniane używa owych doktorantów jako woły robocze. To ludzie stojący na górze piramidy, na której dole są doktoranci. Dlatego legitymizowali swoim autorytetem patologię. Postanowili, że krowa to nie krowa, tylko koń – uważa Bąbka.
> Rozliczenie z komunizmem do konstytucji
Odwołanie sędziów trybunału, wydających najbardziej nawet kuriozalne wyroki, jest niemożliwe, bo są oni nieusuwalni, a ich kadencja trwa aż 9 lat.
Do tego część przepisów dotyczących Trybunału Konstytucyjnego znajduje się w samej konstytucji, co oznacza, że do ich zmiany potrzeba dwóch trzecich głosów w Sejmie. Bez dwóch trzecich nie da się np. zmienić liczebności trybunału czy zakresu spraw, którymi się on zajmuje. Nie można też zlikwidować zasady, że orzeczenia są ostateczne (Sejm mógł je dawniej odrzucać większością kwalifikowaną). Wprowadzenie takich zmian wymagałoby więc porozumienia się rządu z częścią opozycji, np. z PO.
Po orzeczeniu trybunału w sprawie lustracji PiS zaproponował wprowadzenie do konstytucji zapisów dotyczących lustracji, co wytrącałoby trybunałowi argumenty z ręki. Opozycja, w tym PO, odniosła się do tych pomysłów chłodno. – Eksperci PiS zastanawiają się teraz nad możliwością wprowadzenia do konstytucji przepisu, który odnosiłby się szerzej do problemu rozliczeń z komunizmem, w tym uwzględniał sprawę lustracji – mówi poseł Arkadiusz Mularczyk, poseł PiS. – Innym sposobem wsparcia lustracji mogłoby być dodanie odpowiednich zdań do artykułu konstytucji zapewniającego obywatelom dostęp do informacji. Mogłyby one zawierać gwarancję dostępu do archiwów służb specjalnych PRL.
> PiS może ubezwłasnowolnić trybunał
Ale zmiana konstytucji to niejedyna możliwość zmiany prawa dotyczącego trybunału. Większość odnoszących się do niego przepisów znajduje się bowiem w Ustawie o Trybunale Konstytucyjnym, którą można zmienić zwykłą większością głosów – a tą koalicja PiS, Samoobrony i LPR dysponuje.
To ustawa określa np., że sędziowie wydają wyroki większością głosów. Koalicja mogłaby zmienić tę zasadę i wprowadzić wyrokowanie dowolną większością kwalifikowaną. Teoretycznie byłaby w stanie doprowadzić do sytuacji, w której trybunał mógłby – np. w sprawie rozliczeń z komunizmem czy korporacji – wyrokować wyłącznie jednogłośnie w pełnym składzie. Rzecz jasna naraziłoby to rząd na ostrą krytykę i zarzut psucia państwa, ale jednocześnie uniemożliwiłoby trybunałowi obronę przywilejów posttotalitarnej oligarchii.
Zmieniając ustawę, koalicja nie mogłaby zmienić trybu wyboru prezesa trybunału, bo określa go konstytucja. Mogłaby jednak np. zmniejszyć kompetencje prezesa, określone w ustawie.
> Leniwi w trybunale, bo dorabiają na uczelni
PiS powinien też zaproponować zmiany w ustawie o trybunale, usprawniające działanie tej instytucji. O ile lustracją trybunał zajął się błyskawicznie, o tyle zwykli obywatele czekają na rozpatrzenie ich skargi nawet po dwa lata. Bywa, że rok trwa oczekiwanie na... wstępne rozpoznanie skargi przez sędziego i podjęcie przez niego decyzji, czy nadać sprawie bieg. Zdaniem Jacka Bąbki z Fundacji Badań nad Prawem, właściwe byłoby wyznaczenie trybunałowi określonych terminów.
