|
POLITYKA 2o Twoje zdanie o...
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 7:56, 09 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Czerwone dynastie w MSZ (3)
Prof. Jerzy Robert Nowak
Zaskakuje niebywała liczba pracowników MSZ wysokiego szczebla i dyplomatów wywodzących się z rodzin zajmujących różne stanowiska w PZPR, wojsku czy nawet Informacji Wojskowej i SB, którymi obsadzano tylko bardzo zaufanych członków partii. Pod tym względem omawiane wcześniej komunistyczne rodowody S. Mellera, R. Schnepfa czy H. Szlajfera to tylko swego rodzaju czubek góry lodowej.
W różnych publikacjach można znaleźć dziesiątki przykładów wysokich rangą urzędników MSZ czy ambasadorów wywodzących się z rodzin komunistycznych. Na przykład Stefan H. Wilk pisał w "Głosie" z września 2006 r. o "Krzysztofie Jakubowskim, szwagrze osławionej minister Aleksandry Jakubowskiej", przez wiele lat, od 1995 r., dyrektorze generalnym MSZ. Krzysztof Górecki pisał już o nim w "Naszej Polsce" z 30 kwietnia 1997 r.: "Krzysztof Jakubowski. (...) Bardzo dobrze osadzony w komunie. Drugie pokolenie działaczy o komunistycznym rodowodzie (...). W latach 1989-1993 radca ambasady w Londynie. Wcześniej bardzo przeciętny urzędnik. Dostrzeżony i awansowany na wicedyrektora gabinetu ministra dopiero przez K. Skubiszewskiego. Za Władysława Bartoszewskiego zostaje dyrektorem generalnym MSZ. Należy do najbliższego kręgu znajomych A. Kwaśniewskiego i bliskich przyjaciół jego rodziny". Według Tadeusza Kosobudzkiego ("MSZ od A do Z", s. 112), Jakubowski w czasie pobytu na placówce w Londynie "publicznie głosił, że do partii został zaciągnięty na siłę i był w niej pod przymusem, pełniąc m.in. funkcję sekretarza komitetu zakładowego PZPR w Ministerstwie Spraw Zagranicznych". Krzysztof Górecki, komentując
meandry kariery Jakubowskiego przy różnych "panach", stwierdzał: "Posiadł, jak widać, umiejętność robienia szybkiej i błyskawicznej kariery, ustawiania się z prądem pomimo faktycznej niezmienności poglądów. Ten mechanizm kadrowy zadziałał w jego przypadku bardzo dobrze. Świadczy to o triumfie specyficznego pluralizmu oraz ciągłości ideowo-politycznej kolejnych ekip rządzących w MSZ po 1999 r.".
A oto inne ciekawsze przykłady komunistycznych rodowodów.
Niebezpieczny Granat
W paru numerach "Naszej Polski" (z 13 stycznia 1998 r. i 12 grudnia 2006 r.) oraz "Głosu" (z 30 września 1997 r.) czytamy o nader barwnej sylwetce dyplomaty Jana Granata. Według "Głosu" z 30 września 1997 r., "Rosatiemu doradzali i wywierali decydujący wpływ na jego politykę kadrową rezydenci tajnej policji politycznej. Przykładem dyrektor generalny MSZ Jan Granat, syn b. szefa Wojsk Ochrony Pogranicza, wieloletni pracownik Departamentu Kadr i kadrowy oficer wywiadu wojskowego PRL (za komuny był także I sekretarzem KZ PZPR). Na ostatniej placówce w Berlinie przebywał rekordowo długo - wyjechał z PRL do NRD, a po siedmiu latach wrócił z Niemiec do RP. W tym czasie minister spraw wewnętrznych Niemiec w corocznym, cytowanym przez niemiecką prasę raporcie nt. stanu bezpieczeństwa wewnętrznego państwa mówiąc o 25 agentach polskich spec-służb pracujących w polskich placówkach dyplomatycznych wymienił go osobiście jako 'agenta, który działa w RFN już od przeszło 6 lat'. Do powrotu do Polski 'przekonało' jednak Granata dopiero umyślne tajemnicze staranowanie jego służbowego BMW... można się domyślać przez kogo zaaranżowane. Będąc formalnie kierownikiem Wydziału Konsularnego placówki Granat nie miał czasu na takie drobiazgi jak ochrona praw tamtejszych Polaków. O obławach milicji niemieckiej i ekspulsji przeszło stu obywateli dowiedział się z... prasy polskiej. Może on być także przykładem mechanizmu wprowadzania w życie ustawy o służbie cywilnej. Obecnie ten rezydent wojskowej bezpieki 'tworzy' cywilny (tak!) korpus urzędniczy w MSZ, obsadzając wszystkie ważne stanowiska swoimi kolegami po fachu".
Krzysztof Górecki kreślił sylwetkę Granata na łamach "Naszej Polski" z 13 stycznia 1998 r. w słowach: "Do skandalicznych, uwłaczających godności III RP, nominacji ludzi obciążonych agenturalną działalnością w służbach specjalnych PRL należy zaliczyć przypadek Jana Granata, do niedawna dyrektora generalnego w MSZ (syn szefa Wojsk Ochrony Pogranicza, kadrowy funkcjonariusz wojskowej bezpieki, za komuny I sekretarz KZ PZPR i długoletni funkcjonariusz Departamentu Kadr MSZ). Ten rezydent tajnej policji politycznej i bliski współpracownik Rosatiego do MSZ skierowany został przez PRL-owski wywiad wojskowy. Jego kariera świadczy o triumfie specyficznego pluralizmu oraz ciągłości ideowo-politycznej kolejnych ekip rządzących w gmachu na Szucha. Po długich wahaniach minister B. Geremek odwołał go z tej funkcji, ale tylko po to, aby... mianować konsulem generalnym - ministrem pełnomocnym RP w Lipsku z ambasadorską pensją. Na swej ostatniej placówce w Berlinie przebywał 7 lat (wyjechał na nią jeszcze z PRL do NRD). Tolerowali go tam wszyscy 'solidarnościowi' ministrowie SZ. Wcześniej pracował w Wiedniu. Na początku lat 70. poprzez ambasadę PRL w tym mieście praktykowano na dużą skalę nielegalny proceder wymiany złotówek na waluty zachodnie (ma to zresztą ścisły związek z tzw. aferą majątku po PZPR i gorączkową aktywnością gospodarczą partii pod koniec jej istnienia). Granat brał w nim bezpośredni udział. (...)
Z jego dziwnym, mało swojskim nazwiskiem wiąże się kilka anegdot i incydentów. Prawdziwą konsternację i panikę wywołał swego czasu w ambasadzie PRL w Pradze telegram (w tego typu korespondencji używa się wyłącznie małych liter) o treści: 'towarzysz kowalski wraz z granatem przylatuje o godzinie 11.30'. W 1996 r. Granat mianowany został przez Cimoszewicza dyrektorem generalnym ds. służby cywilnej. Ministerstwo dogłębnie zaśmieca swoimi kolegami po fachu. W polityce kadrowej interesowało go głównie, co o jego poczynaniach sądzą 'resorty kooperujące' (pod tym eufemizmem z czasów komuny kryją się MSW i MON, cywilna i wojskowa bezpieka). (...)
W przypadku Granata zadziałało także kryterium rasowe. Jojne Granat jest potomkiem żydowskiego komunisty, który po wojnie przybył z Sowietów do Polski i siłą wbijał Polakom we łby komunizm. Przez ludzi Geremka został zaakceptowany i uznany za 'swojego' (...).
Kontynuując temat w "Naszej Polsce" po blisko 7 latach (nr z 12 grudnia 2006 r.), Krzysztof Górecki pisał: "Ciekawe, że zaakceptował go Geremek. Ba, stał się jego głównym doradcą w sprawach kadrowych. Dzisiaj zaakceptowało go PiS. Ciekawe, w czym doradza temu ostatniemu? Jeśli nie daj Boże, PiS utraci władzę, PO dostanie MSZ w 'idealnym' kadrowo stanie. Tusk tu 'normalności' nie będzie musiał przywracać".
Jego ojciec pacyfikował Poznań
Wśród "najbarwniejszych" komunistycznych rodowodów w ambasadach wyraźnie wiódł prym Wsiewołod Strażewski, dyplomata RP w Dżakarcie, Pekinie i Tajpej. Krzysztof Górecki tak pisał o jego ojcu w tekście "Dziadkowie, rodzice, wnuki" ("Nasza Polska" z 27 września 2005 r.): "Wsiewołod Iljicz Strażewski, generał pochodzenia rosyjskiego, niegdyś dowódca Śląskiego Okręgu Wojskowego i wiceminister obrony, jego czołgi uczestniczyły w pacyfikacji robotniczej rewolty w Poznaniu w czerwcu 1956 r. Chwalił się wówczas w sprawozdaniu dla marszałka Rokossowskiego, że 'do rozprawy z demonstrantami wykorzystał swe doświadczenie w walkach z Niemcami w Stalingradzie'. Miarą sowieckiego zniewolenia Polski była wówczas obsada dowództwa LWP: Konstanty Rokossowski - minister obrony, i Wsiewołod Iljicz Strażewski - I wiceminister obrony. Syn Wsiewołod obecnie radca w ambasadzie RP w Dżakarcie".
Stefan H. Wilk z kolei zapytywał na łamach "Głosu" z września 2006 r.: "A kto jest obecnie naszym reprezentantem w Taipei na Tajwanie (...). Otóż pan Wsiewołod Strażewski, syn Wsiewołoda Iljicza Strażewskiego, który w 1956 r. w służbie Sowietów i na rzecz Sowietów dowodząc Śląskim Okręgiem Wojskowym wspierał krwawe stłumienie Powstania Poznańskiego! Czy naprawdę Rzeczypospolitej nie stać na lepszego dyrektora Warszawskiego Biura Handlowego w Taipei?".
Na łamach "Naszej Polski" z 27 września 2005 r. można było przeczytać opowieść K. Góreckiego o innym barwnym rodowodzie - Marka Jędrysa, ówczesnego ambasadora w Wiedniu (gdzie jest teraz?), a wcześniej ambasadora w Bernie i dyrektora Departamentu Europy. Według Góreckiego, M. Jędrys był kadrowym oficerem wywiadu wojskowego (potwierdził to Raport Antoniego Macierewicza o działaniach WSI, gdzie M. Jędrys znalazł się na liście ujawnionych agentów i oficerów WSI), a jego ojcem był płk Zygmunt Jędrys, były zastępca komendanta wojewódzkiego ds. SB w Łodzi, naczelnik wydziału najbardziej związanego z bandyckimi tradycjami utrwalania stalinizmu w Departamencie III MSW (Departament Ochrony Konstytucyjnego Porządku). Według K. Góreckiego, to Zygmunt Jędrys, "wówczas kapitan SB, własnoręcznie aresztował Prymasa S. Wyszyńskiego późnym wieczorem w jego warszawskiej rezydencji na Miodowej 17". Stefan H. Wilk pisał w "Głosie" z września 2006 r. o ówczesnym ambasadorze RP w Singapurze (gdzie jest teraz?) Bogusławie Majewskim. Przypomniał równocześnie, że ojciec tegoż ambasadora RP Jan Majewski "za czasów PRL w latach 1952-1969 'oficer Sztabu Generalnego', był wiceministrem (podsekretarzem stanu) w przejściowych 'latach przełomu' 1985--1992, a potem jeszcze wyjechał jako ambasador RP na placówkę do Pakistanu" (zob. na ten temat również tekst K. Góreckiego w "Naszej Polsce" z 27 września 2005 r.).
Rodzina Bierutów
Wśród dyplomatów III RP nie zabrakło piastujących wysokie stanowiska urzędników powiązanych z rodzinami dyktatorów PRL. Szczególnie "wyróżniła się" pod tym względem "rodzina Bierutów". Krzysztof Górecki tak pisał w "Naszej Polsce" z 30 sierpnia 2005 r. o najsłynniejszej postaci z tego rodu wśród dyplomatów RP: "Maciej Górski - ambasador RP w Atenach, to nieślubny syn Bieruta i jego sekretarki Wandy Górskiej, aktywistki PPR. Kreator i propagandysta stanu wojennego, znany z wystąpień u boku Urbana, któremu prowadził konferencje prasowe, szef Interpressu. W Rzymie, gdzie był jeszcze do niedawna ambasadorem, nie należał do najbardziej zapracowanych dyplomatów. Zajmował się jedynie goszczeniem partyjnych i wojskowych prominentów SLD w prywatnym charakterze nieprzerwanie wizytujących Rzym. Stąd nasza ambasada nazywana była 'Pensjonat Rubens' (leży przy via Rubens). Oprócz pełnienia funkcji szefa pensjonatu zajmował się także kolekcjonowaniem... talonów na benzynę. Na swoje nazwisko zarejestrował pięć samochodów i pobierał z MSZ Włoch talony, które pokątnie z zyskiem spieniężył za - bagatela - kilkanaście tysięcy euro. Po powrocie z Rzymu mianowany ministrem obrony narodowej ds. polityczno-wychowawczych (sic!). W Atenach przejmuje schedę po innym współpracowniku Urbana - Grzegorzu Dziemidowiczu".