– Na wstępne rozpoznanie dwa miesiące, na wyrok pół roku. Złamanie tych terminów byłoby podstawą do skargi na przewlekłość postępowania i domagania się odszkodowania – proponuje Bąbka. Oznaczałoby to, że trybunał musiałby rozpoznawać kilkanaście do dwudziestu spraw miesięcznie. Dotychczas rozpatruje skargi bardzo leniwie – wokanda na czerwiec ogłoszona na stronie Trybunału Konstytucyjnego przewiduje na razie... jedną rozprawę. – To zwykłe nieróbstwo – uważa Bąbka.
Wiele wskazuje na to, że powodem, dla którego sędziowie nie rozpatrują spraw szybciej, jest to, że... dorabiają gdzie indziej, przeważnie na uczelniach. – To kuriozalna sytuacja – uważa Arkadiusz Mularczyk. – Uważam, że sędziowie nie powinni móc dorabiać. Powinni zajmować się przede wszystkim orzekaniem. Poza tym praca na uczelniach wiąże ich ściśle ze środowiskami akademickimi, co także nie jest korzystne.
Zgadza się z tym Bąbka: – Sędziowie powinni brać urlop bezpłatny w swoich miejscach pracy.
Zmiany w ustawie mogłyby też uściślić okoliczności wyłączenia się sędziego, zobowiązując go, by nie orzekał w sprawie, którą zajmował się jako parlamentarzysta.
> Bez organizacji i koordynacji
Jacek Bąbka zwraca też uwagę na inne nieprawidłowości w działaniu trybunału. – Jest on fatalnie zorganizowany. Kardynalne błędy są na porządku dziennym. Widać, że większość sędziów nigdy nie miała do czynienia z zarządzaniem.
Nieprawidłowości opisuje na konkretnych przykładach. – Brak pomocy materialnej dla studentów zaocznych i wieczorowych zaskarżył niegdyś rzecznik praw obywatelskich prof. Andrzej Zoll. W tym samym czasie podobną skargę konstytucyjną wniósł walczący z nieprawidłowościami na Uniwersytecie Warszawskim student Tomasz Wiland. Skarga prof. Zolla był niefachowa i wadliwa konstrukcyjnie. Inaczej skarga Tomasza Wilanda, napisana prawidłowo i ciekawie uzasadniona. Trybunał uznał, że prof. Zoll poskarżył się nie na konkretny przepis, lecz lukę prawną, na którą trybunał nic nie może poradzić. Ale jednocześnie zdecydował, że skargą Wilanda, dotyczącą tego samego przepisu, nie będzie się już zajmować. Mimo że ten skarżył się nie na lukę, lecz na konkretny krzywdzący go przepis.
Według Bąbki nowe przepisy powinny określać, kiedy skargi należy rozpatrzyć wspólnie, skoro ich autorzy przedstawiają argumenty dotyczące tego samego przepisu. – Obecnie jest tak, że prezes Stępień może skargi dowolnie łączyć albo rozdzielać, według własnego uznania, np. z powodów politycznych, bo chce je rozpatrzyć szybciej, jak było w przypadku lustracji.
Jego zdaniem do zadań prezesa powinna należeć koordynacja działań trybunału, by wykluczyć sytuacje, w których w sprawie tego samego przepisu zapadały przeciwne wyroki. – Znam przypadek, gdy artykuł dwukrotnie uznany uprzednio za zgodny z prawem za trzecim razem trybunał uznał za... sprzeczny z trzema artykułami konstytucji. Pod nowym wyrokiem podpisał się sędzia Marian Grzybowski, który wcześniej dwukrotnie wyrokował odmiennie oraz sędziowie Ewa Łętowska i Janusz Niemcewicz, który wydawali odmienny wyrok jeden raz.
gazetapolska.pl
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pon 6:29, 25 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
ZAGRANICZNI PUBLICYŚCI Z UZNANIEM O POLSCE!!!!
Polska zagrała va banque w wielkiej grze o Europę
Publicyści czołowych europejskich gazet, które zapowiadały kompromitację Polski na szczycie Unii Europejskiej, dziś przyznają, że polskie metody negocjacji okazały się skuteczne i zasługują na szacunek - pisze DZIENNIK.