Macieja Górskiego odwołano w marcu 2006 r. ze stanowiska ambasadora w Atenach. Krzysztof Górecki pisał w "Naszej Polsce" z 30 sierpnia 2005 r. o bratanku Macieja Górskiego - Adamie Kobierackim, w MSZ od 1982 r., od 1991 r. stałego przedstawiciela RP przy Biurze Narodów Zjednoczonych i Organizacjach Międzynarodowych w Wiedniu, a od 1997 r. szefa Misji RP przy OBWiE w Wiedniu. Górecki przypomniał również postać Grażyny Bernatowicz-Bierut - ambasadora RP w Madrycie, przedtem m.in. dyrektor Departamentu Integracji Europejskiej, a później wiceminister spraw zagranicznych. Jej mężem jest dziennikarz Marek Bierut (Bolesław Bierut był jego stryjem). Wspomniany dziennikarz w stanie wojennym "reaktywował" "Rzeczpospolitą", później był jej korespondentem w Sztokholmie. Według Tekstu S.H. Wilka, do roku 1989, gdy ktoś w MSZ nieopatrznie zatytułował ją [Bernatowicz - JRN] "panią Bernatowicz", niezmiennie poprawiała go, groźnie wykrzykując "Bierut-Bernatowicz" (czy "Bernatowicz-Bierut").
Inni dyplomaci komunistycznego chowu
Bardzo długo można by jeszcze wyliczać różne przypadki dyplomatów RP z komunistycznym rodowodem. Ograniczę się do bardzo skrótowego wyliczenia tylko kilkunastu z nich. Według tekstu K. Góreckiego z "Naszej Polski" z 27 września 2005 r., Jarosław Spyra, były wicedyrektor Departamentu Ameryki (w 2005 r. ambasador w Chile, jest nim do dziś), jest synem płk. Eugeniusza Spyry, byłego naczelnika Wydziału III w Departamencie I MSW. Z kolei ulokowany w jednej z agend ONZ Włodzimierz Cibor jest synem majora Tadeusza Cibora z Departamentu III MSW, który rozpracowywał m.in. Melchiora Wańkowicza przed aresztowaniem w 1964 roku. Andrzej Lisowski, z nominacji Bartoszewskiego konsul generalny w Săo Paulo, jest synem płk. Bogdana Lisowskiego, m.in. wicedyrektora Departamentu I MSW, rezydenta bezpieki w Paryżu i Bejrucie. Ryszard Ostaś, naczelnik w Departamencie Konsularnym, jest synem płk. Józefa Ostasia, funkcjonariusza MSW, zastępcy prokuratora generalnego oraz kierownika Wydziału Administracyjnego KC PZPR. Były zastępca dyrektora Departamentu Konsularnego MSZ, później konsul generalny w Kalingradzie Jarosław Czubiński, jest bratankiem Lucjana Czubińskiego, długoletniego prokuratora generalnego PRL. Wojciech Piątkowski, były wicedyrektor Departamentu Polityki Bezpieczeństwa MSZ, a w 2005 r. radca minister w Londynie, jest synem Wacława Piątkowskiego, byłego kierownika Wydziału Zagranicznego KC PZPR. Z kolei urzędujący ambasador RP w Armenii Tomasz Knothe jest synem Jerzego Knothego, byłego funkcjonariusza KPP i agenta Kominternu, a później ambasadora w Pekinie. Ojczymem T. Knothego był wieloletni PRL-owski wiceminister spraw zagranicznych Józef Winiewicz.
Według artykułu K. Góreckiego z "Naszej Polski" z 7 maja 1997 r., Adam Halamski, w 1997 r. wicedyrektor Departamentu Europy, jest synem działacza PZPR i oficera SB. Wicedyrektor Departamentu Konsularnego Tadeusz Chomicki, nazywany w MSZ "Dawidek", jest synem pułkownika PRL-owskiego wywiadu wojskowego. Według artykułu K. Góreckiego w "Naszej Polsce" z 21 listopada 2006 r. Piotr Szymanowski, były ambasador RP w Maroku, a obecnie konsul generalny w Strasburgu, jest synem KPP-owca, byłego dyrektora departamentu informacji w MSZ w dobie PRL, a później ambasadora w Szwecji. Były ambasador RP w Wenezueli Jarosław Perlin jest synem płk. Oskara Perlina, byłego politruka w międzynarodowych brygadach w Hiszpanii. Ambasador RP w USA Janusz Reiter jest - według wspomnianego tekstu K. Góreckiego z "Naszej Polski" z 21 listopada 2006 r. - "przez żonę skoligacony z familią Sznurkowskich (vel Schneiderman). Teść Reitera Tadeusz Sznurkowski przybył do Polski w 1944 r. z armią sowiecką (...), za komuny funkcjonariusz MSW i MSZ (dyrektor departamentu prasy, dyplomata w Berlinie i Bonn)". Według artykułu K. Góreckiego z "Naszej Polski" z 13 września 2005 r. Maciej Lewandowski, w MSZ od 1982 r., a po 1989 r. kolejno konsul generalny w Strasburgu, dyrektor Departamentu Integracji z UE w MSWiA, a w 2005 r. zastępca ambasadora w Bukareszcie, jest synem szefowej tajnej kancelarii w KC PZPR i zięciem wspomnianego już T. Sznurkowskiego vel Schneidermana. Według tekstu K. Góreckiego z "Naszej Polski" z 6 stycznia 1999 r., dyrektorem generalnym MSZ w grudniu 1997 r. został Maciej Radlicki, syn funkcjonariusza Ministerstwa Sprawiedliwości i dyspozycyjnego prokuratora na Pradze Północ. Obecnie jest ambasadorem w Rzymie. Według Góreckiego, Radlicki senior: "Był bardzo 'aktywnym' prokuratorem w kontekście represji wobec autorów robotniczego buntu w Radomiu w 1976 r.". Według artykułu K. Góreckiego z "Naszej Polski" z 30 kwietnia 1997 r., ówczesny dyrektor departamentu integracji europejskiej Stanisław Stebelski to były szef ZMS na SGPiS, syn generała LWP - pełnomocnika ds. pobytu wojsk sowieckich w Polsce, ortodoksyjnego komunisty. Roman Chałaczkiewicz, w 1997 r. ambasador w Iraku, a obecnie w Abu Dhabi, jest synem zastępcy komendanta wojewódzkiego MO ds. SB w Bydgoszczy. Sam Chałaczkiewicz był ostatnim sekretarzem Komitetu Zakładowego PZPR w MSZ przed 1989 rokiem.
"Internacjonalista" - spec od dyplomatycznych "czystek"
Na koniec tego wyliczenia nieco szerzej opiszę jeden dość przedziwny "kwiatek" z dyplomatycznej łączki. Chodzi o osobę Macieja Koźmińskiego, byłego ambasadora RP na Węgrzech. Był kiedyś mocno eksponowany na łamach "Gazety Wyborczej", co specjalnie nie dziwiło. Skrajny "internacjonalista", z uprzedzeniami do tradycyjnego polskiego patriotyzmu, wielce zaprzyjaźniony z A. Michnikiem, tym chętniej musiał być reklamowany w "Wyborczej". W przeciwieństwie do wielu innych ambasadorów z poręki Geremka i Skubiszewskiego miał nawet istotny atut - pojechał na Węgry jako "fachowiec" (znał jęz. węgierski i miał za sobą naukowe publikacje na temat historii Węgier). Były jednak również pewne "ale" w związku z jego osobą. O paru z nich napisał Krzysztof Górecki w tekście "Antypolonizm polskiego MSZ", część 2 ("Nasza Polska" z 16 października 1996 r.), stwierdzając m.in.: "Maciej Koźmiński, ambasador RP na Węgrzech, internacjonalistyczny historyk. W swych informacjach, przesyłanych do MSZ szczególny nacisk kładzie na zagrożenie demokracji węgierskiej ze strony prawicy i nacjonalizmu węgierskiego (...). Stosunkowo mało znanym wątkiem jego życiorysu jest, że ojciec wymienionego, kadrowy pracownik SB, był tuż po wojnie attaché handlowym w Budapeszcie i operacyjnie rozpracowywał węgierską Polonię, denuncjując i przekazując wszystkie dane i charakterystyki o niej NKWD i miejscowym stalinowcom". Jak widzimy, ze strony K. Góreckiego padło niebywale ciężkie oskarżenie na temat ojca M. Koźmińskiego i jakoś nigdzie nie spotkałem się z próbą zaprzeczenia przez samego M. Koźmińskiego tej tak oskarżycielskiej informacji.
Tak się składa, że sam aż nadto dobrze poznałem M. Koźmińskiego jako "znawcę węgierskiej historii". W jego niezbyt ciekawym i bogatym dorobku w tej dziedzinie główną pozycję stanowiła pisana w wielce dogmatycznym stylu książka o stosunkach Polski i Węgier w latach 1938-1939, skrajnie przyczerniająca obraz polityki obu krajów. A przy tym przeraźliwie nudna, z tych, co to aż zęby bolą przy lekturze. Właśnie nudziarstwo i ogromne nadęcie było przeraźliwymi cechami osobowości M. Koźmińskiego, ciężko znoszonymi już u "naukowca", a wręcz odpychającymi u kogoś, kto został ambasadorem. Dodajmy, że był tym ambasadorem w Budapeszcie głównie za czasów rządów Węgierskiego Forum Demokratycznego, partii jednoznacznie patriotycznej i prawicowej. Sam Koźmiński zaś był gorącym zwolennikiem opozycyjnego Związku Wolnych Demokratów, węgierskiego odpowiednika Unii Demokratycznej, partii maksymalnie zdominowanej przez mniejszość żydowską (liczy ona na Węgrzech ponad 100 tys. ludzi i koncentruje się głównie w Budapeszcie). Koźmiński, wbrew regułom dyplomacji, lgnął głównie do tej opozycyjnej "internacjonalistycznej" partii kosztem kontaktów z patriotycznym Węgierskim Forum Demokratycznym. Opowiadał mi o tym wprost niepokojące rzeczy były radca polityczny Ambasady RP na Węgrzech Piotr Lippóczy, świetnie znający Węgry i język węgierski, ale usunięty przez Koźmińskiego za niepoprawne politycznie poglądy. Lippóczy wręcz oskarżał później Koźmińskiego o "wojujący syjonizm". Usunięcie Lippóczego było tylko jednym z licznych elementów "czystki" prowadzonej przez Koźmińskiego wobec mających inne niż on poglądy dyplomatów. Tadeusz Kosobudzki w swojej książce "MSZ od A do Z" (s. 131) pisał, że "Koźmiński znany był (...) z wielu propozycji odwołań z placówki w Budapeszcie". Wykazał za to bardzo szeroki gest w sprawach finansowych. Według Kosobudzkiego (op. cit., s. 131), Koźmiński "W drodze bezpośrednich kontaktów z ministrem Skubiszewskim wbrew wyrażonej na piśmie opinii służb inwestycyjnych ministerstwa uzyskał zgodę na zbyteczną nadbudowę piętra w budynku ambasady. Koszty wyniosły 2,3 mln dolarów". Rzeczpospolita zapłaciła.
Jest to ostatnia część artykułu z cyklu "Czerwone dynastie w MSZ".
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Sob 7:59, 09 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Były błędy przy komunalizacji!!!!
Komunalizacja obiektu, w którym znajdował się szpital im. Korczaka w Łodzi, była niezgodna z prawem - to wnioski, do jakich doszła eurodeputowana Urszula Krupa po przeanalizowaniu wszystkich dokumentów i konsultacji z prawnikami. W 2005 r., w ostatnich dniach swojego urzędowania, należący do Skarbu Państwa teren wraz z zabytkowymi budynkami przekazał wojewoda Stefan Krajewski urzędowi marszałkowskiemu, którym zarządzali jego koledzy z SLD. W tej sprawie Urszula Krupa skierowała wczoraj pismo do wojewody łódzkiego - z prośbą o stwierdzenie nieważności decyzji poprzednika. Tymczasem przeniesiony trzy tygodnie temu do Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego im. Kopernika oddział chirurgii dziecięcej świeci pustkami.
- W związku z niepokojącymi informacjami, w ostatnim czasie przekazywanymi m.in. przez "Nasz Dziennik" oraz pracowników szpitala im. Korczaka, dotyczącymi prowadzonego przez łódzką prokuraturę śledztwa w sprawie nieprawidłowości w szpitalu im. Kopernika, w skład którego wchodzi szpital im. Korczaka, można przypuszczać, że oświadczenie największego w województwie ośrodka onkologicznego, jakim jest Kopernik, iż jednostka nie posiada obciążeń na nieruchomości z tytułu hipoteki i zastawów powstałych po dniu 31 grudnia 1998 r., może mijać się z prawdą - powiedziała nam dr Urszula Krupa. Wczoraj zwróciła się do wojewody o wyjaśnienie całej sprawy i anulowanie decyzji jego SLD-owskiego poprzednika. Zdaniem eurodeputowanej, może wydawać się dziwne, że prywatni właściciele działek sąsiadujących z 3-hektarową działką szpitala im. Korczaka nie wysunęli roszczeń do gruntów położnych w granicach placówki, gdyż te zostały zaspokojone finansowo przez osoby prywatne niezwiązane zupełnie z Urzędem Marszałkowskim w Łodzi oraz dyrekcją szpitala. Z kim są zatem powiązane? Sprawę, zdaniem Urszuli Krupy, powinna wyjaśnić także prokuratura. Jest zatem wiele okoliczności, które sprawiają, że nieważność komunalizacji może stwierdzić obecny wojewoda z PiS Helena Pietraszkiewicz.