Polacy dojrzeli do Unii
Konrad Schuller, publicysta "Frankfurter Allgemeine Zeitung"
Szczyt w Brukseli, który nieoczekiwanie stał się wielkim polskim sukcesem, pokazał, jak długą i poważną drogę przeszli polscy konserwatyści z braćmi Kaczyńskimi na czele. Z eurosceptyków stali się w tej chwili twardymi, ale zarazem poważnymi i odpowiedzialnymi unijnymi graczami. Myślę, że Niemcy będą musieli skorygować swój obraz Polski na dużo bardziej pozytywny.
Negocjacje pokazały - nie po raz pierwszy zresztą - że Polacy są dla Europejczyków partnerami. Niełatwymi - ale prawdziwymi. Być może rokowania były prowadzone przez Polaków ostrzej i twardziej, niż mają to na ogół w zwyczaju unijni politycy, nie zmienia to jednak faktu, że w żadnym momencie rozmów nie zachowali się nieodpowiedzialnie. Szczyt w Brukseli to kolejny powód do szacunku wobec Polski i dowód dla Niemców, że Polacy zasługują na uznanie.
Proeuropejska Polska
Rocco Buttiglione
włoski polityk, komentator "Corriere della Sera"
Wbrew temu, co piszą niektóre włoskie gazety, postawa polskiej delegacji na szczycie Unii Europejskiej w Brukseli była bardzo rozsądna i proeuropejska. Polska potwierdziła, że ma mocną pozycję w Unii. Zakończony w sobotę szczyt przyniósł wielki sukces Europie i waszemu krajowi. Wyszliśmy wreszcie ze ślepej uliczki, w której znaleźliśmy się po odrzuceniu eurokonstytucji w referendach przez Francuzów i Holendrów.
Za duży sukces Polski należy uznać przedłużenie obowiązywania nicejskiego systemu podejmowania decyzji w Radzie Unii Europejskiej do 2014 r. Oznacza to bowiem, że Warszawa będzie mogła wynegocjować korzystny dla siebie unijny budżet na lata 2014 - 2020. Do tego czasu Polska może wyraźnie zbliżyć się do unijnej średniej pod względem rozwoju gospodarczego.
Ale już nie do końca rozumiem, dlaczego polska delegacja upierała się, by w latach 2014 - 2017 każdy kraj mógł zażądać powtórnego głosowania w systemie nicejskim. Moim zdaniem chodziło tu wyłącznie o kwestie prestiżowe i można było zrezygnować z forsowania tego postulatu.
Za sukces polskiej delegacji uznaję to, że na szczycie ustalono, iż legislacja dotycząca rodziny i wartości należy do wyłącznej kompetencji krajów członkowskich. Tylko one mają więc prawo decydować o tym, czym jest rodzina. Powinno to położyć ostatecznie kres podejmowanym przez Parlament Europejski szkodliwym próbom narzucenia państwom Unii Europejskiej legalizacji małżeństw homoseksualnych. W ten sposób Polacy przysłużyli się także mojemu krajowi.
Tuż po zakończeniu konferencji międzyrządowej w sprawie traktatu musimy przystąpić do prawdziwej, wielkiej debaty na temat tego, jakiej Europy chcemy i jaka ma być w niej rola jej chrześcijańskich korzeni.
Polska nadaje ton
Nelson Rodrigo Pereira, korespondent portugalskiej agencji LUSA
Uważam, że polska twarda strategia walki o swoje w Brukseli była bardzo słuszna, a co więcej, służyła nie tylko Polsce, ale także innym krajom członkowskim. Dzięki niej okazaliście się ważnym graczem w polityce europejskiej. Każde państwo ma prawo walczyć o swoje interesy w Unii i nie ma żadnego powodu, by polscy przywódcy ustępowali oraz godzili się na mniej, niż mogliby osiągnąć tylko dlatego, że inni szefowie rządów są zmęczeni wielogodzinnymi negocjacjami i chcieliby już wrócić do domu.