- Po pierwsze, komunalizacja obiektu nastąpiła w trakcie likwidacji placówki - tłumaczy nam mecenas Maria Stangierska, która doszła do podobnego wniosku jak eurodeputowana Urszula Krupa . - Tu pojawia się pytanie - po co? I dlaczego w takim razie 3 hektarową działkę z zabytkowymi pawilonami wojewoda Krajewski przekazał za darmo? - pyta. W sytuacji, gdy organ założycielski, jakim dla Korczaka jest urząd marszałkowski, rezygnuje z prowadzenia w dotychczasowych budynkach działalności - teren wraz z budynkami powinien wrócić do Skarbu Państwa, a następnie do miasta Łodzi, dla którego - z przeznaczeniem dla biednych dzieci - został sto lat temu wybudowany i wyposażony szpital pediatryczny. Do chwili przejęcia na własność przez Skarb Państwa szpital był własnością Łódzkiego Chrześcijańskiego Towarzystwa Dobroczynności (niedawno reaktywowanego), po przekazaniu go w roku 1910 w formie darowizny aktem notarialnym przez fundatorów i budowniczych - czołowych fabrykantów Łodzi, głównie małżonków Herbstów. Dar obwarowany został zawartym w akcie notarialnym zastrzeżeniem, że szpital ma służyć biednym dzieciom Łodzi "po wsze czasy". Stąd, według Krupy, sprawa wymaga rzetelnej analizy historycznej i odpowiedzi na pytanie: czy podjęta decyzja nie narusza praw spadkobierców? Obecnie mienie należy do urzędu marszałkowskiego i przygotowywana jest koncepcja nowego zagospodarowania terenu. Jak usłyszeliśmy niedawno w biurze prasowym urzędu - być może powstaną tam biura.
- Po drugie, wraz z przewłaszczeniem obiektu przez urząd marszałkowski zmienione zostały zapisy w księgach notarialnych - tłumaczy Urszula Krupa. Chodzi o oznaczenie numeru działki. - Jego zmiana nastąpiła w sposób budzący wątpliwości - ujawnia eurodeputowana. Urszula Krupa ma nadzieję, że Helena Pietraszkiewicz, wojewoda z PiS, uchyli decyzję poprzednika.
Radni nie znali prawdy
Przy okazji pojawia się też trzeci problem. - W trakcie podejmowania decyzji o restrukturyzacji szpitala pediatrycznego im. Korczaka, a więc w latach 2002-2003, radnym mówiono, że teren należy do urzędu - mówi radny poprzedniej kadencji, Grzegorz Lorek. - Gdybyśmy znali prawdę, decyzję można by zablokować - uważa. Według niego bowiem, zarząd województwa nie mógł decydować o czymś, co nie do końca stanowiło jego własność. W październiku 2005 r., przed samymi wyborami, ówczesny wojewoda łódzki Stefan Krajewski (SLD) przekazał cały teren urzędowi marszałkowskiemu - gdzie rządzili i do dziś pozostają w zarządzie jego koledzy. Po wyprowadzeniu stamtąd szpitala działkę można by atrakcyjnie sprzedać. Na teren szpitala przyjeżdżają już urzędnicy, którzy zastanawiają się nad wykorzystaniem pustych pawilonów - co najdziwniejsze, wśród nich był wicemarszałek województwa z LiD Krzysztof Makowski (bliski współpracownik Leszka Millera), były SLD-owski wojewoda łódzki, którego nadzór nad prywatyzacją kilku spółek w województwie (m.in. Cefarmu) bardzo źle oceniła Najwyższa Izba Kontroli (w tej sprawie śledztwo prowadzi prokuratura) i to jego głównie obarczyła spowodowaniem wielomilionowych strat dla Skarbu Państwa (Makowski do spółek "powsadzał" swoich kolegów). Czyżby teraz ten sam Makowski miał decydować o atrakcyjnej działce w centrum miasta?
Pracy jest niewiele
Oddział chirurgii dziecięcej - przeniesiony ze zredukowaną liczbą łóżek trzy tygodnie temu do WSS im. Kopernika - świeci pustkami. - W środę rozpoczęliśmy przyjmowanie pacjentów - informuje nas Joanna Kozłowska, chirurg. - Jednak na pierwszym dyżurze koleżanka nie przyjęła żadnego pacjenta - relacjonuje. Według lekarki, sprawdza się to, czego pracownicy się obawiali. - Do tej pory pacjentami szpitala im. Korczaka były dzieci z pobliskiej, bardzo biednej okolicy. W tej chwili rodziców nie stać na wyprawy na drugi koniec miasta - podkreśla. Lekarze z chirurgii udzielali często doraźnej pomocy. - Takich pacjentów było każdego dnia kilkudziesięciu - mówi. - Teraz dla tych ludzi to się skończyło - stwierdza. I opowiada, jak przez prawie trzy tygodnie lekarze na oddziale nie robili nic, bo nie funkcjonował. Teraz też pracy jest niewiele.
Anna Skopinska
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Nie 19:00, 10 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
"Wprost": Mazur był informatorem Bieszyńskiego!!!
Edward Mazur, podejrzany o podżeganie do zabójstwa byłego szefa policji gen. Marka Papały, jako wieloletni agent SB, a potem UOP, był informatorem płk. Ryszarda Bieszyńskiego - podał tygodnik "Wprost" w swoim wydaniu internetowym.
Bieszyński był głównym świadkiem obrony przed amerykańskim sądem w postępowaniu w sprawie ekstradycji Mazura do Polski.
Bieszyński był szefem departamentu postępowań karnych w UOP, a od 2002 r. w ABW prowadził sprawę zabójstwa Papały. Przed sądem w Chicago zeznał, że Mazur jest niewinny. Dodał, że zdaje sobie sprawę "z ryzyka dla siebie" z powodu zeznawania w procesie Mazura, ponieważ "żyje w Polsce". Mówił także, że swą opinię opiera na dokumentach sprawy, które przejrzał, oraz własnych doświadczeniach ze śledztwa. Sugerował, że zgromadzone przeciw Mazurowi dowody są bez wartości, i że władze RP chcą obciążyć go winą za niepopełnione przestępstwo. Mówił też, że koronny świadek oskarżenia gangster Artur Zirajewski, który zeznał, że Mazur oferował 40 tys. dolarów za zabójstwo Papały, jest zupełnie niewiarygodny.
Media podawały - co potwierdził b. rzecznik prasowy policji Paweł Biedziak - że Bieszyński "wrabiał wdowę po Papale w zabójstwo męża".
Zdaniem prasy, to właśnie Bieszyński w 2004 roku umożliwił ucieczkę Mazura z Polski.
onet.pl
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pon 7:33, 11 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Taki piękny POgrzeb
Wraz z całą Polską podziwiałem w ubiegły weekend konferencję programową PO. Płomienne przemówienie Donalda Tuska sprawiło, że zrozumiałem, iż nadchodzi kres IV Rzeczypospolitej. Oto właśnie do władzy idzie partia, która obnaży ohydę zmian dokonywanych w Polsce przez ostatnie dwa lata. Partia, która jest w stanie bronić demokracji przed oskarżycielami Mirosława G., Edwarda M., a nawet Aleksandra K.
Dwa tygodnie temu wraz z całą Polską podziwiałem też na Uniwersytecie Warszawskim konferencję programową nowo tworzącej się partii. Partii, która chce obnażać ohydę dzisiejszej rzeczywistości i bronić niewinnych ofiar IPN, ministra Ziobry i „Gazety Polskiej”.
Absolutnie nie chcę twierdzić, że obydwa ugrupowania są identyczne. Różnią się, i to bardzo: na czele pierwszego stoi Aleksander Kwaśniewski, na czele drugiego Donald Tusk. Różnic jest jeszcze więcej. Nowa partia spotkała się na Uniwersytecie, a stara w hali Expo. W nowej partii pierwsze skrzypce grał lider PO Andrzej Olechowski, a starej nawet nie zaszczycił. Jak widać, słychać i czuć różnice są tak ogromne, że każdy wyborca zauważy je bez większych problemów.
Głoszenie kresu IV RP przez lidera PO jest o tyle budujące, że to liderzy PO wprowadzili to pojęcie do publicznego obiegu. Również liderzy PO byli współtwórcami potępianej obecnie przez nich ustawy lustracyjnej. PO przyjęło taktykę obalania razem z SLD ustaw, które uchwalało wcześniej z PiS.
Co do partii Kwaśniewskiego, przynajmniej wiadomo, że nigdy nie chciała IV RP i nie popierała lustracji. W tej sytuacji wyścig o reanimowanie programu nieboszczki Unii Wolności Kwaśniewski wygra z PO, zanim zacznie jeszcze o to dobrze walczyć.
PO miała swoją szansę. Mogła punktować PiS za brak realizacji programu, za dogadywanie się z ludźmi tak podejrzanej kondycji moralnej jak liderzy Samoobrony i tak wielkich zalet umysłowych jak pani rzecznik praw dziecka. Jednak Donald Tusk wpadł na lepszy pomysł: skoro PiS jest przy władzy, to stwórzmy antyPiS. W rezultacie, by zrozumieć program PO, trzeba najpierw przestudiować program PiS.
Donald Tusk urządził pogrzeb IV RP. Trochę przesadził. Na śmierć wysłał jedynie partię, która to hasło jako pierwsza zaczęła głosić.
Tomasz Sakiewicz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pon 17:53, 11 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Rządząca kolalicja przypomina kocioł – ciągle coś się w nim przypala, wybucha i kipi. Podobno nawet niedawno byliśmy o krok od ostatecznego wybuchu, ale kocioł nadal stoi.
Zacznijmy od składników. Dzisiejsza "Rzeczpospolita" przynosi informacje, że niektóre części koalicji tracą mocno na świeżości. Gazeta publikuje dziś sondaż (na marnych 500 osobach co prawda) o przydatności do spożycia Samoobrony i Andrzeja Leppera. Oto wyniki:
Czy Samoobrona wejdzie do Sejmu następnej kadencji? Tak i raczej tak – 50 procent, Nie i raczej nie – 43 procent.
Czy przetrwa następne 15 lat? Tak – 32 procent, Nie - 62 procent.
Czy Andrzej Lepper odegra w przyszłości ważną rolę w polskiej polityce? Tak – 31 procent, Nie – 65 procent.
Swoją świeżość traci też (ile to już było dowodów?) Liga Polskich Rodzin. Warszawscy działacze partii zarzucają bowiem kolegom z władz partii uprawianie nepotyzmu:
"W wielu decyzjach personalnych można się dopatrywać nepotyzmu i koteryjności" - czytamy w deklaracji [wewnątrzpartyjknej opozycji]. To ewidentna aluzja do mającego się odbyć w sobotę zjazdu, na którym warszawscy delegaci wybiorą szefa lokalnych struktur.
- Murowanym kandydatem ma być poseł Szymon Pawłowski, szwagier wiceprzewodniczącego Ligi Wojciecha Wierzejskiego - mówi "Rz" Marian Brudzyński [lider niezadowolonych LPR-owców].
Gdy owoce fermentują, muszą powstawać bąbelki. A gdy naczynie jest zamknięte… może dojść do zerwania koalicji. I to rzeczwiście ponoć nastąpiło. Pisze "Rzepa":
Ledwie półtora miesiąca temu Jarosław Kaczyński, doprowadzonydo furii przez koalicjantów, zerwał współpracę z Samoobroną i LPR. Obie partie, w zamian za poparcie dla Ludwika Dorna na marszałka Sejmu, zażądały tak wielu stanowisk, że wzburzony premier mówił, iż nadszedł czas na nowe wybory.
- Było naprawdę gorąco - relacjonuje bliski współpracownik Jarosława Kaczyńskiego. - Premier walnął pięścią w stół i oświadczył, że skoro koalicja nie jest w stanie nawet wybrać marszałka, to nic więcej nie będzie w stanie zrobić w Sejmie i jej trwanie nie ma sensu.
Największy ferment wywołała Samoobrona – chciała zbyt wielu stanowisk dla swoich działaczy, swoje trzy grosze dołożyło też LPR. Dlaczego więc kocioł nadal stoi na ogniu? Na scenę wkroczył wówczas Adam Lipiński, główny negocjator PiS do czasu Taśm Renaty Beger, kiedy wyszły na jaw jego metody. Czy użył ich również w tym przypadku?