Trzeba zgłaszać wątpliwości, marudzić, wykazywać braki w traktacie, tak jak zrobili to Polacy, ale także Czesi czy Litwini. W Unii nie chodzi bowiem o to, by zgodnie przyjąć traktat, który nikomu tak naprawdę nie będzie się podobał i został zaakceptowany tylko dlatego, że każdy bał się zgłosić swoje wątpliwości. Po co nam papier, którego nikt nie chce później realizować w praktyce?
Choć wielu zachodnich, w tym także portugalskich, komentatorów poddaje was ostrej krytyce oraz oskarża o stawianie wszystkich pod ścianą i opóźnianie przyjęcia traktatu, to jest to po prostu cena za to, że nie poddajecie się owczemu pędowi i jesteście uparci w realizacji swoich celów. Nie warto się tym zrażać.
Twardzi nowicjusze
Shada Islam - korespondent agencji DPA
Obserwowałam taktykę Hiszpanii, gdy kraj ten dopiero co znalazł się w Unii, i on też niesłychanie mocno podkreślał wtedy swoje interesy narodowe. Zachowanie Polaków jest dość typowe dla tych, którzy są w Unii nowicjuszami. Widać, że do końca jeszcze nie rozumieją, jak Unia funkcjonuje i muszą się jeszcze wiele nauczyć dla opanowania sztuki wzajemnych ustępstw i tego, jak dobija się tu interesy.
Muszą też zrozumieć, że do rokowań podchodzi się ze zbyt sztywno sformułowanymi pozycjami, bowiem prędzej czy później trzeba z nich zrezygnować, że trzeba umieć budować koalicje dla zbudowania poparcia dla swoich pozycji. Jest jeszcze przed nimi dość stroma krzywa zapamiętywania. Inne kraje będą musiały się z tym pogodzić.
Nie sądzę, by Polska specjalnie dużo straciła bądź zyskała szacunku w Brukseli. Projekt Unii Europejskiej zasadza się na tym, że myśli się o przyszłości, jednocześnie ignorując przeszłość. Niemal wszystkie państwa europejskie mają jakieś niedobre doświadczenia ze swymi sąsiadami, ale wspominanie przeszłości dziś we współczesnej Europie jest uważane za bardzo niepoprawne politycznie.
Co było dla mnie fascynujące na tym szczycie, to sposób, w jaki dały znać o sobie historyczne animozje. Wypowiedź premiera Polski o Niemczech była dla starych krajów Unii szokiem. Były też inne aspekty polskiej pozycji, które wywołały sporo kontrowersji, choćby stosunek do Rosji.
Oczywiście, można mówić, że to było niedopuszczalne, że to nie są metody, którymi załatwia sie sprawy w Europie. Czas jednak, aby stare kraje Unii przyzwyczaiły się też do tego, że jej nowi członkowie mają nieco inne priorytety i wytykanie ich palcami nic tu nie pomoże. Być może swoim zachowaniem Polska zmusiła stare kraje Unii do uznania, że jest krajem, którego interesy i specyficzna historia muszą być uwzględniane, że nikt za to nie będzie jej stawiał do kąta.
Kaczyński jak Blair
Christoph Schiltz, publicysta "Die Welt":
Polakom udało się na szczycie Unii wiele osiągnąć, choć posłużyli się zupełnie szalonymi metodami. Nie oni jedyni. Zachowanie prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego w trakcie negocjacji na szczycie Unii Europejskiej było bardzo podobne do działań premiera Wielkiej Brytanii.
Obaj zastosowali bardzo skuteczne, choć zarazem kompletnie sprzeczne z tradycjami Unii Europejskiej techniki politycznej presji. Obu udało się coś wygrać, jednak tylko przez konsekwencję we własnej nieobliczalnej postawie. Poniżej krytyki są metody wymuszania, jakie zastosowali zarówno Blair, jak i Kaczyński.
Ten pierwszy robił to przynajmniej elegancko. Polski prezydent - amatorsko. Jestem przekonany, że za jakiś czas bracia Kaczyńscy będą na szczęście już tylko przypisami do historii Unii Europejskiej. Prawdziwymi bohaterami tego szczytu są zaś państwa, które już wcześniej traktat ratyfikowały, a teraz dążyły do kompromisu, zamiast bronić tego porozumienia równie ostro jak Polacy pierwiastka.
Dlatego to tym państwom - przede wszystkim Hiszpanii i Luksemburgowi należą się laury za ostateczny sukces szczytu. To dzięki ich rozsądkowi i chęci do rozmów udało się osiągnąć porozumienie.
Polacy zadziałali na wyrost
Bruno Waterfield, szef brukselskiego biura "Daily Telegraph"
Polska dużo zyskała w trakcie negocjacji, udało się jej przeforsować znaczne ustępstwa w sprawie systemu głosowania. Pytanie tylko, jaką cenę będzie musiała za to zapłacić. Polska zachowała się jak Wielka Brytania w latach 80. za rządów pani Thatcher.
Różnica pomiędzy Polską a Wielką Brytanią jest jednak taka, że Brytyjczycy zawsze więcej wpłacali do unijnego budżetu, niż z niego otrzymywali. W ciągu najbliższych kilku lat, gdy kwestia budżetu unijnego stanie ponownie na porządku dziennym, Polska może przekonać się, że jest to wyraźne obciążenie. To Niemcy pokrywają największą część unijnego budżetu.
Taktyką Polski był bezpośredni atak na Niemców za ich postępowanie w czasie II wojny światowej. Może się okazać, że tym, którzy wystawiają czeki dla Unii, a są nimi przede wszystkim Niemcy, może zadrżeć ręka przy ich podpisywaniu. Wspominanie wojny w czasie negocjacji z pewnością odbije się niesłychanie negatywnie na opinii o Polsce.
Gdyby Polsce udało się poprowadzić twarde negocjacje bez wspominania historii i zbrodni wojennych, myślę, że udałoby się jej zdobyć podszyty niechęcią szacunek, jaki okazuje się wyjątkowo trudnemu partnerowi.
Niewątpliwie bardzo Polsce zaszkodziło to, że jej główny negocjator prezydent Lech Kaczyński musiał bez przerwy dzwonić do Warszawy i konsultować się z bratem. Gdy prowadzi się twarde negocjacje, osoba biorąca w nich udział musi mieć pełny mandat do ich prowadzenia. Niemożliwe jest zawieranie umów, które następnie zostają zakwestionowane w rezultacie rozmowy telefonicznej.
Skuteczny chwyt poniżej pasa
Fiodor Łukianow publicysta "Rosji w globalnej polityce"
Polska taktyka podczas szczytu Unii, chociaż nie była majstersztykiem negocjacyjnym, do pewnego momentu działała na korzyść Polski, bo wzmacniała jej pozycję. Swoją nieustępliwością polska delegacja wymuszała to, że partnerzy się z nią liczyli.
Ale wypowiedź premiera Kaczyńskiego o stratach wojennych, które spowodowały, że Polska ma dziś 38, a nie 66 mln ludzi, była chwytem poniżej pasa i przekroczeniem pewnej krytycznej granicy brutalności. I nie chodzi tylko o to, że ta wypowiedź była ostentacyjnie wroga wobec Niemiec.
Jarosław Kaczyński przywołując widmo II wojny światowej, zaprzeczył jednej z podstawowych idei, na których opiera się powojenna integracja w Europie, a mianowicie nieużywaniu historii do załatwiania bieżących politycznych problemów.
Gdyby każde państwo posłużyło się taką logiką, Unia nie mogłaby zrobić żadnego kroku do przodu. To, co powiedział polski premier, to prawda. Ale używanie tego argumentu w tej dyskusji jest chwytem poniżej pasa.
Poza tym pozostało poczucie niezrozumienia: Polska jest uparta, ale czego tak naprawdę chce, o co jej chodzi?