Z naszych informacji wynika, że koalicję uratował Adam Lipiński, minister w Kancelarii Premiera, wiceprezes PiS. Gdy Kaczyński porzucił koalicjantów z mocnym postanowieniem skrócenia kadencji Sejmu i udał się na umówione spotkanie, Lipiński zdołał przekonać koalicjantów, by ustąpili ze swoich żądań. Gdy premier wrócił ze spotkania, kryzys był już zażegnany.
Chyba nie zaproponował znowu stanowiska wiceminister rolnictwa dla Renaty Beger?
Wiadomo, że ta cała koalicja jest małżeństwem z rozsądku, ale czy nie za dużo już tej przemocy domowej?
Nic dodać nic ująć szambo i tyle,oni reformują kraj po swojemu oczywiście i tylko dla własnej korzyści.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Wto 8:26, 12 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Wreszcie pokazano ich twarze!!!!
W Pałacu Tomasza Zielińskiego w Kielcach otwarto wczoraj wystawę "Twarze kieleckiej bezpieki". Na ekspozycji pokazano tych, którzy zajmowali stanowiska kierownicze w UB oraz SB w Kielcach w latach 1944-1990. Jest to już trzecia, jak do tej pory największa, tego typu wystawa organizowana przez krakowski oddział Instytutu Pamięci Narodowej w ramach ogólnopolskiego projektu IPN.
- Pokazujemy około 250 twarzy z kadry kierowniczej, tych, którzy decydowali o obliczu Urzędu Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa w Kielcach - mówi Leszek Bukowski, naczelnik kieleckiej delegatury krakowskiego oddziału IPN.
W otwarciu ekspozycji uczestniczyło wielu kombatantów i świadków tamtych wydarzeń. - Wreszcie po tylu latach pokazano te twarze. Wielu z prześladowanych nie doczekało tej chwili. Wydaje mi się, że ta ekspozycja jest hołdem dla wszystkich, którzy byli represjonowani - powiedział Edward Karyś z Kielc.
Podczas wernisażu zaprezentowano film dokumentalny przygotowany na podstawie oryginalnych materiałów Służby Bezpieczeństwa przez Oddziałowe Biuro Edukacji Publicznej IPN w Gdańsku. Ten dokument przybliżał metody i działania, jakie podejmowała bezpieka, by bronić totalitarnego systemu.
- Ta wystawa jest trzecią organizowaną przez nas. Pierwsza była w Krakowie, kolejna w Nowym Sączu. Na przełomie września i października pokażemy czwartą w Tarnowie - zapowiada prof. Ryszard Terlecki, dyrektor krakowskiego oddziału IPN. - Warto zauważyć, że prezentacja w Kielcach jest największa objętościowo. To bierze się stąd, że zaskoczyło nas powodzenie tych wystaw. Spodziewaliśmy się, iż będą one adresowane przede wszystkim do ofiar bezpieki, a tymczasem personifikacja zła zyskuje zainteresowanie publiczności także młodej - zauważa prof. Ryszard Terlecki.
Kielecka bezpieka podejmowała działania typowe dla komunistycznego aparatu bezpieczeństwa. Bardzo mocno starała się przeniknąć w tkankę społeczną, ingerować w środowisko. W latach 1944-1956 kierowało nią kolejno 11 osób, a w następnych, do 1989 roku, pięć osób. Na wystawie przedstawieni są także ci, którzy szefowali pionom operacyjnym i pomocniczym. - Pokazujemy tylko kadrę kierowniczą, ale przygotowujemy pełną listę funkcjonariuszy, która zostanie opublikowana. Myślę, że będzie to interesujące także dla tych, którzy na wystawie nie znajdują twarzy swoich prześladowców - podkreśla prof. Ryszard Terlecki. Jak zaznacza, ekspozycje "Twarze bezpieki" służą przede wszystkim temu, by nie zapomniano, że za dyktaturę komunistyczną w Polsce byli odpowiedzialni obok Sowietów ci Polacy, którzy weszli w struktury bezpieki.
- Trzeba to wyraźnie powiedzieć, że to byli ludzie, którzy zdradzili Polskę i działali na szkodę Polski, i dopuścili się rozmaitych zbrodni, przestępstw, to są współwinni przez udział w tej organizacji - podkreśla prof. Terlecki. Zaznacza, że część z nich już nie żyje, a ci, którzy żyją, pobierają emerytury czy renty znacznie wyższe niż ich ofiary. Wystawa prezentowana będzie do 9 lipca br.
Małgorzata Bochenek
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Wto 8:28, 12 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Strajk na kolei zawieszony
Pomostówki dla kolejarzy!!
Kolejarze porozumieli się z rządem i nie będzie zapowiadanego na dziś strajku ostrzegawczego na kolei. Obu sronom udało się wczoraj zawrzeć kompromis. Postanowiono, że do systemu emerytur pomostowych zostaną włączeni kolejarze, których praca jest bezpośrednio związana z bezpieczeństwem na kolei.
Poczynione wczoraj uzgodnienia zostaną zawarte w ustawie o emeryturach pomostowych oraz w rozporządzeniach do ustawy. Według wicepremiera Przemysława Gosiewskiego, który z kolejarzami negocjował, ustawa powinna zostać uchwalona na przełomie listopada i grudnia, a zacznie obowiązywać od przyszłego roku. Do tego czasu kolejarze zapowiedzieli zawieszenie akcji protestacyjnej. - Rozmowy były trudne, ale udało się osiągnąć porozumienie. Pokazuje to, że trudne sprawy społeczne można rozwiązać za obopólnym porozumieniem - powiedział po spotkaniu z reprezentantami kolejarzy wicepremier Przemysław Gosiewski.
Podpisane wczoraj porozumienie zostało wynegocjowane i parafowane przez rząd i komitet protestacyjny kolejarzy już w ubiegłą środę. Nadal jednak będzie trwać referendum w sprawie strajku na kolei. Jak mówią przedstawiciele kolejarzy, jeśli wszystkie warunki postanowienia zostaną dotrzymane, wyniki referendum nie będą wiążące. - Strajk jest zawieszony bezterminowo. Teraz będziemy obserwować, jak będą przebiegały prace nad ustawą - mówił Aleksander Motyka, przewodniczący Związku Zawodowego Dyżurnych Ruchu PKP. Na mocy poczynionych uzgodnień do systemu emerytur pomostowych włączeni zostaną pracownicy kolei, których praca związana jest z bezpieczeństwem ruchu na kolei. Jak zaznaczył Motyka, w ramach kompromisu nie wszystkie postulaty kolejarzy zostały uwzględnione. Zabrakło tego, aby prawo do emerytury kolejowej objęło wszystkich kolejarzy zatrudnionych w PKP przed 31 grudnia 1998 roku.
Kolejarze domagali się: prawa do emerytury kolejowej w wieku 55 lat dla kobiet i 60 lat dla mężczyzn, co miałoby dotyczyć zatrudnionych przed końcem 1998 r., wprowadzenia w ustawie o komercjalizacji PKP zapisu umożliwiającego kolejarzom pracującym w szczególnych warunkach przejście na wcześniejszą emeryturę po 40 latach pracy. Postulowali także wpisanie do ustawy o emeryturach pomostowych możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę w wieku 50 lat dla kobiet i 55 lat dla mężczyzn. Dotyczyć to miało osób zatrudnionych na stanowiskach związanych z bezpieczeństwem ruchu kolejowego.
Artur Kowalski
-)))) BRAWO PIS !!!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Wto 14:53, 12 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
NIK: 220 mln zł strat przy prywatyzacji Zelmera!!
Ponad 220 mln zł stracił Skarb Państwa (SP) w wyniku prywatyzacji firmy Zelmer SA - wynika z przedstawionego we wtorek raportu Najwyższej Izby Kontroli (NIK) w Rzeszowie.
Zdaniem NIK, odpowiedzialność ponosi m.in. ówczesny szef resortu skarbu Jacek Socha oraz ówczesny podsekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa Dariusz Witkowski, który w imieniu ministra podejmował większość decyzji w sprawie tej prywatyzacji. Kontrola objęła okres od 2003 do pierwszej połowy 2005 roku.
Kontrolerzy NIK uważają, że Socha powinien stanąć przed Trybunałem Stanu.
Jak powiedział wiceprezes NIK Jacek Jezierski, minister skarbu wycenił jedną akcję spółki na ponad 13 zł; sprzedając 85 proc. akcji Zelmera, uzyskał przychody prawie 170 mln zł. Tymczasem - według raportu - wartość akcji Zelmera w styczniu 2005 roku wynosiła ponad 390 mln zł, co daje ponad 30 zł za jedną akcję. Ponad 13 zł za akcję to - według NIK - ok. 43 proc. realnej wartości akcji.
Izba podała, że Witkowski przed sprzedażą akcji ustalił cenę o 2 zł niższą za każdy papier od dolnego przedziału, który podał doradca prywatyzacyjny (firma zewnętrzna). Ustalił on wartość akcji na koniec 2003 roku w przedziale 15,2-16,5 zł. Oszacowania wartości nie zaktualizowano, mimo że tego wymagała umowa prywatyzacyjna; do sprzedaży doszło ponad rok później, a spółka w następnym roku osiągała dobre wyniki.
Minister dokonał sprzedaży akcji za cenę, która nie odpowiadała ich realnej wartości, przez co rażąco zaniżone zostały przychody Skarbu Państwa z tej prywatyzacji. Wartość spółki została oszacowana w sposób nierzetelny - powiedział szef rzeszowskiej delegatury NIK Stanisław Sikora.
W pokontrolnym raporcie NIK podkreślono także, że pakiet kontrolny sprzedano za taką samą cenę, jak pozostałe akcje, czyli bez premii za nabycie takiego pakietu. Według Jezierskiego, takie działanie nie zabezpieczało interesu SP i nie zmierzało do uzyskania możliwie najkorzystniejszej ceny ze sprzedaży akcji. Raport podaje, że działanie to faktycznie ułatwiło przejecie kontroli nad spółką przez jedną firmę, czyli Enterprise Investors Sp. z o.o.
Wszystkie te działania - w opinii NIK - nastąpiły bez istotnych powodów i z naruszeniem podstawowych interesów SP.
Okoliczności wskazują na brak profesjonalizmu w działaniu wysokich funkcjonariuszy państwa i rażące niezabezpieczenie interesów Skarbu Państwa (...) Minister SP, jako dobry gospodarz, powinien niezwłocznie przerwać tak prowadzoną sprzedaż akcji renomowanej i dochodowej spółki - uważa Jezierski.
Sikora zaznaczył, że była to najgorzej przeprowadzona prywatyzacja w regionie.
Według NIK, Skarb Państwa w związku ze szkodą wielkich rozmiarów powinien rozważyć dochodzenie odszkodowania w sądzie. Jednak - jak wyjaśniła Prokuratoria Generalna SP - w sierpniu 2006 roku nastąpiło przedawnienie roszczenia.
Prokuratura Okręgowa w Rzeszowie w kwietniu 2005 r. wszczęła śledztwo w sprawie prywatyzacji Zelmera śledztwo, po złożeniu doniesieniu przez posła Zygmunta Wrzodaka. Po przeprowadzeniu kontroli doniesienie w tej samej sprawie złożyła również NIK.
Sikora zaznaczył, że osoby wskazane w raporcie jako odpowiedzialne za zaistniałą sytuację czeka jeszcze odpowiedzialność karna. Grozi im od 3 do 10 lat pozbawienia wolności.
onet.pl
LOBUZY !!! LOBUZY RZADZILY POLSKA !!!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Wto 22:23, 12 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
CBŚ przeszukuje firmy na potęgę
TRWA ŚLEDZTWO PALIWOWE!!!
Tylko dziś, funkcjonariusze z CBŚ przeszukali ponad sto firm w całej Polsce. To działanie na polecenie krakowskiej Prokuratury Apelacyjnej, prowadzącej największe w kraju śledztwo paliwowe – poinformował rzecznik prokuratury Jerzy Balicki.
Przeszukania przeprowadzono w firmach, zajmujących się obrotem paliwami płynnymi na terenie całego kraju.
Jak poinformował Balicki, rewizje dotyczyły wątku obejmującego obrót komponentami paliwowymi pochodzącymi z rafinerii południowych - Jasła, Jedlicz i Gorlic. Rzecznik dodał, że zabezpieczono związaną z tym dokumentację oraz m.in. kilkanaście komputerów, zawierających dane dotyczące tych transakcji. Dodatkowo w jednej z firm ujawniono nielegalnie posiadaną broń długą, a także zatrzymano osobę poszukiwaną listem gończym.
Zabezpieczoną dokumentację skontrolują inspektorzy z Urzędu Kontroli Skarbowej, a następnie jej wyniki będą wykorzystane w śledztwie paliwowym.
Prowadzone w krakowskiej prokuraturze apelacyjnej śledztwo paliwowe dotyczy nielegalnego obrotu paliwami z wyłudzeniem akcyzy przez różne spółki oraz prania brudnych pieniędzy. Materiały w tej sprawie trafiły do Krakowa z 10 innych prokuratur w kraju. Sprawę bada zespół 14 prokuratorów. Śledztwo prowadzone jest od lutego 2002 roku.
Jak poinformował Balicki, w toku śledztwa sporządzono 21 aktów oskarżenia przeciwko 156 oskarżonym, z których osądzonych zostało prawie dwudziestu. Podejrzane w dalszym ciągu są jeszcze 132 osoby. Oszacowane straty Skarbu Państwa wynoszę blisko 2 mld zł, mogą się one zwiększyć, ponieważ nie wszystkie wątki zostały zakończone.
TVN24
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Wto 23:36, 12 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Mit zagrożonej demokracji!!!
W działaniach, które mają "uratować" polską demokrację, sięga się po środki najcięższego kalibru. Operuje się najchętniej ideą "wroga", który staje się potężną siłą w propagandzie i zapewnia systemom manipulacji wysoką skuteczność - pisze biskup Adam Lepa!
W obronie rzekomo zagrożonej demokracji coraz nachalniej bije się na alarm, rozdziera szaty, wzywa do bojkotu, szuka kozłów ofiarnych. Rozpaczliwe głosy na ten temat graniczą z histerią. Tak potężnej i agresywnej batalii nie było w Polsce od 1989 r. Niespotykany jest również poziom zastraszenia społeczeństwa. Ulegają mu nawet elity intelektualne, które naiwne oskarżenia biorą za dobrą monetę. Należy się obawiać, że w wyniku tych działań, nagłaśnianych entuzjastycznie przez usłużne media, może powstać w świadomości bezkrytycznych obywateli zniekształcony obraz demokracji. W PRL zbyt długo karmiono Polaków erzacem o nazwie "demokracja ludowa", żeby dziś nie reagować nawet na jej najmniejszą powtórkę.
Apologia demokracji i polemika z jej krzykliwymi obrońcami są zbyteczne. Prawdziwa demokracja broni się sama. Tak jak fałszywi jej obrońcy sami się demaskują. Jednakże pokrętne sposoby "ratowania demokracji" sprawiają, że skojarzenia i analogie narzucają się same.
Kto bronił prawdy
Zastanawiające jest rozłożenie akcentów w tych działaniach. Są one prowadzone zawsze "przeciwko" (rządzącym, niezależnym mediom czy IV Rzeczypospolitej), a nie "za",np. poprzez uwzględnianie w dyskursie trwałych osiągnięć polskiej demokracji. Wywołuje to niekorzystny dla życia społecznego ferment, a ponadto redukuje do zera siłę argumentów, które mają uzasadnić "zagrożenie" demokracji w naszym kraju. Obrona "zagrożonej" demokracji przeobraziła się w załatwianie rachunków politycznych, co demaskuje prawdziwe intencje jej obrońców.
Zdziwienie budzi też brak konsekwencji w tych poczynaniach. Z jednej strony ich organizatorzy zaciekle piętnują wskazywane przez siebie zagrożenia, z drugiej - tolerują (i to od lat) czy wręcz podsycają rzeczywiste zagrożenia demokracji. Jednym z nich jest panujący po 1989 r. oligarchiczny, a więc antydemokratyczny model w mediach, który przejawia się w monopolu orientacji liberalnej i lewicowej.
A jak do demokracji miał się podział mediów zwróconych przez komunistów? Gdzie byli jej rzecznicy, gdy likwidowano koncern RSW Prasa - Książka - Ruch, nazywany imperium propagandy komunistycznej. Dość powiedzieć, że w podziale odzyskanych mediów drukowanych pominięci zostali również przedstawiciele tych środowisk, które w PRL walczyły o wolność słowa i miały odwagę tworzyć media niezależne. To wtedy kładziono fundamenty pod demokrację karykaturalną i chorą. Biskupi polscy już w 1991 r. apelowali, żeby "miejsce niesprawiedliwego monopolu w mediach masowych zajął rozwijający się pluralizm" (słowo pasterskie na Niedzielę Środków Społecznego Przekazu). Niestety, był to głos wołającego na puszczy.
W systemie demokratycznym decydującą rolę odgrywa wolność wypowiedzi oraz nieskrępowana możliwość powoływania tzw. alternatywnych źródeł informacji. Dlatego jednym z głównych kryteriów systemu demokratycznego w mediach jest ich rzeczywisty pluralizm. Tymczasem wielu polskich "bojowników o demokrację" dawało publiczny wyraz postawie antydemokratycznej, a nawet pogardzie dla mediów, które nie mieściły się w obowiązującej poprawności politycznej (choćby Radio Maryja). Dlatego "stawanie w obronie demokracji" w zestawieniu z tymi faktami jest, łagodnie mówiąc, hipokryzją i obrazą myślącego społeczeństwa, które ma pamięć i poczucie uczciwości.
W demokracji (bezprzymiotnikowej) nie lekceważy się prawdy - tej historycznej i tej, która się odnosi do aktualnej rzeczywistości. A jeżeli tak się dzieje, podważone zostają jej fundamenty. Jan Paweł II przestrzegał, że "w świecie bez prawdy wolność traci swoją treść".
Mówiąc zaś o prawdzie, stwierdził: "Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm" (encyklika "Centesimus annus", 46). Po 1989 r. w Polsce stale naruszano prawdę, przemilczano ją i zniekształcano. Właśnie to było (i nadal jest) rzeczywistym zagrożeniem demokracji. Czy któryś z obecnych jej obrońców stawał wtedy w obronie prawdy, czy miał odwagę publicznie stwierdzić, że jest ona fałszowana i lekceważona? Pytania są czysto retoryczne.
Straszenie wrogiem
W działaniach, które mają "uratować" polską demokrację, sięga się po środki najcięższego kalibru. Oprócz różnego rodzaju technik manipulatorskich operuje się ideą "wroga". To broń dawno sprawdzona, m.in. w propagandzie bolszewickiej, która w następstwie tego z powodzeniem utrwalała "władzę robotników i chłopów". Ukazując "wroga ludu", kierowano nienawiść społeczeństwa w jego stronę, co miało prowadzić do unicestwienia go. Takiego wroga należało bezwzględnie zniszczyć. Jeśli wziąć pod uwagę obecny rozwój technik manipulatorskich i wielkie sieci powiązań medialnych, posługiwanie się elementem "wroga" staje się szaleństwem. Prowadzi do aktów nienawiści, agresji i chaosu społecznego. Urojony wróg staje się potężną siłą w propagandzie i zapewnia systemom manipulacji wysoką skuteczność.
W pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku straszakiem wroga posłużono się w stosunku do Kościoła. Amokiem owładnięci byli nie tylko dysponenci mediów czy główne ośrodki propagandowe, ale także aktywnie uczestniczyli w tych działaniach niektórzy artyści, a nawet przedstawiciele urzędów centralnych. Ówczesny rzecznik praw obywatelskich niemal całą kadencję głosił, że Kościół w Polsce dąży do utworzenia państwa wyznaniowego. Powrót religii do szkoły komentowano w mediach jako wyjątkowo groźny etap klerykalizacji państwa. Niektórzy politycy utrzymywali, że Kościół ogranicza wolność człowieka. Niektóre ośrodki polityczno-medialne usiłowały przekonać społeczeństwo, że największym wrogiem demokracji w Polsce jest Kościół. Wypracowano całą technologię kłamstwa. Doprowadziło to do sytuacji paradoksalnej: oto w pierwszych sześciu latach po ustąpieniu totalitaryzmu komunistycznego w mediach bardziej straszono społeczeństwo Kościołem niż komunizmem. Wnikliwi obserwatorzy tych poczynań dostrzegli jednak, że "troska o demokrację" jest pretekstem do pozbawienia Kościoła możliwości wpływania na życie społeczne narodu. Piszę o tym dlatego, że również dzisiaj podejmuje się próbę ukazania Kościoła jako wroga demokracji. Myśl tę podjął m.in. prof. Ireneusz Krzemiński, który w emocjonalnym tekście ("Rzeczpospolita" z 28.05.2007) stwierdza, iż Kościół w Polsce (obok polityki) zagłusza "wszelkie przejawy swobody", jest "rozsadnikiem złych emocji" i zabija codzienną solidarność między ludźmi.
Nie lekceważyć wartości
Groźne dla demokracji wydarzenia, które nastąpiły po 1989 r., niczego nie nauczyły dysponentów nowej propagandy usiłujących za wszelką cenę dowieść, że z demokracją w Polsce nigdy nie było tak źle jak obecnie. Z uporem maniaka tworzą niebezpieczny mit zagrożonej demokracji. Mamy tu do czynienia z przedziwnym paradoksem: oto mit "zagrożonej demokracji" w najwyższym stopniu utrudnia budowanie prawdziwej demokracji. Mity ze swej natury pozorują prawdę, dlatego używa się ich po to, aby panować nadludźmi (H. I. Schiller). Fabrykowanie mitu zagrożonej demokracji jest działaniem przeciwko dobru wspólnemu. Uderza więc w demokrację. Jednocześnie odwraca uwagę od zagrożeń rzeczywistych. Ale może o to chodzi?
Tymczasem tego rodzaju strategia medialna tworzy u obywateli groźne luki w odbiorze rzeczywistości i negatywnie usposabia do demokracji. Na przykład totalna krytyka polityki, mająca wywołać w psychice nawet uczucie obrzydzenia, pośrednio odbija się rykoszetem na demokracji. Zwykła obserwacja dowodzi bowiem, że osoby, które nie cierpią polityki i są do niej uprzedzone, stają się wyjątkowo podatne na propagandę polityczną. Podobnie jest, gdy nie docenia się wagi ładu medialnego w życiu społeczeństwa, gdy pewne decyzje i poczynania wywołują chaos na polu mediów, zagrażając pośrednio państwu, a tym samym demokracji.
Demokracji nie wolno budować, lekceważąc wartości, gdyż powstaje wtedy jej żałosna namiastka. Nic dziwnego więc, że ojcowie założyciele jednoczącej się Europy (Robert Schuman, Alcide de Gasperi) widzieli ścisły związek demokracji z systemem wartości, które z całym chrześcijaństwem głosi Kościół.
Z licznych wypowiedzi Jana Pawła II wynika niezbicie, że to właśnie Kościół powinien ukazywać współczesnemu człowiekowi autentyczną wizję demokracji, choć sam nie opowiada się po stronie żadnego systemu władzy. Takich wskazań jednak nie przyjmują ludzie zacietrzewieni w walce o pseudodemokrację. Odrzucają wartości, bo wtedy łatwiej im budować nową mitologię i tworzyć pozory demokracji.
Biskup Adam Lepa
Autor jest biskupem pomocniczym w archidiecezji łódzkiej. Wykłada w Instytucie Edukacji Medialnej i Dziennikarstwa UKSW w Warszawie
RZEPA
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Śro 18:24, 13 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Większość Polaków negatywnie ocenia koalicję
Większość Polaków - 62 proc. - krytycznie ocenia rok rządów koalicji PiS, Samoobrony i LPR; dobrego zdania jest 23 proc., a 15 proc. nie wie, jak ocenić roczny bilans koalicyjnych rządów - wynika z sondażu CBOS.
CBOS zadał także pytanie, czy rządy koalicji dobrze służą Polsce. Twierdząco odpowiedziało na to pytanie 23 proc. badanych, przeciwną opinię wyraziło 60 proc. ankietowanych, a 17 proc. nie miało zdania.
Według 52 proc. badanych, koalicja rządzi gorzej niż się spodziewali. 29 proc. uznało rządy PiS, Samoobrony i PR za mniej więcej takie, jakich oczekiwali. 3 proc. badanych zadeklarowało, że koalicja przerosła ich oczekiwania. 16 proc. nie ma zdania w tej sprawie.
CBOS zwraca uwagę, że negatywną opinię o roku koalicji wyrażają przedstawiciele niemal wszystkich grup społecznych, z wyjątkiem rolników. W tej grupie oceny pozytywne (46 proc.) przeważają na krytycznymi (35 proc.).
Stosunkowo najbardziej krytyczni w ocenie dotychczasowych dokonań i sposobu sprawowania władzy przez rządzące partie są najmłodsi badani (w wieku 18-24 lata), ankietowani z wyższym wykształceniem oraz osoby deklarujące najwyższe dochody. Wyraźnie częściej krytyczni są także mieszkańcy dużych miast niż mniejszych miejscowości.
Koalicję częściej chwalą zwolennicy prawicy niż lewicy. Wśród potencjalnego elektoratu ugrupowań lewicowych 84 proc. krytykuje koalicję, a 13 proc. jest z niej zadowolonych. Jednak nawet wśród sympatyków prawicy oceny negatywne (56 proc.) przeważają nad pozytywnymi (37 proc.).
Najlepiej koalicyjne rządy ocenia potencjalny elektorat PiS (69 proc. zadowolonych, 25 proc. - przeciwnie). W grupie wyborców Samoobrony 58 proc. chwali koalicję, a 44 proc. - krytykuje; jeśli chodzi o LPR, jest to odpowiednio: 55 proc. i 45 proc. (CBOS zastrzega, że dane dotyczące LPR należy traktować z dużą dozą ostrożności ze względu na mały odsetek badanych deklarujących poparcie dla tej partii).