"Pierwiastek albo śmierć" - mówili Polacy przed szczytem. Dziś pierwiastka nie ma. Dlaczego więc jego obrońcy wciąż jeszcze są żywi? I jeszcze przekonują o swoim zwycięstwie? Po co w takim razie była ta cała wojna w Brukseli?
Nie nazwałbym postawy polskiej delegacji żelazną konsekwencją - bo gdyby tak miało być, Polacy powinni byli sięgnąć po weto. Poza tym pamiętajmy, że to dopiero pierwsza runda rozgrywki. Państwa unijne czeka teraz dalszy ciąg trudnych negocjacji podczas konferencji międzyrządowej.
Polska bardziej w Europie
Bernard Bulcke, publicysta belgijskiego "De Standaard"
Bardzo twarda i nieustępliwa strategia negocjacyjna polskiej delegacji przyniosła jej zwycięstwo na arcyważnym szczycie w Brukseli. Polacy pokazali, że mają swoją strategię wobec Europy. Mimo że nie przyjęto systemu pierwiastkowego, o co początkowo toczyła się walka, Polakom udało się utargować dużo ustępstw, z których najważniejsze jest oczywiście przedłużenie obowiązywania wyjątkowo korzystnego dla Polski systemu nicejskiego na kolejne 10 lat.
To była jednak bardzo ryzykowana gra i Polacy muszą bardzo uważać, by nie przekroczyć bardziej cienkiej linii w stosunkach z Unią Europejską, bo są już naprawdę na granicy. We wspólnocie europejskiej trzeba myśleć też o dobru innych członków, a nie tylko o własnych interesach, a skuteczna unijna dyplomacja wymaga przede wszystkim współdziałania i budowania koalicji poparcia dla swych żądań. Europejska gra to sprytne lawirowanie i również dawanie, a nie tylko wysuwanie żądań.
Na tym szczycie bracia Kaczyńscy postawili wszystko na jedną kartę i niewątpliwie osiągnęli wiele dla swego kraju, ale ustępstwa, jakie wywalczyli, niekoniecznie służą całej Unii. To zwycięstwo może okazać się pyrrusowe, o ile polscy przywódcy nie zmienią swojej bezkompromisowej postawy w przyszłości i nadal będą stawiać sprawy na ostrzu noża, strasząc wetem, jeśli nie wszystko idzie po ich myśli.
Polsce grozi bowiem podobna izolacja na scenie europejskiej jak ta, która spotkała Brytyjczyków za rządów Margaret Thatcher i Johna Majora. Jeśli w przyszłości poproszą Unię o wsparcie na przykład w dwustronnych stosunkach z Rosją, mogą napotkać trudności.
Niebezpieczne zwycięstwo
Pavel Novák, publicysta I Programu Czeskiego Radia
Na szczycie w Brukseli Polska próbowała pokazać, że jest liczącym się państwem. Po części jej się to udało. Polska delegacja od początku nie wykluczała zablokowania negocjacji w sprawie nowego traktatu. Dzięki tej twardej postawie udało jej się przedłużyć o 10 lat utrzymanie systemu nicejskiego. Już dziś można bowiem przewidzieć, że po 2014 r. Polska ponownie wystąpi o stosowanie tego systemu.
To zwycięstwo może jednak okazać się pyrrusowe, bo Bruksela będzie teraz patrzeć Warszawie na ręce i przyglądać się uważnie, w jaki sposób wykorzystuje unijne fundusze. W Brukseli po raz kolejny okazało się, że Polska jest kłopotliwym członkiem Unii. Czesi od początku nie chcieli umierać za pierwiastek, bo jesteśmy małym narodem. My mamy w unijnych negocjacjach zupełnie inne podejście - czekamy po prostu na najlepsze dla nas oferty.
Więcej tego nie róbcie
Ana Carbajosa, hiszpański "El Pais",
Polscy przywódcy okazali się bardzo skutecznymi negocjatorami. Zdołali uzyskać wiele dla swego kraju, gdyż w sprytny sposób wykorzystali fakt, że wszystkim pozostałym uczestnikom szczytu w Brukseli szalenie zależało, by to spotkanie na najwyższym szczeblu zakończyło się sukcesem.