Wyborcy ugrupowań opozycyjnych są w zdecydowanej większości krytyczni wobec koalicji. Negatywną ocenę rządzącym wystawiło 92 proc. potencjalnych wyborców PO i 86 proc. wyborców Lewicy i Demokratów. Pozytywną - 4 proc. zwolenników PO i 9 proc. sympatyków LiD.
61 proc. badanych uważa, że współpraca między koalicyjnymi ugrupowaniami układa się źle. 22 proc. sądzi zaś, że PiS, Samoobrona i LPR współpracują zgodnie.
CBOS przypomina, że rok temu 51 proc. badanych zakładało, że współpraca koalicyjna będzie się układała źle, a funkcjonowanie koalicji zdominują wewnętrzne konflikty i spory; zaś 25 proc. spodziewało się, że tworzące ją ugrupowania będą ze sobą zgodnie współdziałać.
Wśród przyczyn konfliktów w koalicji ankietowani najczęściej wymieniali: ambicje osobiste i cechy charakterologiczne liderów (51 proc.), rywalizację o wyborców i kierowanie się głównie interesami politycznymi własnych ugrupowań (43 proc.), trudności z wywiązywaniem się poszczególnych partii z obietnic wyborczych (29 proc.), różnice programowe i ideologiczne między partiami (21 proc.), nierówny układ sił w koalicji - dominacja jednej partii nad pozostałymi (17 proc.).
39 proc. ankietowanych uważa, że koalicja dotrwa do końca kadencji obecnego Sejmu, czyli do 2009 roku. 26 proc. spodziewa się, że PiS, Samoobrona i LPR będą rządzić jeszcze "rok, półtora roku"; według 9 proc. - nie dłużej niż pół roku. 26 proc. nie miało zdania w tej sprawie.
CBOS przeprowadził sondaż w dniach od 11 do 14 maja 2007 roku wśród 946 dorosłych mieszkańców Polski.
No cóż cudaku obojętnie ja byś się wychylał to rzeczywistość skrzeczy Polacy mówią wam dziękujemy.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Śro 21:37, 13 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
BLAZNIE ! SPOLECZENSTWO W 2005 ROKU PODZIEKOWALO ZLODZIEJOM , LOBUZOM I TYM KTORZY POLSKE MIELI W DUPIE !!!
W poszukiwaniu "Bolka"
Gazeta Polska 15:01
Ponad pięćset stron dokumentów znalazło się na stronach internetowych Instytutu im. Lecha Wałęsy. Przestudiować je nie jest łatwo – czcionka starych maszyn jest nieostra, format jakby przymały. Można niby wszystko wydrukować, ale wydruk nie jest specjalnie czytelny. No i te ponad 500 stron... A Wałęsa zapowiada, że jeszcze coś niecoś opublikuje: „takie tam donosy ze spotkań. Ale naród chce, żeby wszystko ujawniać, więc ujawnię?
Z szybkiego przeglądu ujawnionych akt widać, że wiele sensacji Wałęsa nie przedstawił. W jednym z dokumentów SB „Analiza stanu zagrożeń wobec sprawy obiektowej krypt. Mechbud” (z 15 stycznia 1979 r.) jest kilka akapitów poświęconych Wałęsie. Jeden z nich – „sprawie operacyjnego rozpracowania krypt. Bolek, dot. udziału Lecha Wałęsy w nielegalnych zebraniach tzw. Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych i kolportażu nielegalnych wydawnictw antysocjalistycznych”. W tym samym dokumencie znajduje się stwierdzenie, że Wałęsa „w czasie pracy w stoczni był wykorzystywany operacyjnie przez służbę bezpieczeństwa”. W innym materiale jest informacja, że 30 kwietnia 1976 r. został zwolniony ze stoczni za „szkalujące wystąpienia przeciwko dyrekcji, organizacji partyjnej i związków zawodowych” (tak w oryginale). Jest też krótka notatka służbowa z 16 lutego 1971 r., podpisana przez kpt. SB E. Graczyka, o odmowie podjęcia przez Wałęsę współdziałania ze służbami jako tajnego współpracownika. Ten sam esbek proponuje, by dalszą kontrolę działalności Wałęsy na wydziale W-4 Stoczni Gdańskiej prowadził TW „Klin”. On sam obecnie próbował wykorzystać niektóre dokumenty SB, aby udowodnić rzekome kolosalne manipulacje, mające na celu dezintegrację całego środowiska „Solidarności”. Zwłaszcza po wprowadzeniu stanu wojennego. Tym manipulacjom – jego zdaniem – ulegli Anna Walentynowicz, Joanna i Andrzej Gwiazdowie oraz Krzysztof Wyszkowski.
Teza ta nie wytrzymuje konfrontacji z realiami, także tymi z teczek. Jest oczywiste, że SB i inne służby starały się wykorzystywać wszelkie istniejące konflikty i spory, z natury rzeczy obecne w masowym ruchu opozycyjnym. W jednym z dokumentów MSW (z 2 września 1985 r.) znajduje się „plan działań pogłębiających antagonizm pomiędzy A. Walentynowicz a L. Wałęsą oraz osobami wokół niego skupionymi”. To jednak żaden dowód skuteczności w realizacji tych działań. Tymczasem Wałęsa gwałtownie zaatakował małżeństwo Gwiazdów, Annę Walentynowicz oraz Krzysztofa Wyszkowskiego, domagając się, aby cała czwórka „przeprosiła go i oddała odznaczenia państwowe”.
Jednak cała kampania Wałęsy trafia kulą w płot. Faktem jest, że zaginiona teczka „Bolka” nie została odnaleziona. Nie brak argumentów, że jest u Lecha Wałęsy w domu. W każdym razie ten zbiór dokumentów nie figuruje na stronach internetowych Instytutu im. LW wśród owych ponad 500 stron akt z IPN. Prof. Antoni Dudek z IPN zwrócił uwagę dziennikarzy na ten fakt, podkreślając, że „Wałęsa opublikował tylko dokumenty dla niego wygodne, np. te potwierdzające nieudaną próbę zwerbowania go przez SB w lutym 1971 r.”. Nie jest prawdą, że Wałęsa – jak twierdzi – ujawnił wszystko, co było do ujawnienia. Jak się dowiedzieliśmy, w IPN jest zebranych na jego temat około 7 tys. stron akt. Jednak zdaniem prof. Dudka teczka Bolka znajdowała się w części już przez Wałęsę opublikowanej. Ale tej teczki Wałęsa nie ujawnił, nie ujawnił też listy TW, którzy na niego donosili. Ani listy rozpracowujących go funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa.
Udało się nam dotrzeć do wiarygodnych kopii niektórych dokumentów z teczki „Bolka”. Dysponujemy też stenogramem nagrania rozmowy funkcjonariuszy SB z Wałęsą z 14 listopada 1982 r. Wynika z niego, że Wałęsa starał się być lojalny wobec władz PRL, że jest „przeciw podziemiu, przeciw strajkom, bijatyce itd...”. W tej rozmowie podkreśla, że w Gdańsku wyrzucił wszystkich, którzy się nie podobali „kierownictwu partii i rządu: Andrzeja Gwiazdę, Annę Walentynowicz, Bogdana Borusewicza”. Akcentuje zwłaszcza, że godzi się na „kierunek działań partii i rządu”. Ale nigdzie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, kim był Bolek.
Andrzej Gwiazda: Generalnie to bardzo dobrze, że pan Wałęsa opublikował tę dokumentację. I jak widać było w TV, korzystał przy tym z fachowej pomocy byłego szefa Oddziału IPN w Gdańsku, pana Edmunda Krasowskiego. Nie ma lustracji, to wszyscy powinni ujawniać akta SB. Miałem nadzieję, że ujawnione zostaną wszystkie akta, także te, które zabrał pan Wałęsa jako prezydent RP i trzymał w domu. Niestety, z publicznych wypowiedzi przedstawicieli IPN dowiedziałem się, że pan Wałęsa wybiórczo potraktował materiały, które legalnie otrzymał z IPN.
Grzegorz Braun, reżyser filmu „Plusy dodatnie, plusy ujemne”: Ciekawe, na jakiej zasadzie prezydent Lech Wałęsa uznaje jedne dokumenty za autentyczne, a drugim odmawia wiarygodności. Myślę, że ciekawą kwestią jest to, jaką metodologią posługuje się przy tym Lech Wałęsa. Dlaczego notatka kpt. Graczyka z lutego 1971 r., z której wynika, że Lech Wałęsa odmówił współpracy, ma być wiarygodna, a reszta dokumentów nie? W tej sprawie zachowanie byłego prezydenta można określić tylko tak: dezinformacja, dezinformacja, bezczelna dezinformacja – mówi Braun.
Grzegorz Braun przytacza fragment opowiadania „Złamana szabla” Chestertona: „Gdzie mądry człowiek ukryje liść? – W lesie. - A jeśli nie ma lasu? - To mądry człowiek zasadzi las, żeby ukryć w nim liść”. I stwierdza: Lech Wałęsa właśnie zasadził las. Dokumenty, które umieścił w internecie, pochodzą z lat 80., a więc z okresu, w którym był zarejestrowany przez Służbę Bezpieczeństwa. Chętnie powtórzę jeszcze po wielokroć: Owszem, Lech Wałęsa był TW służb bezpieczeństwa PRL. W czasie pracy w stoczni był wykorzystywany operacyjnie przez służby bezpieczeństwa – taka informacja znalazła się w dokumentach, przesłanych mi przez Lecha Wałęsę na swój temat. Kiedy wyraziłem zadowolenie, że były prezydent zaczął na swój temat mówić, to, czego wcześniej nie chciał, odpowiedział: Panie, gdyby to znaczyło to, co pan mówi, to wcale bym tego panu nie przysłał! – zareplikował Wałęsa.
Krzysztof Wyszkowski: Wałęsa ujawnił dokumenty selektywnie, te, które były dla niego obciążające, po prostu pominął. Nie pokazał swojej znanej rozmowy z funkcjonariuszami SB z 14 listopada 1982 r. Ani stenogramu dyskursu ze swoim bratem Stanisławem. Gdzieś się podziały materiały, które przygotowała SB i przekazała je m.in. Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II. I nagranie rozmowy Rakowskiego z Jaruzelskim o Wałęsie. Ale mam nadzieję, że dzisiejszy poniedziałek czegoś Wałęsę nauczy – przegrał sprawę z mojego pozwu o obrazę przed kamerami TVN 24. Użył wobec mnie słów obelżywych i sąd nakazał mu przeprosić mnie przed kamerami tej samej TVN24. A to może go sporo kosztować. Jest w dodatku uzus – Wałęsa musi zmienić swój styl, nie może bezkarnie obrażać innych. Ja zaś mam pewną satysfakcję.
Ze stenogramu z rozmowy funkcjonariuszy SB z Lechem Wałęsą 14 listopada 1982 r.
REKLAMA Czytaj dalej
Wałęsa: /.../ generalny kierunek i duch całkowicie przyjmuję, bo nie mogę nie przyjąć. /.../. Przecież to nie jest z eksportu Sejm, ani rząd z eksportu, to jest nasz rząd. Możemy mieć do ministra pretensje, nawet do członka Partii, ale nie do Partii /.../ ja każdy mój wyjazd, czy nawet poważniejszy przyjazd po pojechaniu do Gdańska umówię się, ponieważ ja dobrze żyłem z SB i z tymi innymi, żeby mnie nie robili ceregieli i kłopotów /.../ nie rzucałem kamieniami, nie biłem się. /.../ Ja też krzyczałem: pomożemy.
D.: Mianowicie, płk Kuca, który z panem rozmawiał, przekazał pańską niechęć do tego wywiadu. /.../ W związku z tym generał Kiszczak, uwzględniając pańską prośbę, polecił to zdjąć i nie publikować. W: Jednocześnie ja miałem drugi cel, żebyście mniej więcej wiedzieli jak będą moje wypowiedzi brzmiały, bo oczywiście jakieś słowo może być inne, ale jak ja będę wychodził z tego wszystkiego, żebyście mogli wcześniej mi zasygnalizować, że tu bracie musisz to inaczej. Po to ja to dałem, żeby władze wcześniej miały to i wiedziały jak ja będę się wypowiadał. Ja tam wszystkie główne postulaty powiedziałem. /.../ pan powie, że ja mam prośbę, żeby zwrócono mi uwagę, że w takim i takim temacie, to tak powinienem zrobić, bo to jest za bardzo niekorzystne dla władz. /.../ Pan zaznaczy, że proszę o to, żeby mi przekazano na piśmie uwagi /.../. Pan mi powie, co mam zrobić – stoi 500 osób i krzyczy: Lechu wyjdź do okna. Od razu panu mówię, że ja wyjdę do okna i powiem to, co powiedziałem mniej więcej w TV. Dlatego dałem wam wcześniej, żebyście redagowali. /.../
D.: Mam jeszcze jedną sprawę odnośnie pańskiej wczorajszej rozmowy z płk Kucą. Pan tam wspomniał o kontakcie przez pana Wachowskiego. Mam prośbę do pana, żeby pana Wachowskiego z tego kontaktu wyłączyć.
W.: Bezpośrednio nie mogę. Oczywiście, nie będę go brał, żeby dzwonił do gen. Kiszczaka czy pana Kuca.
D.: Mam inną prośbę. Myślę o panu Wachowskim w tym kontekście, że on jest plotkarz.
W.: Zgadzam się.
D.: Po co niektóre sprawy mają mieć więcej uczestników niż to jest potrzebne. Dlatego mam prośbę, że gdyby te sytuacje, o których pan wspominał zachodziły – to żeby pan bezpośrednio zadzwonił do generała Andrzejewskiego, albo do jego zastępcy płka Paszkiewicza.
W.: Chciałbym mieć bezpośredniego kuratora, z którym będę pewne rzeczy uzgadniał, aby nie wchodzić w konflikt. /.../ Kiedy będę musiał wejść w konflikt, to wtedy będzie inna sytuacja, ale nie będę tego robił, więc chcę z nim dobrze żyć i dlatego chciałbym go poznać. /.../
Następnie dyrektor podał Wałęsie numery telefonów do Andrzejewskiego i Paszkiewicza. Ustalono, że numer do kontaktów roboczych zostanie ustalony w terminie późniejszym.
Na tym rozmowę zakończono.
Źródło: AIPN, sygn. INP BU 0582/141 t. 7, k. 31-66.
Oprac. Teresa Wójcik, współpraca Maciej Marosz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Śro 21:38, 13 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Artykuł dotychczas w Polsce nie publikowany
(w sierpniu 2000. propozycję zamieszczenia
odrzuciły „Rzeczpospolita” i „Życie”)
Stanisław Remuszko
Trup w szafie, czyli akta "Bolka"
4 czerwca 1992 roku zostaje ujawniona sławetna lista Macierewicza. Cała Polska ogląda transmisję z Sejmu. W pewnym momencie na trybunę wchodzi poseł Kazimierz Świtoń i dramatycznym głosem oznajmia, że w spisie tajnych współpracowników dawnej komunistycznej bezpieki znajduje się nazwisko obecnej głowy państwa oraz ówczesny pseudonim agenta: „Bolek”. Kancelaria prezydenta wydaje oświadczenie, że Lech Wałęsa w latach siedemdziesiątych istotnie „coś podpisał”, ale godzinę później wycofuje tę wiadomość. Tego samego dnia w nocy przeciwnikom lustracji – posłom głównie Unii Demokratycznej i SLD – udaje się obalić rząd Jana Olszewskiego. Wkrótce nowym ministrem spraw wewnętrznych zostaje zaufany prezydenta, Andrzej Milczanowski. Znacie? Znamy. No to posłuchajcie.
Mój list do „Rzeczpospolitej” (redakcja odmówiła jego druku): Red. Anna Marszałek w dzisiejszym (17/18 lipca 1999) numerze podaje, iż o słynną teczkę „Bolka” poprosił osobiście Lech Wałęsa, kiedy był prezydentem. Gdy po zakończeniu jego kadencji teczka wróciła do UOP, „stwierdzono w niej brak kilkudziesięciu dokumentów, m.in. zobowiązań do zachowania w tajemnicy rozmów z oficerami SB i pokwitowań odbioru pieniędzy”.
Red. Marszałek informuje nadto, iż Prokuratura Krajowa chce umorzyć śledztwo w tej sprawie ze względu na zmianę przepisów kodeksu karnego. Cytuję: „Obecnie odpowiedzialność grozi jedynie za ujawnienie tajemnicy państwowej. Ponieważ Lech Wałęsa jako prezydent miał prawo dostępu do tajnych materiałów, nie popełniono przestępstwa – twierdzi prokuratura”.
Jeśli to prawda, to wypada prokuraturze przypomnieć, że nikt nigdy nie zarzucał Wałęsie, iż nielegalnie oglądał dokumenty zgromadzone w teczce „Bolka”. Nie adresowany personalnie, ale też i nie kwestionowany przez nikogo zarzut dotyczy tylko „zniknięcia” części tych dokumentów. To zaś uznawane jest za przestępstwo pod rządami zarówno starego (art. 268), jak i nowego kodeksu karnego. Obowiązujący dziś artykuł 276 k.k. stanowi jednoznacznie: Kto (...) usuwa lub ukrywa dokument, którym nie ma prawa wyłącznie rozporządzać, podlega karze grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch!
Według ustaleń „Rzeczypospolitej”, dokumenty z teczki „Bolka” przekazywali Wałęsie szefowie UOP Konieczny i Czempiński oraz minister SW Milczanowski. Jak to możliwe, by prokuratura (w ciągu trzech lat!) nie była w stanie wykryć, kto z wymienionych czterech osób w jakim stopniu ponosi odpowiedzialność za zaginięcie tych najściślej tajnych dokumentów? Jako obywatel uważam, że opinii publicznej należy się wiarygodne wyjaśnienie tej bulwersującej sprawy.
Śledztwo w sprawie tajemniczego zaginięcia tajemniczych akt – z przesłuchaniem Milczanowskiego, Koniecznego i Czempińskiego – przeprowadziła warszawska Prokuratura Okręgowa. Zastępca jej szefa, prokurator Zbigniew Goszczyński w rozmowie ze mną 24 sierpnia 2000 potwierdził: – Istotnie, śledztwo zostało prawomocnie umorzone. Uzasadnienie postanowienia o umorzeniu jest tajne, więc nic więcej nie mogę panu wyjawić...
Nie poznamy zatem odpowiedzi na najbardziej frapujące pytanie: dlaczego prokuratura nie wszczęła w tej sprawie śledztwa przeciwko samemu Lechowi Wałęsie? Mało tego: dlaczego go w ogóle nie przesłuchała? A przypomnijmy, że Wałęsa w 1999 roku był od czterech lat (i nadal pozostaje) – pod względem prawnym – zwykłym obywatelem, nie chronionym przez żaden immunitet.
Jedyną osobą w państwie, ustawowo upoważnioną do nakazania wznowienia prawomocnie umorzonego śledztwa, jest prokurator generalny. Obecnie urząd ten sprawuje Lech Kaczyński. Czy podejmie on taką decyzję?
Sędzia Paweł Rysiński (przewodniczący składu orzekającego sądu lustrującego Lecha Wałęsę): Nie ma żadnego dowodu, który potwierdzałby fakt współpracy Lecha Wałęsy z byłą SB jako tajnego współpracownika o pseudonimie „Bolek”, lub też podawał by w wątpliwość prawdziwość złożonego przez pana Lecha Wałęsę oświadczenia lustracyjnego. Materiał dowodowy, który został przez sąd w tej sprawie zgromadzony, pozwala na graniczące z pewnością stwierdzenie, że najprawdopodobniej materiały oryginalne nigdy nie istniały. („Gazeta Wyborcza” z 12/13 sierpnia 2000).
Marcin D. Zdort (w sprawozdaniu z procesu): Zastępca rzecznika interesu publicznego Krzysztof Kauba domagał się przesłuchania jeszcze kilku świadków (osób biorących udział w 1992 roku w transporcie teczki „Bolka” z Gdańska do Warszawy), którzy znali treść dokumentów mających obciążać Wałęsę – m.in. Adama Hodysza (oraz Wojciecha Nachiły i Krzysztofa Bolina – SR). Sąd jednak odrzucił ten wniosek, twierdząc, iż owi świadkowie nie wniosą do sprawy nic nowego („Rzeczpospolita” z 12/13 sierpnia 2000).
Wypadałoby w tym miejscu spytać sędziego Rysińskiego, na jakiej to mianowicie rzeczowej podstawie oparł swą niezłomną wiarę, że ludzie, którzy widzieli oryginały dokumentów „Bolka”, nie wniosą do sprawy niczego nowego? Czy dowód z zeznań świadka (więcej: kilku świadków! jeszcze więcej: świadków tak „oczywiście ważnych”, że bardziej być nie może!!!) jest dla sędziego Rysińskiego a priori niewiarygodny? Dlaczego sędzia Rysiński chętnie słuchał, co mają do powiedzenia wierni Wałęsie do końca dawni funkcjonariusze SB (obecny generał G. Czempiński i dawny podporucznik A. Żaczek), odmówił zaś poświęcenia choćby chwili uwagi „naocznym” relacjom legendarnego Adama Hodysza, który ubytek w tajnych dokumentach wykrył i którego Wałęsa wyrzucił z pracy? Dlaczego sąd nie przesłuchał ministra Andrzeja Milczanowskiego, który polecił przekazać Wałęsie teczkę „Bolka” oraz szefa UOP Jerzego Koniecznego, który to polecenie osobiście wykonał?
Czemu wreszcie sąd nie wezwał na rozprawę współautora odczytanego na niej, poruszającego dokumentu SB z 1985 roku, starszego inspektora Wydziału II Biura Studiów SB, mjr. A. Stylińskiego? Czemu nawet nie próbował ustalić, czy ów „koronny” świadek żyje?
Opinia publiczna powinna poznać tajemnicze motywy zaskakującego postanowienia sądu o zakneblowaniu, przepraszam, o pominięciu w procesie kluczowych, wydawałoby się, świadków. Chyba w tej sprawie sędzia Rysiński osobiście nie ma nic do ukrycia?
Piotr Semka w felietonie „Sierpniowe deja vu”: Gdy upadł komunizm, po paru latach zachłystnięcia się wolnością zauważyłem ze zdumieniem nowy, nie znany mi wcześniej gatunek dziennikarzy. Dziennikarzy, których absolutnie nie interesowało, jak było naprawdę. To nieprzyjemne wrażenie wróciło, gdy przeglądałem sprawozdania z werdyktu sądu lustracyjnego. Jak wynikało z gazet, nikt nie pytał Lecha Wałęsy o okoliczności wypożyczenia przezeń akt „Bolka” i zniknięcia dużej liczby dokumentów. Ani sąd, ani prasa nie pytały byłego prezydenta, czy ma jakiekolwiek akta na swój temat. Nikt nie zapytał Wałęsy, co podpisał w 1970 roku.
Nikt wreszcie nie zanalizował dokumentu z 1985 roku, w którym jak byk znajduje się stwierdzenie, że Wałęsa to „Bolek”, a następnie zaznaczające: ostatnie doniesienie „Bolka” pochodziło z 1970 roku (ewidentna pomyłka: chodzi o rok 1976! – SR). Jako publicysta nie potrafię nie zauważyć, że sąd opierał się na zeznaniach jedynej osoby, której autorytet sprawowanego przez nią urzędu posłużył do wyniesienia z archiwów swoich akt i zniknięcia ich części. (Życie z 18 sierpnia 2000).
Niżej znajduje się odredakcyjny dopisek: Prezentowane przez autora stanowisko radykalnie odbiega od stanowiska redakcji. Jutro polemika Roberta Krasowskiego. Można na marginesie spytać, co to znaczy stanowisko redakcji w takiej sprawie? Uchwala się je przez głosowanie, czy jak? No, ale zobaczmy, jakie kontrargumenty przeciw redaktorowi Semce wytoczył redaktor Krasowski:
Robert Krasowski w felietonie „Koniec podejrzeń”: Komunikat Semki jest przejrzysty: sąd sądem, ale ja swoje wiem. Wyznam, że w ustach zwolennika lustracji ta logika mnie oburza. Przecież przez lata domagając się lustracji dowodziliśmy, że tylko jej brak podtrzymuje lustracyjne spekulacje. I dziś musimy dotrzymać słowa. Jest wyrok sądu, sprawa zostaje zamknięta.
Cenię Semkę i daleki jestem od lekceważenia jego rozterek. Jednak łamie on oczywiste ustalenia. Otóż to przeciwnicy lustracji kontestują orzeczenia Sądu Lustracyjnego, a zwolennicy okazują im szacunek. Oczywiście każdy może mieć wątpliwości, ale nie powinien się nimi publicznie dzielić. Chyba że ma dowody. Ale wtedy niech je przedstawi. I nie Czytelnikom, ale Sądowi Lustracyjnemu („Życie” z 19/20 sierpnia 2000).
Mam za sobą już ponad 50 lat życia (w tym ponad ćwierć wieku w dziennikarskim zawodzie) i myślałem, że mnie już nic nie zdziwi – a jednak. Okazuje się, że można się spierać nie podejmując sporu! Mało tego: jeden dziennikarz poucza drugiego, aby ten swoimi logicznymi i faktograficznie uzasadnionymi wątpliwościami broń Boże nie dzielił się z czytelnikiem, lecz złożył donos wymiarowi sprawiedliwości!