Polski rząd zdawał sobie sprawę z presji, pod jaką znalazła się niemiecka kanclerz Angela Merkel, której szczególnie zależało na uzyskaniu porozumienia. Prace przygotowawcze urabiające grunt pod ponowne przyjęcie najważniejszych postanowień traktatu konstytucyjnego trwały tak naprawdę dwa lata i włożono w nie mnóstwo wysiłku oraz kapitału politycznego, zwłaszcza ze strony Niemiec.
To wyjaśnia, dlatego nieustępliwa strategia i bezkompromisowa postawa tym razem przyniosła owoce. Nie wiemy jednak tak naprawdę jeszcze, jakie będą długofalowe skutki przyparcia europejskich partnerów do muru przez polskich przywódców. Nie sądzę, by w przyszłości groziła im w Unii Europejskiej izolacja, jak przewiduje wielu komentatorów, ale mogą utwierdzić pozostałe kraje europejskie w przekonaniu, że trudno się z nimi współpracuje.
Dlatego warto, by Polacy nie przywiązywali się za bardzo do takiej ostrej strategii, bo ta okazja była naprawdę wyjątkowa, a normalnie szczyty europejskie tak nie przebiegają i jeśli nadal będziecie grali w ten sposób, z kolejnych spotkań odejdziecie z niczym.
Dobry interes
George Parker - szef biura "Financial Times" w Brukseli
Przede wszystkim należy podkreślić, że Polska dobiła na szczycie brukselskim bardzo dobrego interesu. Przesunięcie terminu zmian w liczeniu głosów do 2017 r. jest bardzo korzystne dla Polski, tak więc w tej dziedzinie wygraliście.
Wiele krajów prowadzi bardzo twarde negocjacje, wliczając w to oczywiście Wielką Brytanię, ale Polska wedle panującej tu opinii posunęła się zdecydowanie za daleko. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że prestiż Polski znacznie na tym ucierpiał. Nie tylko Niemcy, ale i wiele innych państw uznało, że wypowiedź polskiego premiera znacznie przekroczyła granice tego, co w takiej debacie jest dopuszczalne.
Zdumienie tą wypowiedzią było dość powszechne. Niewątpliwie istnieje niebezpieczeństwo, że Polska może zostać teraz uznana za unijnego pariasa. Powstało też wrażenie, że rząd polski nie posiada odpowiedniego zaplecza eksperckiego. Niemieccy delegaci skarżyli się w kuluarach, że ich polscy odpowiednicy mieli czasem problemy ze zrozumieniem niektórych szczegółowych aspektów prowadzonych negocjacji.
Polska z pewnością ma teraz problem, ale nie są to rzeczy nieodwracalne. Brytyjscy negocjatorzy nieraz zachowywali się agresywnie w trakcie unijnych negocjacji, a przecież dziś Wielka Brytania jest ogólnie uznanym członkiem europejskiego klubu. Na krótką metę Polska będzie miała teraz sporo kłopotów, ale w dalszej perspektywie są to sprawy do naprawienia.
Za dużo fobii
Jean Quatremer
Publicysta i brukselski korespondent dziennika "Libération"
Nie podobała mi się - choć okazała się skuteczna - metoda walki o narodowe interesy, zaprezentowana przez polską delegację. Przypominało mi to postawę gen. Charles’a de Gaulle’a z lat 60., który wciąż groził wetem i stosował politykę "pustego krzesła".
Polska propozycja pierwiastkowego systemu podejmowania decyzji sama w sobie nie była pozbawiona racji. System podwójnej większości miesza bowiem dwie logiki - państwową i ludnościową. A przecież w parlamencie powinna być reprezentowana właśnie liczba ludności.