Przecie żaden z faktów przytoczonych przez Semkę i żadne z wysuniętych przez niego zastrzeżeń nie zostało przez Krasowskiego w najmniejszym stopniu zakwestionowane. Mimo to Krasowski zarzuca swemu adwersarzowi, że łamie on oczywiste ustalenia. O jakich ustaleniach mowa? Kto je poczynił? Czy redaktor Krasowski wierzy w nieomylność sądów tak jak katolicy wierzą w nieomylność papieża? Czy redaktor Krasowski słyszał o II instancji Sądu Lustracyjnego? A o instytucji kasacji? A czy zdaje sobie sprawę, że Piotr Semka nie ujawnił Czytelnikom niczego nowego, tylko – jak rasowy dziennikarz – w odpowiednim momencie przypomniał stare wiadomości o kluczowym merytorycznym znaczeniu, dzięki mediom znane milionom Polaków od wielu lat?
I wreszcie: czy Robert Krasowski nie rozumie, że – ze względu na przytoczone okoliczności – sprawa lustracji Wałęsy (tylko i wyłącznie Wałęsy!) zasadniczo, fundamentalnie i kardynalnie różni się od lustracji kogokolwiek innego?
A może to ja, Stanisław Remuszko, mam do Wałęsy jakieś prywatne uprzedzenia, może jestem w powyższych refleksjach odosobniony? Tak? To popatrzmy, co w tej samej gazecie można było przeczytać tydzień później:
Przegląd prasy „Po wyroku na Lecha Wałęsę (komentarze prawicowych tytułów)”: Monika Rotulska, „Nasz Dziennik” – Wiele się tu nie zgadza. Jeśli kiedyś miałam jakieś wątpliwości, to proces jeszcze je pogłębił. Piotr Bączek, „Głos” – W tychże właśnie dokumentach, na które powołują się obrońcy Wałęsy, zawarte jest wyraźne stwierdzenie, że TW „Bolek” to Lech Wałęsa i że chodzi tu o przedłużenie współpracy. Te same dokumenty raz więc są uważane za wiarygodne, a raz za niewiarygodne? Piotr Zaremba, „Nowe Państwo” - Czy znamy inny kraj demokratyczny, gdzie prezydent wyjąłby z własnej teczki tajne dokumenty, a nikt nie miał ochoty go o to zapytać? („Życie” z 25 sierpnia 2000).
I obok znamienny głos profesora Bogusława Wolniewicza (list do redakcji): Sąd lustracyjny nie tylko nie wyjaśnił, ale nawet nie podjął okoliczności dla p. Wałęsy najbardziej obciążającej: „wypożyczenia” przez jego prezydencką kancelarię tzw. akt „Bolka” i zwrotu potem tych akt w stanie zdekompletowanym. Replika waszej Redakcji jest niezadowalająca i wyraźnie tendencyjna. „Jest wyrok sądu, sprawa zostaje zamknięta”, a to, że „sąd czegoś tam nie sprawdził, czegoś nie uwzględnił”, nie ma jakoby większego znaczenia. Otóż ma, i to duże, bo rzecz dotyczy nie „czegoś tam”, lecz głównej okoliczności obciążającej.
Wyrok Sądu Lustracyjnego, który taką okoliczność pomija, nie tylko nie zamyka sprawy p. Wałęsy, ale, co gorsza, otwiera sprawę nową: bezstronności i rzetelności samego tego sądu.
Moim (Stanisława Remuszki) zdaniem chyba było tak. Lech Wałęsa, jako dwudziestolatek, został przez bezpiekę w ten czy inny sposób nakłoniony do tajnej kolaboracji. Kilka lat później znalazł jednak w sobie dość siły, by tę współpracę zerwać, a przez następne kilkanaście lat z nadwyżką odkupił ów polityczny „grzech młodości”. Potem, już jako głowa państwa, wykorzystał to najwyższe stanowisko do zatarcia śladów własnej agenturalnej przeszłości. Udało mu się to całkiem nieźle, ale pozostawił z kolei nazbyt wiele nazbyt oczywistych śladów owego zacierania.
Dlaczego tak brzydko postąpił jako prezydent? Dlaczego ukrywa prawdę również dziś? Dlaczego, tyle uczyniwszy dla Polski, nie potrafi przyznać się do błędu sprzed ćwierć wieku? Są to pytania do psychologów i spowiedników oraz przyjaciół i hagiografów Wałęsy, przede wszystkim zaś – do niego samego. Natomiast sędziów, prokuratorów i obywateli demokratycznego państwa obowiązują ustawy. W tym – ustawa lustracyjna. Podlegają jej wszyscy kandydaci na prezydenta Rzeczypospolitej. Także legendarny przywódca „Solidarności”, człowiek-symbol, Lech Wałęsa
Sierpniowy komunikat Centrum Badania Opinii Społecznej: Reprezentatywnej próbie 1036 Polaków zadano pytanie, co powinno się stać, jeśli jakiegoś wysokiego urzędnika państwowego lub posła podejrzewa się o kłamstwo lustracyjne, czyli zatajenie współpracy z tajnymi służbami PRL? Aż 92% ankietowanych odparło, że ludzie tacy powinni odejść ze stanowiska (55% – że po prawomocnym wyroku sądu, a 37% – że już wtedy, gdy stawia się im sam zarzut kłamstwa).
Polacy znani są z tego, że chętnie wybaczają. Nie trzeba padać na kolana, wystarczy po prostu przyznać się do winy i powiedzieć zwykłe „przepraszam”. Ale moi rodacy, z czego jestem bardzo dumny, organicznie nie cierpią kłamstwa (zwłaszcza u osób, którym zaufali). Czemu? Pewnie dlatego, że nad inne wartości przedkładają tę elementarną: prawdę.
Termin złożenia apelacji w sprawie Wałęsy upływa 5 września 2000. Co zrobi Rzecznik Interesu Publicznego?
(31-VIII-2000)
[link widoczny dla zalogowanych]
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Śro 21:40, 13 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Wałęsa lekko pobladł
To nie pierwszy raz, jak ważne dokumenty na temat kulis transformacji i kontaktów "marionetkowej opozycji" z SB, w rękach Lecha "Bolka" Wałęsy ulegają tajemniczej anihilacji. Pisał już na ten temat Staniław Remuszko w artykule Trup w szafie, czyli akta "Bolka".
Szef pionu śledczego IPN prawdopodobnie zleci odszukanie przywiezionych w 1993 roku przez Borysa Jelcyna dokumentów dotyczących inwigilacji "Solidarności" przez KGB - dowiedziało się "Życie Warszawy".
Chodzi o akta, które Borys Jelcyn przekazał Lechowi Wałęsie podczas wizyty w Polsce. Były prezydent Rosji pisze o nich w swojej książce "Walka o Rosję": "Przywiozłem Lechowi Wałęsie kopie dokumentów Komisji Susłowa (powołana w 1980 r. przez Biuro Polityczne KPZR grupa mająca śledzić sytuację w Polsce) cały zestaw dokumentów o +S+ (...). Miejscami czytanie tej teczki było straszne, tak bardzo bezlitosny był prześwietlający wzrok KGB. Przekartkowałem teczkę i powiedziałem: Tutaj jest wszystko. Weź to! Wałęsa lekko pobladł" - wspomina spotkanie były prezydent Rosji.
Obecnie nikt nie wie, co się z tymi dokumentami stało. - Gdzieś je od razu przekazałem, ale nie pamiętam gdzie - tłumaczy gazecie Wałęsa.
Pismo z prośbą o ich odszukanie wylądowało na biurku ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. Jego autorem jest poseł Zygmunt Wrzodak. - Jeżeli te dokumenty się nie znajdą, powinno w tej sprawie zostać wszczęte śledztwo. Takie rzeczy powinny zostać zarchiwizowane w IPN. Jeśli tak się nie stało, to zachodzi podejrzenie popełnienia przestępstwa przez Lecha Wałęsę - zaznacza Wrzodak.
Lech Wałęsa zapewnia, że w papierach nie było niczego nadzwyczajnego. - To nic sensacyjnego, same nieistotne rzeczy. W tej chwili nie pamiętam już jednak, co dokładnie w nich było. W każdym razie nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia - mówi.
Jego wersję potwierdza historyk dr Andrzej Drzycimski, były rzecznik Wałęsy, a zarazem jego biograf. - Wiem, że nie wyczytaliśmy tam nic ciekawego. Jakieś ogólne statystyki dotyczące liczby agentów działających w "S". No i chyba jakieś informacje o Wałęsie, ale dokładnie sobie tego nie przypominam - wyjaśnia. Także on nie wie, dokąd mogły trafić dokumenty.
Sprawą zainteresował się szef pionu śledczego IPN prof. Witold Kulesza, który najprawdopodobniej zajmie się całą sprawą jako zastępca prokuratora generalnego - zapowiada "Życie Warszawy".
[link widoczny dla zalogowanych]
WARTO BY POLACY ZNALI PRAWDE !!!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Śro 21:43, 13 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
ZUS: nowy prezes zapowiada duże zmiany!!!
Nowy prezes ZUS Paweł Wypych zapowiada usprawnienia w obsłudze klientów ZUS; rozważa zmianę godzin pracy oddziałów Zakładu oraz możliwość składania wniosków we wszystkich placówkach.
Jego zdaniem, ZUS nie powinien zarządzać środkami z otwartych funduszy emerytalnych, a jedynie przekazywać emerytury z II filara.
Wypych w środę w rozmowie z PAP poinformował, że 26 czerwca spotka się z dyrektorami oddziałów Zakładu, aby omówić propozycje usprawnienia funkcjonowania ZUS.
Nowy prezes poinformował, że podpisał wnioski o rozwiązanie umowy o pracę z dotychczasowymi doradcami prezesa Zakładu oraz pełnomocnikami. Dodał, że jeden z doradców sam złożył rezygnację, zaś jednym z pełnomocników jest kobieta w okresie ochronnym, więc nie będzie ona zwolniona. Tuż po objęciu funkcji prezesa Wypych w mediach wyrażał zdziwienie, że ma aż 4 doradców oraz 3 pełnomocników.
Pytany, kto będzie mu obecnie doradzał, odparł: "ZUS ma 48 tys. pracowników i chciałbym, aby było to 48 tys. fachowców".
Wypych wyjaśnił, że jeżeli będzie korzystał z opinii doradców, będą oni zatrudniani na umowę zlecenie lub o dzieło, zaś pełnomocnicy będą powoływani do konkretnych projektów.
Poinformował także, iż zlecił "przygotowanie kompleksowej kontroli wewnętrznej w zakresie przestrzegania przepisów Kodeksu postępowania administracyjnego ze szczególnym uwzględnieniem terminowości udzielanych odpowiedzi oraz terminowości zwrotu nadpłaconych środków na fundusz ubezpieczeń społecznych, ponieważ ludzi bulwersuje, jak ktoś im przez trzy miesiące nie odpowiada".
Prezes Zakładu zapowiedział, że zmieni się architektura nowych budynków oddziałów ZUS, które dotychczas były krytykowane za zbytni przepych. "Architektura nie musi być pałacowa. Będzie skromniej" - zaznaczył.
Pytany o plan przekształcenia ZUS w jednostkę budżetową, zapewnił, że klienci Zakładu nie powinni się niepokoić o wypłaty ich świadczeń, ponieważ nie odczują oni zmian, ani żadnych kłopotów organizacyjnych. Dodał, że dla ZUS-u będzie to oznaczało ograniczenie dotychczasowej samodzielności, jednak "chodzi o dobro Rzeczpospolitej, które jest wyższe niż dobro ZUS-u".
Wypych odniósł się ponadto do projektu ustawy o wypłacie emerytur z otwartych funduszy emerytalnych, który przygotował resort pracy. Według niego, ZUS powinien przekazywać klientom informacje o ofercie poszczególnych zakładów emerytalnych, a także przekazywać uprawnionym świadczenia. "ZUS i tak musi co miesiąc dostarczyć emerytury z I filaru i nie wyobrażam sobie, aby obywatele dostawali emeryturę z II filaru w innym terminie" - powiedział Wypych.
Dodał, że ZUS po przekształceniu w jednostkę budżetową nie będzie mógł utworzyć publicznego zakładu emerytalnego, co proponuje resort pracy.
Zaznaczył jednak, że powołanie takiego zakładu jest niezbędne, ale w formie osobnej spółki akcyjnej Skarbu Państwa i spełniającej takie same wymagania jak zakłady prywatne. Taka instytucja - według Wypycha - zapewni gwarancję wypłat i będzie alternatywą dla prywatnych zakładów emerytalnych.
Wątpliwości prezesa ZUS budzi zaproponowana w projekcie o wypłacie emerytur z II filara jedna z form świadczenia - emerytura małżeńska. Pozytywnie ocenił natomiast indywidualną emeryturę dożywotnią oraz indywidualną emeryturę z gwarantowanym okresem wypłaty.
"Emerytura małżeńska budzi wątpliwości, ponieważ ustalenie jej warunków wymagałoby spotkania z małżeństwem, przygotowania indywidualnej oferty, ponieważ należałoby wziąć pod uwagę m.in. różnicę wieku między nimi oraz ich staże pracy" - mówił Wypych. Według niego, mogłoby to podnieść koszty tego świadczenia.
ONET.PL
BRAWO KACZORY !
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|