Z moim kuluarowych rozmów wynikało zresztą, że polską propozycję mogłoby poprzeć wiele państw, nie tylko Czechy. Jednak w Brukseli polska delegacja bardzo szybko wycofała się z umierania za pierwiastek, czym groziła przed szczytem. Warszawa straciła wiele sympatii wśród swych europejskich partnerów po wywiadzie, jakiego udzielił Polskiemu Radiu premier Jarosław Kaczyński.
Można odnieść wrażenie, że bracia Kaczyńscy kierują się wciąż antyniemiecką fobią, tak jakby zapomnieli, że II wojna światowa zakończyła się 62 lata temu. Nie rozumiem też do końca polskiej taktyki. Skoro braciom Kaczyńskim nie podoba się system podwójnej większości, to dlaczego zgodzili się na to, by obowiązywał on w pełni od 2017 r.? Czy wtedy wszystko trzeba będzie zaczynać od początku?
W czasie brukselskich negocjacji z Polakami kanclerz Niemiec Angela Merkel i prezydent Francji Nicolas Sarkozy podzielili się rolami. Ta pierwsza odgrywała rolę "złego policjanta", przypierając Polaków do muru. Ten drugi jako "dobry policjant" namawiał ich do zgody na kompromisową propozycyję. Myślę, że podobną taktykę zastosowali bracia Kaczyńscy - prezydent był bardziej skłonny do kompromisu, a premier zajmował twarde stanowisko i groził wetem.
dziennik.pl
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Wto 10:06, 26 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Wojna paliwowa!!
Macierewicz: Rosjanie szykowali zamach
Rosjanie szykowali swoisty zamach przeciwko Polsce, chcieli doprowadzić do bankructwa Rafinerii Gdańskiej i przejąć polski sektor paliwowy - twierdzi w rozmowie z "Rzeczpospolitą" szef kontrwywiadu wojskowego, Antoni Macierewicz. Jego zdaniem o wszystkim wiedziały WSI, lecz nie interweniowały.
Według niego prace ze strony rosyjskiej były bardzo zaawansowane, a najbardziej wstrząsające jest to, że przez cały czas były monitorowane przez Wojskowe Służby Informacyjne, które znały niemal każde pociągnięcie Rosjan i ... nie przeciwdziałały.
"Nie potrafię odpowiedzieć dlaczego tak się działo" - mówi Macierewicz. "Robi to wrażenie przyzwolenia na to co robili tu Rosjanie. W każdym razie szef WSI gen. Dukaczewski wiedział o wszystkim i albo milczał, albo przekazywał fałszywe informacje" - dodaje.
Macierewicz jest zwolennikiem reaktywacji komisji śledczej do sprawy Orlenu. "Jestem przekonany, że ta komisja powinna zając się genezą, rozwojem i powstaniem firm dzięki pieniądzom rosyjskich służb specjalnych, które zagroziły polskiemu bezpieczeństwu i to tak dalece, że nie ma sposobu innego przecięcia tego zagrożenia, jak przeprowadzenie jawnego dowodu procesowego przed opinią publiczną. Do tego komisja śledcza jest niezbędna" - twierdzi.
Donat Szyller
DZIENNIK.PL
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Wto 10:11, 26 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
GUS: mocny spadek bezrobocia w maju!!!
Stopa bezrobocia w maju 2007 roku wyniosła 13 proc. wobec 13,7 proc. w kwietniu - poinformował Główny Urząd Statystyczny
Wcześniej spadek bezrobocia prognozowało ministerstwo pracy i polityki społecznej. Według wstępnych szacunków MPiPS stopa bezrobocia w czerwcu spadnie do 12,5-12,6 proc. z szacowanych 13,1 proc. w maju - poinformowała PAP wiceminister pracy Halina Olendzka.
"Według wstępnych danych za pierwszą połowę czerwca szacujemy, że stopa bezrobocia spadła do 12,5-12,6 proc. Ostateczne dane znane będą 4 lipca" - powiedziała PAP Olendzka. Według szacunków bezrobocie w maju spadło do 13,1 proc
onet.pl
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|